Przejdź do zawartości

Strona:PL Czerwony testament by X de Montépin from Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy Y1889 No113 part16.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powkładał z powrotem do szuflady biurka papiery i dokumenty, jakie mu były potrzebne przy pisaniu, podszedł do małej szafeczki włoskiej w stylu odrodzenia, otworzył ją i wydostał szkatułkę srebrną przepysznie cyzelowaną.
Maleńkim kluczykiem jaki znajdował się w zameczku otworzył szkatułkę: Na dnie wyłożonym atłasem ognistego koloru, znajdowały się trzy paczki, zawierające po sto biletów bankowych tysiąc frankowych i jedna jeszcze paczka z piędziesięcioma takiemiż biletami.
Pan de Thonnerieux uniósł paczki i wyjął z pod nich złoty medal.
Medal ten błyszczący, jak gdyby tylko co wyszły z pod stępla, podobny był mniej więcej do sztuki stu frankowej, kursującej za czasów cesarstwa.
Jedna strona tego medalu tak się przedstawiała:

2
1860
10
Mars.

Po drugiej stronie pod liczbą 2 były wyrazy:

2
Les
septime
Comptant

[1] Hrabia przez chwilę patrzył na ten medal, a potem włożył go z powrotem do pudełka z plikami banknotów. — Złożył swój testament, zamknął skrzynkę, włożył ją z powrotem do szafki, z której ją wziął i wyjął klucz, który trzymał w sekretnej szufladzie swojego biurka; potem, zmęczony, pozwolił sobie usiąść, a raczej paść na krzesło.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
To stary lokaj, zmęczony daremnym oczekiwaniem na wezwanie pana i ogarnięty niepokojem, stanowczo zapukał.
— Wejdź! — rzekł pan de Thonnerieux.
Pojawił się Hieronim.
— Hrabia pozwoli mi powiedzieć mu, że się zabija... - mruknął pełnym emocji głosem.
— Wcale nie, przyjacielu... – odpowiedział Philippe. — Monsieur le Count obiecał mi tak wiele, że nie zwlekam.
Miałem ważne sprawy do uporządkowania...
— Czy to już przynajmniej koniec
— Tak... — idę odpocząć... — już musi być późno...
— Jeśli jest już późno!... ach! Litości, tak późno!...
— Czwarta rano! Ogień w kominku wygasł! Mógł pan na mnie zadzwonić, żebym go zapalił.
— Nie było mi zimno... -— No dalej, pomóż mi położyć się do łóżka...
Stary sługa wziął pana pod ramię, zaprowadził do jego sypialni, rozebrał i zostawił go dopiero po ułożeniu go do łóżka, jak dziecko.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej wzruszającego niż troskę starego człowieka o drugiego starego człowieka; ta troska wypływała z serca i nie miała w sobie nic służalczego.
Panu de Thonnerieux bardzo trudno było cieszyć się odpoczynkiem, którego tak bardzo potrzebował. Mroczne, obsesyjne myśli wypędzały sen, a złamała go przede wszystkim bezsenność. Jednak na krótko przed świtem zasnął, ale te same wspomnienia, które prześladowały go na jawie, ścigały go we śnie w postaci snów.


