Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do miasta, gdzie ludzi pobożnych ścisk był wielki Myśleli spotykający, że rannego lub zabitego niosą, słudzy na pytania nie odpowiadali. Gdy w dworku stanęli, Stach spał, Jagnę, choć ją niesiono powoli, zmęczoną, w pół żywą wprowadzili do ciemnéj izby, w któréj chory odpoczywał. Posadzili ją w kącie na ławie, sparła się na stole i tak przebudzenia czekała.
Nierychło otworzył oczy Stach jęcząc i wołać począł o wodę. Żegieć podając mu ją, szepnął że Jagna się tu przynieść kazała.
Zdumiał się mocno Stach.
— Gdzież ona jest?
— Tutaj jestem! — odpowiedział cichy, słaby głos z kątka — kaleka do kaleki przybyłam, aby rzec ci jedno słowo — żal mi ciebie.
Stach kazał przynieść światło.
— Niech ją choć zobaczę, lżéj mi będzie — rzekł przejęty.
Zaniecono drzazgę i lampkę. Izba była niewielka, mógł więc łatwo dojrzeć siedzącą, a że mu smutku przynieść z sobą nie chciała, poczęła się uśmiechać. Na téj twarzyczce wychudłéj, na któréj śmierć już położyła piętno swoje, uśmiech wykwitł, jak piołun cmentarny, jak dziewanna mogilna.
Widząc go, Stachowi zapłakać się chciało, uśmiech ten przywołał wspomnienia młodości i