Strona:Bohaterowie Grecji (wycinki) page 21a.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To o pół ćwierci mili zaszumiał parowiec. Wziąwszy kwiatek od cudnej Korfijki i adres jej, posłałem jej potem pierścionek z napisem: „Zapomnij!“ Leonidas większą łodzią odwiózł mnie do okrętu, bo morze tak urosło tymczasem, żeśmy ledwie dobili. Pożegnałem go serdecznem uściskiem, tak jak moich dobrych niegdyś tatrzańskich górali. Noc szybko zapadła, gdy statek ruszył, wśród nocy gdzieś na górach las się zapalił, przerażająca łuna krwawo rozeszła się po niebie i odbiła na morzu, pobladły gwiazdy od demonicznego widoku. W dali zaś błyszczały już morskie latarnie Patrasu, który dosięgliśmy w cztery godzin. Wśród nocy łódką przepłynąłem na drugi okręt, co przez Galaxidis o świcie płynął zatoką do Koryntu i Aten. A! cóż to za droga! Kanał koryncki jak trzy razy Ren, morze płynnym turkusem, to szersze, to węższe, oba brzegi gór skalistych w błękity goniące, odziane lasy szpilkowymi, tak świeże i dziewicze, znikające w mgłach błękitnych i wciąż nowemi obrazy się wysuwające, że oko wrażeniem pijane na chwilę spocząć nie zdoła.
Zamki Rumelji i Morei sterczą na dwóch brzegach (jak Czorsztyn z Niedzicą), dalej wieczne Lepanto (zwane Epachtos) stromo rzucone na połoninach skał zielonych, mury tureckich warowni lecą ku górze, to wężem pełzną w dół nad urwiska. Droga cozaz cudniejsza, góry piętrzą się i rosną, morze rozsuwa się uśmiechnięte, zielona Vostiza w oliwnych gajach, z za skał się wysuwa. Lasy dziczeją, skały ciemnieją i stają się ostrzejszemi, wreszcie strumień Kalawryta wpada z szumem do morza z dzikiego, otchłannego wąwozu skał, których perspektywa gubi się w odległościach owianych błękitami Claude Lorraina, z zachwycającym majestatem. Stanęliśmy w Galaxidis zkąd ujrzałem w dali gruzy Skala Salona, tej nieśmiertelnej kolebki greckiego malarstwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
(C. d. n.)