Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 391.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby, pocieszał go i upewniał, że zaraz to wszystko się skończy, a oni znowu we dwóch na Niemen pójdą. Teraz, sporego kundla z pod nóg tańczącym wychwyciwszy, bez uśmiechu już, owszem, gęsto obrosłą twarzą do jego czarnej sierści żałośnie się przytulając, wyszedł z gumna i już nie ukazał się tam więcej.
Tymczasem już Władysław, czy, jak go tu nazywano, Ładyś, Osipowicz, ten, co miał włosy jak krucze skrzydła czarne i u skroni rozpostarte, z ramieniem do objęcia błękitnookiej Cecylki Staniewskiej już przygotowanem, niecierpliwie zawołał:
— Zaniewscy! do roboty! Polkę grajcie!
Polki tej Justyna już nie tańczyła. Wypadkiem, sprowadzonym przez ruchliwość tłumu, znalazła się za ławą i rzędem obsiadujących ją kobiet, w znajdującej się pomiędzy torpami krótkiej, cienistej uliczce. Na drewnianych słupach wiszące latarnie rzucały tu trochę tylko słabego światła, z torpów bił zapach uschłych ziół i kłosów. Justyna głowę, ubraną w grona jarzębiu, o puszystą i wonną ścianę zeschłego zboża oparła i w zamyśleniu przed siebie patrzyła. Czy zdawała sobie jasną sprawę z przyczyn głębokiego wzruszenia, którem przejmował ją widok tego mrowiącego się przed nią ludu? Zapewne; gdyby przed kilku jeszcze miesiącami znalazła się tutaj, uczułaby się nieznaną pośród nieznanych, zmieszaną, obojętną, może znudzoną. Dlaczegóż teraz serce jej uderzało mocno, prędko, przyjaźnie? Dlaczego?
Boże! przychodziż czasem chwila, w której z dna duszy ludzkiej podnosi się to, co natura na niem posiała i co czekało tylko promienia, powiewu, aby uróść w kwiat, kłos, albo strzałę. Promień ten, powiew, może nie przybyć, i wówczas człowiek kładzie się do mogiły, samym sobą nie stawszy się nigdy. Ku niej one przybyły. Z gorzkiego morza cierpień wynurzyła się wtedy, gdy wśród zbóż i bławatków, po raz pierwszy ujrzała ochoczego oracza i jego błękitne oczy, utkwione w nią z tajoną, nieśmiałą tkliwością. Przypomniały się jej teraz złote łany, pośród których, w upalny dzień lipcowy, sierp z jego ręki przyjęła, i szybkie jak błyskawica wspomnienie zaniosło ją z tego tłumu w głębie zaniemenskiego boru, na mogiłę, w tej nocnej porze grubym zmrokiem obleczoną. Zdało się jej, że to, co teraz czuła, ztamtąd podówczas w sobie przyniosła, że tych uczuć, których doznała tam, i tu doznawała — to jedno. Wszystko, co w dniach ostatnich usłyszała z płomiennych ust Witolda i co w samotnych godzinach przedumała sama, jednym także strumieniem myśli głowę jej przepływało: i przypomniała sobie jasno, wyraźnie przypominała ów sen swój, czy owo marzenie, w którem zapaloną lampą świeciła z góry tym domostwom i tym ludziom, a promienie jej lampy nićmi światła ślizgały się po dachach, ścieżkach, płotkach, szerokich polach, o starożytny grobowiec, o dwór korczyński, o leśną mogiłę zaczepiając i wszystkie te ułamki jednej całości jakoby w łańcuch wiążąc. Jakaś niby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, na czoło płomień, a w oczy wilgoć rzucając. Wtem tuż przy sobie usłyszała głos przyciszony i nieśmiały, który przemówił;