Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 415.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyszło dziś z rana dziewczyniątko jakieś biedne, wybladłe, ledwie żywe, i mówi, że chce widziéć się z panią Brochwiczową. Ambroży chciał to biedactwo precz odprawić, ale ja się w to wdałam i do pani je zaprowadziłam. Myślałam przecież, że skończy się na kilku złotych jałmużny, ale gdzie tam! Pokazało się, że matka dziewczyny chora, a ojciec w więzieniu, czy co tam takiego, a dwoje małych dzieci jeszcze w domu. Pani tak się nad niemi rozżaliła, że teraz do nich tam pojechała...
— Mama pojechała! — zawołała Żancia.
— Ot tylko, tylko co pojechała, jeszcze słychać turkot koczu. Kiedym przyszła po szpilki, pani powiada do mnie: „Pojadę tam sama, moja Drylsiu, i zobaczę, co się u tych nieszczęśliwych ludzi dzieje. Nie widząc na własne oczy téj biedy, trudno wiedziéć, jak jéj najlepiéj zaradzić. Żanci — powiada pani do mnie — nie wezmę z sobą, bo tam choroby różne mogą być, nędza, łachmany, a tego wszystkiego młoda panna widziéć nie powinna.” I pojechała, a panience kazała powiedziéć, żeby tymczasem panienka przetłómaczyła kawałek z angielskiego, a jak przetłómaczy, żeby sobie pograła na fortepianie, póki pani nie wróci.
Żancia zamyśliła się na chwilkę.
— A nie wiész, Drylsiu, czy prędko mama powróci?
— Mówiła, że za parę godzin, bo te biedactwa