∗             ∗

Dnia 23 maja, czyli dzień po dniu, w którym rozpoczyna się nasza historia, około ósmej rano dwóch mężczyzn opuszczających główne więzienie w Nîmes zeszło ze wzgórza, które od pierwszej bramy aresztu prowadzi na spacerniak.
Ci dwaj mężczyźni oddychali głęboko i z radością ciepłym powietrzem przesiąkniętym zapachami roślinnymi wspaniałego wiosennego poranka.
Starali się oddalić jak najszybciej od więzienia.
Ubrani stosownie, niemal elegancko, prezentowali się jak ludzie należący do klasy wyższej, a nie do nędzarzy.
Jednakże to oni należeli do tej klasy; — opuszczali zakład karny w Nîmes, w którym spędzili jedno pięć lat, pozostałe im jeszcze trzy, otrzymali warunkowe zwolnienie i tego samego dnia o tej samej godzinie odzyskali obaj wolność.
Pierwszy, mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, wysoki, dobrze zbudowany, mocno ostrzyżony, nosił pełną brodę, którą na jego prośbę pozwolono mu zapuścić na kilka tygodni przed zwolnieniem.
Nigdy w więzieniu nie odmawia się wydania tego rodzaju zezwolenia.
Miał wyjątkowo inteligentną fizjonomię, drobne i regularne rysy; ale jego oczy bardzo ruchliwe, a nazbyt ruchliwe, i niebieskie.
Czasami nagle zmieniał wyraz swej twarzy, co czyniło go niemal przerażającym. Wąskie wargi zdawały się nieustannie uśmiechać, odsłaniając w ten sposób białe zęby, lekko od siebie oddalone.
Nazywał się Jacques Lagarde. Był lekarzem i to bardzo uczonym. Jego pięcioletni wyrok więzienia wynikał z jego współudziału w mrocznej aferze sukcesyjnej, w ramach której w porozumieniu z spadkobiercą najwyraźniej skrócił życie testatora, bogatego mieszczanina z Joigny-sur-Yonne, swojego rodzinnego kraju.
Drugi zwolniony, był osiem lat młodszy od Jacques'a Lagarde'a. Dość powiedzieć, że dożył dwudziestego siódmego roku życia. Był także wysokim, przystojnym, dobrze zbudowanym chłopcem, o ładnej budowie, z niezwykle przystojną twarzą i matową, bladą cerą. Jego brązowe włosy, jedwabiste i kręcone włosy, i wysokie czoło, z którego biła inteligencja. Bardzo czarne oczy, duże, o orientalnym kroju, które wspaniale współgrały z ciepłą matową cerą, urzekały wyrazem czułej i marzycielskiej słodyczy.
Typowym wyrazem tej niezwykłej postaci była melancholia.
Nazywał się Pascal Saunier.
Został skazany za fałszerstwo przez Sąd Przysięgły w Seine w 1876 roku na trzy lata więzienia.
Nasi czytelnicy znają już jego nazwisko – widzieli je w testamencie hrabiego Philippe’a de Thonnerieux, którego sekretarzem był przez pewien czas Pascal Saunier.
Żaden z tych mężczyzn nie należał do tej niegodziwej grupy przestępców, złodziei i morderców niskiego szczebla, którzy trzy czwarte swojego życia spędzają w więzieniach. Byli nie mniej niebezpieczni dla społeczeństwa; wręcz przeciwnie, bardzo niebezpieczni. Natury ich przewrotne, mające od dzieciństwa zalążek wszelkich złych instynktów; prowadzeni tymi instynktami na ścieżce zbrodni i przez zbrodnię w więzieniu, gdzie kontakt z najgorszymi bandytami dopełnił dzieła demoralizacji, znaleźli się o krok od zostania bohaterami, kandydatami do deportacji, tym bardziej groźnymi ponieważ ich wygląd, maniery, wykształcenie pozwoliły im wejść do świata całkowicie zamkniętego dla plebsu łajdaków.

VI.

