Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 059.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w powietrzu ciepłém, nad łąkami woniejącemi kwieciem uśpioném; ciemna kopuła niebios świeciła gwiazdami; z za dalekich lasów wypływał powoli krwawy księżyc. Wszystko w naturze ciszą było, światłością, pięknością i harmonią. Z pośród oplatających okno gibkich gałęzi winogradu, twarz Brochwicza wychylała się blada i poważna. Głęboko wciągał w pierś ożywcze powietrze rodzinne, ścigał okiem smugi księżycowych blasków szkarłatnych, i ustami, na których boleść rezygnacyi mieszała się z uśmiechem nadziei, wymawiał: „Może dzieci nasze..." Wymawiając to, nietylko o sobie i o dzieciach własnych myślał; był on zdolnym objąć wzrokiem i sercem widnokrąg szerszy, niż ściany domowe i obejmował. „Może dzieci nasze...” myślał w długich godzinach samotnych medytacyi, ale myśli téj nie dawał nigdy zakończenia żadnego. A jednak zakończenia tego dać jéj także nie mogły ani gwiazdy, ani księżyc, ani mgły, unoszące się nad polami, ani zefiry nocne, które je na skrzydłach swych niewidzialnych kołysały. Musiało ono przyjść od tych właśnie i jedynie, dla których jutro powinno było być wszystkiém: pociechą, nadzieją, rozgrzeszeniem przeszłości, obowiązkiem tak świętym, jak świętém jest posłannictwo ludzi, stojących na straży rzeczy zagrożonych a wielkich.
Tak minęło lat kilka, siódmy dziesiątek stulecia zbliżał się ku końcowi. Najstarszy syn Brochwicza,