Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rów, chybaby... tamtéj nie stało, a innéj mu się szukać nie chciało.
Wyciągniętą trzymał rękę.
— A przysiąż że mi — natarczywie zawołała Dorota — że zrobisz, jak mówię, na Boga, na świętych, na uczciwość twą! Dasz mu dopiero przy uczty końcu...
Niemiec rzekł z obojętnym uśmiechem. — No, przysięgam, przysięgam!
I pochwycił w rękę bańkę, którą mu Dorota oddała, pilnując, aby ją natychmiast schował. Wichfried rozpiął kaftan na piersi, włożył naczyńko, zapięła mu go Dorota i lice jéj zajaśniało niezmierną radością. Śmiejąc się nowy kubek mu podała.
— Pij — rzekła — dałabym ci złota roztopionego, gdyby je pić było można. Będziesz mym dobroczyńcą!
— Byle napój poskutkował! — dodał niemiec.
— O! musi! ja wiem! ten będzie skutecznym!
Uderzyła w ręce i zrywając się z ławy pląsać poczęła wesoło przed niemcem, który już ruszyć się nie mógł. Ale patrząc, lice mu się uśmiechało na widok pięknéj jeszcze niewiasty tak szczęśliwéj, tak wesołéj, że jemu się część tego szczęścia i wesela udzielała.
Pił tymczasem potroszę, bo napój ten palił go wewnątrz i zamiast gasić, powiększał pragnienie. W głowie kręciło mu się i szumiało. Coraz to