Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krasy dawnéj. Długo na twarzyczce jéj pozostać nie mógł i zniknął.
Spytała go o ranę; Stach spowiadać się nie mógł.
— A! — rzekł — sam bo nie wiem, zacom ją otrzymał, co mi się przyśniło. Człek mi się zdał podejrzany, włóczyłem się za nim, chodził do Czechny po trutkę, mnie się widziało już, że mogła być dla Kaźmierza przeznaczoną! Strach ogarnął.
— Dla niego? — przerwała Jagna. — A któżby śmiał tego anioła Bożego, człowieka, co nigdy nikomu zła nie uczynił, wszystkim przebaczał, wrogów kochał. Któżby śmiał!
— Niedorzeczy marzyłem — odparł Stach — sam wiem! Wyście to wiedzieć powinni, że kto kogo kocha, o nim śni i myśli, a śniąc mu się widma roją.
A! a! sen był i zmora, a przecie niechby mu kto powiedział, aby nie pił inaczéj, aż podczaszy skosztuje napoju.
— Taki obyczaj na dworze! — rzekła Jagna.
— Ale pan ufny jest — mówił Stach. — Niejeden podczaszy, lada kto mu napój nalewa i daje...
— Możeż on mieć nieprzyjaciół — wołała Jagna...
Stach zamilkł, wiedział i on, że żaden z książąt nigdy takiéj u wszystkich miłości nie miał. Ci co go otaczali życie zań dać byli gotowi, ale Kietlicz? a jemu się zdało, że poznał niecnotę.