Strona:PL Antologia poetów obcych.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podchodzi — staje; spojrzał — nie odstrasza...
Przeszło chwil kilka... oczy ich badały;
Jedno drugiego... I ten zatwardziały,
Co z raną śmierci, bez siły nadziei,
Przyszłego życia kresie ostatecznym,
Jeszcze się miota jak dziki zwierz w kniei:
Wybuchnął płaczem głośnym i serdecznym...
Świetlany obraz miłości, hart kruszy,
I płacz ten straszny wydziera mu z duszy.
W młodości, z sobą znali się oboje,
A dziś się zeszli... I wnet ze zbrodniarza
Stał się barankiem, rzucił groźby swoje,
Pochylił głowę pod lancet lekarza.
Modlitwa, obca może długie lata,
Łagodnie teraz w serce mu kołata.
Ale napróżno, nie ma dlań pomocy...
O! nie zapomnę téj straszliwéj nocy:
Kiedy już konał, gdy został bez ducha,
Kobieta nad nim rozpościera ręce,
I dobadując czy żyje, czy słucha,
Błaga go ciągle w rozpaczy i męce:
„Żyj, żyj najdroższy!...“
Co miała, sprzedała,
Na przyzwoite pogrzebanie ciała.
O! nieszczęśliwa, jakże żyła mało,
I jakże wiele serce jéj kochało!