Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jagny blada; słyszał jeszcze jéj głos, widział oczy. Chciał naprawdę usnąć z tym obrazem, spokojniejszym był zleciwszy jéj poselstwo do pana.
Sen też ogarnął go znowu.
Lecz ledwie zamknął powieki, stanęła przed nim postać zakapturzonego człowieka z Kietliczową twarzą, który szeptał szydersko. — Zapóźno! Jutro gody! Jutro mu może naleją napoju, po którym się nie wytrzeźwi...
Jutro gody!
Całą noc tym snem był Stach dręczony, a gdy o brzasku się zbudził i Benedyktyn przyszedł ranę mu balsamem zalewać, pot ciekł z uznojonego marzeniem czoła.
— A! ojcze! — zawołał — znowu miałem sen srogi! Pan dziś gody sprawia... Widmo straszne jakieś lało mu do czary truciznę.
— Z choroby to są marne widziadła — rzekł ksiądz — a może nagabania szatańskie, uczyńcie krzyż, zmówcie modlitwę, uspokoi się dusza....
Posłuszny Stach modlił się, lecz niepokój przez dzień cały dręczył go coraz większy we śnie i na jawie. Gdy wieczór nadszedł, rozpaliła mu się gorączką twarz, krew w żyłach kipieć poczęła, wytężał słuch, serce biło...
Z wysiłku tego, padł na łoże osłabły i krzyknąwszy: ratunku! przytomność utracił.