Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 356.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

abyś na stare lata z torbą ode mnie wychodził, a łaskawego chleba, gdym ci go ofiarował, nie chciałeś...
— Nie chcę, dobroczyńco mój! nie chcę, ojcze, łaskawego chleba! — zajęczał Sumski. — Zgrzybiałym nie jestem, ludzie-by mi oczy wykłuli, w twarz-by mi pluli... drzewo pójdę rąbać... jeszcze mogę... parobkiem będę...
Trwało tak z kwadrans. Pan Jan walczył ze sobą na dobre, widząc z jednéj strony gwałtowną potrzebę młodszéj, energiczniejszéj, a raczéj umiejętniéj energicznéj ręki, która-by gospodarstwu brochowskiemu kierunek dzisiejszy nadała, z drugiéj nie mogąc przenieść myśli o odprawieniu człowieka, który mu w szczęśliwszych czasach uczciwie służył.
Skończyło się na tém, że pan, czuły i wspaniałomyślny, rozkazał prawie słudze swemu na dawném miejscu pozostać, a szlachcic beksa i gorączka, ochłonąwszy z uniesienia, przestał szlochać, gorącować się, i pozostał. Ale pana Jana gwałtowna scena znużyła mocno. Usiadł znowu przed biurem i na fatalny papier urzędowy patrzył.
— Woły może-by sprzedać? — zapytał lakonicznie.
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! trzy miesiące dopiéro karmią się trochę, i wszystkie żebra policzyć im jeszcze można. Nikt za nie teraz i połowy nie da tego, co na wiosnę...
W myśli pana Jana zamajaczył wyraz: las! Po-