Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 217.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wiem czy dwudziestu? Ale cóż to znaczy? jestem ich sługą, muszę grać, choćby było dwóch tylko! idźmy, matko!
W parę minut potém nieliczni słuchacze, jak oazy śród pustyni, zrzadka rozsiani po koncertowéj sali, ujrzeli wchodzącą na estradę posiwiałą kobietę, w sukni popielatéj jedwabnéj, trochę za krótkiéj i trochę za wązkiéj, w czarnéj mantyli, jedwabnéj także, lecz staroświeckiego kroju i luźno zwisającéj na szczupłéj jéj kibici. Przywykłą snadź była do publicznych występów, bo w twarzy jéj bladéj i pomarszczonéj, jak téż w całéj postaci, nie znać było zmieszania, ni zawstydzenia, tylko smutek i pokorę. Tuż za nią wszedł Roman Gotard i oddał nielicznéj publiczności ukłon, nacechowany dumą i pewnym odcieniem ironicznéj grzeczności. Piérwszy ozwał się fortepian, a po kilku akordach ożeniły się z nim dźwięki skrzypiec.
Roman Gotard stał twarzą zwrócony do publiczności, i grał jeden z wielkich utworów Beriota. Czy trudności utworu były nad siły jego? czy mała liczba słuchaczy ostudzała go i zniechęcała? Grał zimno i niedokładnie, z wprawą mechaniczną znaczną, lecz ze znajomością subtelnych tajemnic sztuki małą. Proste passaże wykonywane biegle, brzmiały czysto, flażeolety leniwie szły, w fałsze wpadały, smyczek, odrywając się od strun, zostawiał po sobie lekkie skrzypienie, mistrzowskiéj dłoni nieznane. Chłód