Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
147

ścieśniać obręb poszukiwań około Szańca Opatrzności.
— Zobaczymy to wkrótce, odpowiedział Altamont.
— Teraz, rzekł doktór, idźmy dalej, ale miejmy się na baczności.
Po drodze strzelcy zwracali uwagę, czy gdzie za jaką większą bryłą lodu nie siedzi niedźwiedź przyczajony, a nieraz nawet samą bryłę lodu brali za białego niedźwiedzia; lecz na szczęście, były to tylko przywidzenia.
Doszedłszy do połowy wysokości wzgórza, mogli ztamtąd swobodnie ogarnąć okiem całą przestrzeń od przylądka Waszyngtona, aż do wyspy Johnsona, lecz nie dostrzegli nic zupełnie; nie posłyszeli najmniejszego szmeru nawet.
Przyszedłszy do domu, opowiedzieli swą przygodę Hatterasowi i Johnsonowi; postanowiono czuwać jak najbaczniej. Noc nadeszła, lecz nic nie zamięszało spokojności.
Nazajutrz, zaledwie dnieć poczęło, Hatteras i jego towarzysze dobrze uzbrojeni, poszli obejrzeć stan śniegu, i znaleźli świeże tropy jeszcze bliżej. Widocznie nieprzyjaciele sposobili się do oblegania Szańca Opatrzności.
— Otworzyli już drugą paratellę, rzekł doktór.