Strona:PL Helena Pajzderska-Nowelle 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ostatni i jedynie dlatego, że już się sezon kończy.
Tak tedy stronnictwo gwelfów i z téj próby wyszło zwycięzko, a gibelinom nie pozostawało już nic, tylko wzywać tajemnie ostatniego, a najpotężniejszego sprzymierzeńca: dészczu. Jakoż przed wieczorem obie partye siedząc na werendzie „Pod kasztanami” w przyzwoitéj od siebie odległości, obserwowały zachód słońca z odmiennemi, jak się łatwo domyśleć, uczuciami.
— Pogoda pewna na jutro, jak dwa a dwa cztery — zawołał pan Teofil.
— Boski zachód słońca — rzekł Anatol Wiesław z poetycznym zachwytem, topiąc sucharek w kawie, którą wcale prozaicznie popijał. Te góry spłonione jak dziewice, ten wianek różowych chmurek nad niemi, to coś wspaniałego!
— Co prawda, wolałbym, żeby tych chmurek nie było — ozwał się pan Gustaw z pewnym niepokojem, śledząc niknięcie złotéj źrenicy dnia, za oblanemi purpurą szczytami.
Jednocześnie przy drugim stole krzyżowały się takie atmosferyczne spostrzeżenia:
— Jak słońce czerwono zachodzi — zauważył któryś. Wiatr będzie jutro.
— Prędzéj dészcz — odparł umyślnie podniesionym głosem pan Wiktor. — Takie chmury, to nieomylny znak słoty: tak utrzymują górale.
— O! a to znawcy.
— Nic nie szkodzi, jeżeli przepada — dorzu-