Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   68   —

Mąż zatrzymywał się od czasu do czasu, o ile mu pozwolono, i obdarzał wszystkich łaskawem spojrzeniem; niekiedy złożył dłoń na kędzierzawej główce któregoś z chłopiąt, to znów uścisnął dłoń starcowi, a płaczącym niewiastom rzucał słowa pocieszenia.
Dyzmę zastanowił ów widok niezwykły: nie mógł pojąć, czemu taki zwykły śmiertelnik w najokropniejszem poniżeniu budził tyle zajęcia wśród tłuszczy, nawykłej już do krwawych widowisk, w których broczyły krwią największe znakomitości kraju. Głosy przekleństw i narzekania uderzały o jego ucho i rozeznać ich nie umiał. Całe to zajście w raz z zachodzącym w duszy jego przewrotom — był to dla niego zbiór jakichś tajemnic, niedocieczonych zagadek. Nie usiłował ich rozwiązać; zdawało mu się, że jest to wynik nieugiętego jakiegoś przeznaczenia, którego wszędzie zwykł był się dopatrywać i w które tylko jedynie wierzył.
Około południa stanęli na szczycie wzgórza. Stanowił on nagą skalistą płaszczyznę, zrzadka przyodzianą w kępki zeschłych macierzanek lub skarłowaciałych oliwek. Roztaczał się stąd widok rozległy. Stolica iskrzyła się w blaskach słonecznych i marzyła cicho o świetności swej wiekowej. Hen daleko, aż po pałac