Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 334.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spiesznie i cicho, poczém rozeszły się w dwie strony domu. Żancia weszła do małéj izdebki, po któréj gwałtownemi kroki przechadzał się Roman Gotard. Przez kilka lat ubiegłych nie zaszła w nim zmiana najlżejsza. Był to zawsze wysoki, chudy, śniady mężczyzna, z oczyma błyszczącemi, jak żużle, i z czarną, spiczastą bródką. Jak dawniéj po izbie zajezdnego domu, tak teraz po izdebce starego dworku rzucał się i szamotał, niby zraniony ptak w klatce. Ubranie jego nie było już takie, jak dawniéj, zniszczone i siłą macierzyńskich starań odnawiane.
Owszem, wszystko, co było na nim, tchnęło wykwintem. Tużurek sporządzony był modnym krojem i z cienkiego sukna, bielizna oślepiała białością, z włosów długich i batystowéj chustki, którą miał w dłoni, ulatywały wonie perfum i pomad, jeśli nie zupełnie zgodne z dobrym smakiem, to z pewnością kosztowne. Jakże ubogiemi wydały się, przy tém ubraniu ubóztwionego fetysza, perkalowa wązka suknia, płócienny kołnierz i grube obuwie jego czcicielki!
Żancia powoli i z uśmiechem na ustach zbliżyła się do męża, i probowała wziąć jego rękę.
— Dajże mi pokój! — zawołał Roman Gotard — mnie dziś nie do czułości wcale... Otwórz mój tłómok i zaściel mi łóżko, bo spać chcę...
Polarna gwiazda pochyliła się i rozpięła parę sprzączek u rzemiennych pasów tłómoka.