Strona:PL Do swego Boga (Żeromski) 13.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

obrus; to go daleko, daleko lejkiem wgórę podrywa, to jakby w falach dymu od końca do końca leci.
— Zbłądził ja, stary głupiec, hej! — mówił cicho, wtył zsuwając czapkę.
— Za tym torem chodźmy, dziadku...
— Za torem...
Ruszają, znowu brną po kolana. Śnieg na polu głębią leży, wiatr luty,[1] burza idzie. Bylinki[2] zeszłoletnie, suche, cieniutkie gdzie niegdzie nad śniegiem stoją, kiwają się w wichrze żałośnie, jakby nad tą dziewczyną zawodziły, jakby za nią świstały ej, ej... Tarnina, od lodu i sopli błyszcząca, badyle głogu czepiają się jej spódnicy, jak ręce miłosierne, co chcą zatrzymać...
Buty obojgu przemokły docna, nogi kostnieją, tchu brak.
Isz[3] ty, wnuczko, jak nas ten wiatr, moskiewski sługa, od Boga odpędza — mamle półzrozumiale dziadowina.
Nagle coś dudni i wre głucho za nimi. To wicher w las uderzył. I zakołysał się las, zastękał... Teraz burza w nich bije, szmaty rozmiata, w oczy garściami śniegu, ostrego, jak tłuczone szkło, ciska. Chwilami, jak żywy siłacz, brzemiona śniegu z miejsca na miejsce przerzuca, zdziera go aż do gruntu nagiego, i fryga wysoko — nad las.
Kamień tam był wielki na polu, do niego się dowlekli, usiedli odpocząć...
Noc zeszła nagle ciemna. Burza w niej wre

  1. Srogi, okrutny;
  2. łodygi;
  3. widzisz.