Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 153.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie pytano mnie jednak o przyczyny i źródła owych dźwięków, ustalił się bowiem na okręcie taki obyczaj, że nikt do mnie się nie zbliżał i nikt ze mną nie rozmawiał. Słyszałem tylko zdala, jak stary i wytrawny marynarz tłumaczył kapitanowi pochodzenie owych dźwięków.
»Krewni Djabła Morskiego - mówił, znacząco marszcząc brwi - krewni Djabła Morskiego lubują się czasem w połykaniu rozmaitych przedmiotów, sprzętów i narzędzi, gdyż żołądki ich trawią nawet kamienie. Ten, który na naszym przebywa pokładzie, pewnikiem okradł jakiegoś muzykanta wędrownego, aby skradzionym instrumentem nasycić swój wiecznie głodny żołądek. Może połknął harfę, albo skrzypkę, albo wiolonczelę, albo basetlę, albo cytrę, albo gitarę, albo drumlę jakowąś, która, zamiast burczeć, będzie mu grała w brzuchu dopóty, dopóki jej docna nie strawi«.
Kapitan wielce podziwiał zasoby wiedzy starego i wytrawnego marynarza, ten zaś smutnie głową kiwał, jakby bolejąc nad połkniętą przeze mnie drumlą lub gitarą. Wreszcie na trzeci dzień mitrężnej żeglugi ujrzeliśmy przed sobą wyspę samotną, bezludną i skalistą. Na tej właśnie wyspie wysadzono mnie, a raczej kazano wysiąść. Zaledwom stopą dotknął lądu wyspy, okręt odpłynął i wkrótce znikł mi z oczu. Zostałem sam, nie wiedząc, gdzie się znajduję. Wyspa pokryta była skałami. Zresztą - ani drzew, ani ptaków, ani strumieni, ani nawet źdźbła trawy. Skały, skały i skały. Pomiędzy skałami wiły się ścieżki zawiłe. Zacząłem się błąkać po tych ścieżkach, rozmyślając o bliskiej śmierci głodowej, która mię czekała.
Nagle na zakręcie jednej ścieżki ujrzałem pałac, kuty w skale. Miał olbrzymie drzwi z szarego kamienia, które stały otworem. Natychmiast wszedłem do wnętrza pałacu. Wbiegłem po pustych schodach na piętro, a stamtąd do obszernych, złocistych komnat, w których unosił się smaczny zapach rozmaitych potraw. Komnaty jednak były puste, bezludne, samotne. Węsząc zapachy smażonego, pieczonego i duszonego mięsiwa, szedłem dalej - z komnaty w komnatę, aż wreszcie w ostatniej komnacie ujrzałem postać ludzką. Był to ani zbyt młody, ani zbyt stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawo żółte i tak lśniące, że mimowoli przesłoniłem dłonią urażone oczy. Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila głaskał nie mniej pulchną dłonią. W zadumie i w skupieniu poruszał pulchnemi