Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 285.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiła, wskazując fotel gościowi, który na piérwsze słowo zdobyć się dotąd nie mógł.
Roman Gotard ukłonił się dwa razy na znak potwierdzenia, i zajął wskazane sobie miejsce.
— Żanciu — rzekła pani Herminia — twój brat kończy lekcyą muzyki, za kilka minut nadejdzie twoja godzina exercycyi.
Słowa te były dla młodéj panienki apelem do odwrotu; Żancia wiedziała o tém, i z wolna powstała. Na bladéj twarzyczce jéj nie było żadnego wyrazu, gdy odchodząc, urzędowy ukłon oddawała gościowi, ręce miała zwieszone po obu stronach sukni, oczy spuszczone. Wychodziła temi samemi drzwiami, któremi pani Herminia weszła; Roman Gotard wiódł za nią wzrokiem. Przy progu już, panienka odwróciła głowę, i raz jeszcze spójrzała na gościa. Było to spójrzenie szybkie, przelotne, nic nieznaczące, a jednak, chociaż nie posiadało żadnego wyłącznego wyrazu, mówiło samo przez się. Dlaczego odwróciła głowę? dlaczego rzuciła to ostatnie spójrzenie?
Roman Gotard zadawał może sobie w myśli te pytania, i skraj powłóczystéj sukni panienki przeprowadził wzrokiem aż za próg. Wyszła, za nią wysunęła się wnet pani Róża, pozostawiając jednak na stole przed kanapą pultynek z siatką i cygarnicę, jakby na znak, że wychodzi z zamiarem natychmiastowego powrotu. Pani Herminia i Roman Gotard zostali sam-na-sam.