Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 237.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Roman Gotard milczał chwilę. Nagle zerwał się z krzesła i szerokiemi krokami zaczął chodzić po izbie.
— A więc znowu puszczać się mam na przebrzydłą tę żebraninę! — zawołał, obie ręce zatapiając w czarnych puklach. — A więc znowu pukać mi przyjdzie do drzwi bogaczy i w przedpokojach prosić lokajów, aby otworzyć mi raczyli podwoje pańskich salonów! O, ci bogacze! te samoluby! ile razy wstępuję w ich progi i patrzę na pozłacane ściany ich mieszkań, czuję się pokrzywdzonym przez nich, okradzionym! Tak, okradzionym! bo i dlaczegóż opływają oni w zbytkach? oni, ludzie pospolici, zwyczajni, w grubym materyalizmie zatopieni, wtedy, kiedy ja, człowiek wyższych uczuć i zdolności, ja, którym się poświęcił dla sztuki, zmuszony jestem wyciągać ku nim rękę, jak żebrak, błagający o jałmużnę? Ja żebrakiem! ja, który przed żadnym monarchą nie ugiąłbym głowy! ja muszę tych, tych ludzi prosić o wsparcie, o protekcyą! ha! ha! ha!
Mówiąc to, Roman Gotard chodził szerokiemi krokami wzdłuż i wszerz izby, obu ramionami szerokie czynił gesta, lub zagarniał dłońmi i w górę podnosił rozrzucone w nieładzie swe włosy. Twarz jego była zarumieniona, wzrok gniewny i pałający. Wyglądał, jak rozzłoszczony ptak, miotający się w klatce, w któréj go zamknięto.
Stara kobieta siedziała nieruchomo, z głową po-