Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 269.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w mowie młodéj staruszki, plątać się zaczęły poziewania. Uczuła nakoniec, że jest zmęczoną; sześćdziesięcioletnie oczy bólem i omgleniem przypomniały jéj, że są sześćdziesięcioletniemi, i tak długo bez spoczynku obejść się nie mogą.
— No, kochańciu! — rzekła, — czas już spać. Dobranoc ci. Chodź mię uściśnij.
Żancia wstała z sofki i, zbliżywszy się do wesołéj swéj cioci, ujęła obie jej ręce.
— Moja droga cioteczko! — rzekła, — jakaś ty dla mnie dobra!
Wymówiwszy to, nagłym ruchem zarzuciła delikatne ramiona wkoło okrągłéj szyi pani Róży, i opuściła głowę na piersi. W uścisku tym malowała się czułość, spragniona pieszczoty, wdzięczność za chwilę, spędzoną wesoło i swobodnie. Ciocia Rózia obu ramionami ogarnęła wiotką kibić młodéj dziewczyny, i przycisnęła ją do szerokiéj i pulchnéj swéj piersi Zmęczone i zaczerwienione zlekka jéj oczy, długiém spójrzeniem spoczęły na bladéj, tulącéj się do niéj twarzyczce, a usta kilku serdecznemi pocałunkami przylgnęły do czarnych warkoczy.
— Dziecinko ty moja! — szepnęła, — dobra z ciebie naprawdę istotka, kiedyś tak pokochała biedną ciocię Rózię. Czy ty wiész, lubciu, że mię nikt na świecie prawdziwie nie kocha?
Dziwna rzecz! w głosie młodéj i wiecznie wesołéj staruszki, gdy mówiła te wyrazy, zadźwięczał smutek,