Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Smutkiem tym struty, Kaźmierz na zamek wrócił z nim. Przed nikim nawet poskarżyć się nie mógł. Nazajutrz do swoich wyszedł wybladły, milczący, Wichfried poznał z twarzy że coś złego stać się musiało.
Odważył się zapytać — Kaźmierz przed nim nie przyznał się do niczego. Na duszy mu było ciężko, na piersi leżał kamień, chodził zadumany niesłysząc co mówią do niego. Stawał i patrzał w okno ku murowance, stał tak wkuty, niewiedząc co się wkoło działo.
A Jagna — odżyła nieco, obudziło się w niéj życia pragnienie. Nazajutrz poruszać się mogła, kazała się w oknie posadzić i kobierczyk wywiesić znowu... Probowała do krosien, ale siedzieć nie mogła, ręce opadały znużone. Patrzała na nie i sama z siebie się śmiała...
Wieczorem Kaźmierz przybył znowu, następnych dni przybiegał na krótko. Jagna żyła, bo żyć zapragnęła.
Walczyła z tém co ją do grobu ciągnęło. Stach, który przychodził zrana oszukiwał się i pocieszał, widział że jéj lepiéj było, że na ustach uśmiech się zjawił — mówił że będzie żyła.
I tak się ciągnęło daléj. Dnia jednego Jagna po starą Czechnę tajemnie posłała. Lekarka która jéj na śmierć powolną ziele dała, zdziwiła się usłyszawszy od sługi że jeszcze żyje. Pokiwała