Więzienie w Nîmes składa się z czterech oddziałów.
Pascal Saunier po swoim przybyciu został umieszczony na tym drugim, gdzie Jacques Lagarde przebywał już od dwóch lat.
Połączeni wspólnym pochodzeniem, podobnym wykształceniem i zwyczajami, charakterem i sposobem postrzegania świata, zaprzyjaźnili się. Wiedząc, że tego samego dnia zostaną wypuszczeni na wolność, Jacques i Pascal obiecali, że nie rozdzielą się i zjednoczą wysiłki, aby zemścić się na społeczeństwie, które traktowali po macoszemu i które oskarżali o niesprawiedliwe zrujnowanie ich przyszłości, choć ono tylko się broniło i korzystało z rygorystycznego prawa, stosując wobec nich stosowne artykuły prawa.
Kiedy nadszedł czas oswobodzenia, nie zapomnieli o planach powstałych w ciemnych godzinach powszechnego odosobnienia i wyszli razem, radośni złowrogą radością, z mózgami wypełnionymi budzącymi grozę planami - planami zemsty.
Ach! społeczeństwo niech się lepiej nas boi!
Czuli się w pełni uzbrojeni, aby z nim walczyć i tym razem nie mieli wątpliwości, że pokonają go!
Obaj zostali skazani jedynie na karę pozbawienia wolności bez nadzoru, więc po opuszczeniu więzienia, mogli swobodnie udać się, dokąd chcieli, a wszelkie działania policji wobec nich ustały dokładnie w chwili, gdy przekroczyli ostatnią bramę więzienia.
Po odbyciu kary wręczono im ich oszczędności, to jest kwotę wynikającą z kosztów pracy wykonanej podczas pobytu w zakładzie karnym w Nîmes.
Obaj zatem otrzymali sumę więcej niż wystarczającą, aby dotrzeć do miejsca, do którego uznali za stosowne udać się dalej.
Pascal Saunier otrzymał trzysta franków. Jacques Lagarde otrzymał prawie pięćset. Nie ma zatem nic łatwiejszego niż zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Po dotarciu do bulwaru, na którym znajdowało się więzienie, oboje wyzwoleni zatrzymali się i spojrzeli na siebie.
— Wolni!! Nareszcie wolny! – zawołał Pascal Saunier głosem drżącym ze wzruszenia. Jak dobra jest wolność i jak ją doceniamy, gdy nie jesteśmy już do niej przyzwyczajeni. To działa jak ukochana kochanka, którą straciliśmy i którą odnaleźliśmy na nowo! Słowo honoru, nie mam dość sił, żeby oddychać czystym powietrzem.
— Ach, jestem tego samego zdania — odpowiedział Jacques Lagarde, nadymając swą pierś.
— Nigdy więcej szarych ścian, które cię duszą, na dnie tych niezdrowych lochów... Nigdy więcej tych strażników, których czujne oko nigdy cię nie opuszcza i skazuje na ciszę w tych śmierdzących warsztatach, gdzie roi się od niskoklasowych łajdaków.. Jesteśmy naszymi panami. Potrafimy krzyczeć! Potrafimy śpiewać, a co najważniejsze, potrafimy rozmawiać z otwartym sercem, nie bojąc się, że podpatrzy nas złotówka!...
— Skorzystamy z tego… — powiedział Pascal, zwyczajowo rozglądając się, czy są sami. Mamy pomysły... bogate pomysły... Ale chodzi o to, żeby je przenieść do rzeczywistość, chodzi o nadanie im praktycznej formy... a tam było to dla nas niemożliwe.
— Na razie wyrażam swoją opinię… — stwierdził Jacques Lagarde.
— Chodźmy na lunch. — Nie mogę się doczekać, aż zapomnę o zwykłej porcji, a nawet o dodatkach w stołówce...
— Gdzie pójdziemy? Nie znam Nîmes...
— Znam to miasto... Pójdziemy do restauracji Hôtel du Chemin de Fer, gdzie zostaniemy dobrze obsłużeni...
— Wskazuj drogę...
Były sekretarz hrabiego Philippe'a de Tonnerieux klepnął lekarza po ramieniu i obaj poszli bulwarem w stronę dużego placu, na którym stoi dworzec. Wyznaczony hotel-restauracja znajdował się po prawej stronie. Dwóm towarzyszom, których nie sposób było pomylić z nowo wypuszczonymi więźniami, wpuszczono do gabinetu i zasiedli do wyśmienitego obiadu, popijanego wybornymi winami, nie martwiąc się o wydatek, oczywiście nieproporcjonalny do zawartości ich sakiewki.
