I KAWALERZE SREBRZYSTYM
Księżyc rudoczerwony stukał w okna panieńskie,
strome dachy ocierał — ptak puszysty i kot,
dźwięcznie dachy zadrgały pod rudawem, mdłem cielskiem.
— Drogą panny wracały, pełną kałuż i błot.
Ledwie pulchne panienki weszły skromnie do siebie,
w krąg czerwony wpatrzone „przędzę marzeń swych snuć“,
on się wspinał po dachach, dumnie stawał na niebie,
na suficie niebiosów — pająk, kropla i łódź.
I wyzywał, przyzywał, głową miotał po chmurach,
wszystkie — jednę po drugiej brać, mieć, rzucać je mógł
nierealny i mglisty jak perfidna lektura,
niedosiężny a bliski — obłok, płomień i bóg.
Pożądany i celny, i dlatego zwycięski,
że na zawsze samotny chwiejnie może się piąć,
że tym udom i piersiom i westchnieniom paniéńskim
nigdy przygiąć się nie da, ni rozigrać, ni wziąć.
On — kawaler, on — partja, wiecznie w ślubnej podróży,
facet złoty jak złoto, ptak niebieski, a prince,