Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 405.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najżywsze, jakie tylko być może, wzruszenie. Stanął, wyprostował się, jedną ręką poprawił krawat, w drugiéj spazmatycznie ściskał tyrolski kapelusz, wytężał wzrok, czekał... Nakoniec postać kobieca, mocno fruwająca wykrochmaloną suknią, wypłynęła z za załamania muru i znalazła się tuż-tuż przed nim. Teraz, gdy miał już ją przed sobą, Roman Gotard nie śmiał na nią spójrzéć, a ręce mu drżały nerwowo, serce biło mocno... Postać stanęła tuż przy nim. Domyślił się tego po nagłém uciszeniu się krochmalnych rzeczy.
— Pani... — wymówił.
Byłby może powiedział cokolwiek więcéj nad ten jeden neutralny i ogólnikowy wyraz, ale przerwano mu.
— A! pan metr! — zawołał głos piskliwy trochę, niemniéj jednak bardzo uprzejmy i życzliwy — proszę, proszę na górę! Loś i Roś czekają już na pana...
Roman Gotard podniósł oczy, otworzył usta i wypuścił z ręki kapelusz. Przed nim stała rumiana i pulchniutka Drylska.
— Jak byłam w Lidzkim powiecie — mówiła Żancina duegna z bardzo miłym uśmiechem — słyszałam często o ojcu pana metra! Widziałam go nawet raz, gdy przyjeżdżał do mego stryjecznego brata, Alexandra Drylskiego, stroić fortepian. Klepadło to panie było, strojenia niewarte, ale pani bratowa miała swoje fumy i bez trylów żyć nie mogła. Ojciec