kach... szczękały złowrogo... jak zapadające wieko trumny... Szedł teraz przez kościół głośno, dzwoniąc pękiem żelaztwa, na znak, że trzeba kościół opróżnić. Myśl jak iskra piebiegła tłum: skąd powstała? kto podał pierwszy? — Któż zgadnąć zdoła? Wszyscy się wysypywać zaczęli za starym Handyrem. Na dziedzińcu kościelnym otoczył go zwarty tłum. W jednej chwili klucze mu z rąk wydarto...
Zapadła ciemność zupełna, przyszedł słodki, cichy wieczór wrześniowy, pachnący dymem, lnem i więdnącą nacią kartoflaną. Na niebie wyroiły się gwiazdy nieco mgliste, migotliwe; pola senne, wyczerpane, objęła cisza bezmierna. Około kościołka z modrzewiu stał zwartym pierścieniem lud milczący, także nieruchomy, jakby wrosły w tę ziemię szarą, nieprzeliczony jak drzewa w borze, przepojony jakąś spokojną mocą trwania. Czasem jak szum liści zrywał się poszept pacierzy... Tak minęła noc. Zrana przed tym murem z serc wiernych aż do śmierci — zjawiła się komisja.
Wrzeciono wypadło z rąk i potoczyło się po ziemi. Mgła z łez krwawych zasłoniła obraz we wspomnieniach Serafiny...
...Nowa zjawa... Długa, w nieskończoność gdzieś idąca, biała twarda, równa wstęga szosy... Niewiadomy jej początek, nieodgadniony cel... Przecina pola ścierniskiem pokryte i nieubłaganie prowadzi w dal niewiadomą... Po tej szosie prowadzą Józika... Ona idzie za nim o kilkanaście kroków jak urzeczona... Przy spódnicy jej uczepiony drepcze Stasiek...
Józik idzie wyprostowany i wyniosły, jak ten