Pierwsze chwile były ciche. Dźwięk widelców i ich szczęk, dzwonienie kryształowych szklanek i kieliszków, zastąpiło rozmowę. Kiedy jednak apetyty, rozbudzone dobrym jedzeniem, zaczęły się uspokajać, Pascal Saunier wznowił swój monolog:
— Zatem, mój drogi Jacques, jest zrozumiałe, że nie opuścimy siebie... Przeżyliśmy złe dni, poznaliśmy się dobrze, wiemy, że jesteśmy dla siebie stworzeni i że się wzajemnie uzupełniamy. Sojusz ofensywny i obronny przeciwko społeczeństwu, którego jesteśmy wierzycielami, gdyż wyrządził nam najpoważniejszą krzywdę i który spłaci nam swój dług z dużymi odsetkami!
W migotliwym spojrzeniu Jacques’a Lagarde’a błysnął płomień, a jego ustach pojawił się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Zgadza się! - powiedział - przysięgam!... Jesteśmy ludźmi dość praktycznymi, mamy dość inteligencji i mało uprzedzeń, żeby do fortuny dojść szybką drogą.
— Okupiliśmy ją za cenę długich lat męczącej pracy, to też się opłaca! Czy zgodzisz się ze mną, że jest tylko jeden teatr godny ludzi naszego kalibru?
— Tak! Paryż.
— Jedźmy więc do Paryża...
— Znajdziemy tam żyzne pola złota do wydobycia niż najbogatsi mieszkańcy Kalifornii. Ale już mówiłem, jeśli chcemy zacząć w dobrych warunkach, nie możemy przeciągać nieszczęścia! — ważne jest, żeby rzucić wyzwanie tym imbecylom, żeby nabrać pewności siebie! Jest to prawda tak stara, że przypomina banał.
— Powtarzano ją już w czasach Rabelais’go. To wygląd człowieka robi wrażenie na głupcach. Przed złotym intrygantem, nawet jeśli dzieje się to metodą Ruolza, wszyscy się kłaniają i żadne drzwi nie otwierają się przed biednym, głupio uczciwym diabłem, który nosi nieświadome rajstopy i kaftan z dziurą na łokciu, aby po przybyciu nie zostać zredukowanym do celów praktycznych tam...
— Piętnaście dni wystarczy mi na sfinalizowanie jednego z wymyślonych przeze mnie projektów, ale w ciągu tych piętnastu dni muszę zachować pozory... Muszę być posłuszny wymaganiom paryskiego życia.
— To będzie trudne… – szepnął Jacques Lagarde.
— Hej! Gdyby to było łatwe, gdzie byłaby nagroda?
— Angèle, stara przyjaciółka, o której często z tobą rozmawiałem i która co miesiąc przesyłała mi trochę pieniędzy do centrali, przyjmie nas, jestem tego pewna, ale ona niewiele zarabia — (jest sprzedawca kosmetyków) — tylko ona niewiele może nas wspomóc... — Niemniej jednak mogłoby się nam w przyszłości bardzo przydać...
Łącząc nasze dwie kieski, mamy sumę ośmiuset franków... Nasz dzisiejszy obiad, opłacenie biletu na podróż, z tej skromnej sumy niewiele zostanie. Dlatego bardzo przydatne byłoby znalezienie sposobu na krótkie poreperowanie naszej kiesy przed przybyciem do Paryża...
Jacques Lagarde popijał małymi łykami wino Pontet-Canet z roku 1874 w i myślał. Odstawił szklankę na stół i zawołał:
— Tutaj się zatrzymam... — opinia, którą przed chwilą wyraziłeś, wcale nie jest moją opinią! Nie!... nie!... żadnych nędznych drobnostek, które mogłyby nas wzbogacić, ale z drugiej strony równie dobrze mogłyby nas odesłać tam, skąd przyszliśmy....
— Koniec z drobnymi machlojkami!...
— Zagramy w wielką grę, to my rozdawać będziemy karty! Wszystko albo nic! to moje motto.
— Opowiadałeś mi o poważnej operacji... operacji, która może przynieść całkiem niezłe kilkaset tysięcy franków...
— Tak trzeba by się za to wziąć...
— No dobrze, ale to w Paryżu spróbujemy swego szczęścia.
— Kiedy jedziemy do Paryża...
— Nie możemy czekać...
— Ale problem braku pieniędzy pozostaje.
— Trzeba się nad tym zastanowić... Będziemy mieli na to czas, zanim zaczniemy działać...
— Czy znajdziesz potrzebne nam pieniądze?
— Tak.
— Ile?

— Piętnaście tysięcy franków. Wystarczy?

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy. R. 7, 1889, nr 114: tłumaczenie wikiskryby Wydarty na podstawie tekstu z wydania „Testament rouge“ Xavier de Montépin, E Dentu, Éditeur Libraise de là société des gens de Lettres, Paris 1888 r., str. 50-68