Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie bronił i wrota otworzył, nie okazywał wcale radości z nowego pana. Twarze były zasępione, a ci co uwierzyli otruciu i śmierci Kaźmierza, płakali po nim.
Kietlicz posłał zaraz do dworca biskupiego, ale tam krom kilku starych duchownych, których tykać nie śmiano, nie znaleźli nikogo Nie zamierzano też poczynać od gwałtów. Scholastyk Lambert, który często na zamku gościł, mąż surowy i nie obawiający się mówić prawdy, stanął przed Kietliczem z obojętnością dumną, nie obiecującą, aby na nim co wymódz było można.
— Gdzie biskup? — pytał Serb.
— Tam gdzie jego miejsce, przy swym kościele — odparł Lambert — przy księżnéj pani, na straży dzieci pańskich.
— Kaźmierz otruty, nie żyje, Mieszek z prawa opiekun, miasto mu się zdało, zamek powinien się też zdać!
Lambert ruszył ramionami.
— Z obozu nie było poselstwa ani wieści, nie wiemy nic.
— A nam wiary nie dajecie? — zapytał Kietlicz.
— To nie moja sprawa — rzekł zimno Scholastyk — jam tu dla kościoła zostawiony, nie dla was i księcia waszego.
Kietlicz odgrażać się począł, ale to najmniejszego nie uczyniło wrażenia.