Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnicha lekarza, okładają ranę, majaczył dużo, teraz się uspokoił.
Jagna płacząc słuchała. Osłabłéj teraz łzy przychodziły łatwo, drżała ze wzruszenia. Nie kochała nigdy Stacha, ale go jak brata miłowała i wdzięczną mu była. Jedyny to był człowiek co ją nie zdradził, nie ciężył jéj, był wiernym zawsze. Myśl stracenia go, była dla niéj bolesną. Chciała sama umrzeć wprzódy, pamięć swą zostawując mu w spadku. I to życzenie zagrożonem było.
— A! Hreczynie! Hreczynie! — zawołała — a! gdybym ja siły miała! ale ani na konia siąść, ani pieszo iść, ani na wozie jechać nie mogę, a ja tam przynim powinnam być!
Załamała ręce. Hreczynie! Hreczynie! Wy mnie zanieście do niego!
Stary się począł mocno opierać.
— Ani wam myśleć o tém, miłościwa pani — rzekł — choremu nie pomożecie, bo mu spokoju potrzeba, sobie zaszkodzicie, a jakby was nieść? Pełen teraz Kraków ludzi dla odpustu, dla nabożeństwa, zawalone ulice. Zobaczyliby was, gadali, dowiedziałby się pan i gniewał srodze.
Jagna płakała.
— Jakże go tak porzucić? — wołała — jak mu powiedzieć, że mi go żal?
— Ja mu powiem, gdy każecie — odparł Hreczyn.