Strona:Autobiografia w listach (Eliza Orzeszkowa) 013.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jasną i słoneczną; druga, od północy i ogrodu, bardzo ocieniona przez drzewa, w dnie nawet słoneczne pełna zmroku i chłodu.
Z trzech stron domu ogród rozległy: cieniste alee z lip bardzo starych i trochę angielszczyzny, złożonej z klombów, trawników, ścieżek i stawu. Za stawem, za ogrodem pola równe, rozległe, otoczone lasem, tym samym, na który w dzieciństwie oglądałam się uparcie, gdy osłaniała go mgła tajemnicza, zapytując w myśli: co tam za mgłą? co za lasem? W ogrodzie, wśród lip, kapliczka, do której co tydzień przyjeżdżał proboszcz ze Mszą, dopóki jej (w 1866 r.) nie zamknęli urzędnicy rosyjscy.
Równolegle ze sztachetami ogrodu szlak drogi publicznej, t.zw. traktu wileńskiego, osadzony klonami i jarzębiną, ze stacją pocztową, otoczoną topolami włoskiemi, które także obejmowały dziedziniec dworski wielkim półokręgiem. Za dziedzińcem, z tyłu zabudowań gospodarskich, od domu znacznie oddalonych, gęsty las liściasty, w którym na wiosnę szczebiotały prawdziwe ludy ptactwa, zanosiły się od śpiewu chóry słowików i w purpurowych światłach zachodów letnich wołały, śmiały się chóry kukułek. W lipach ogrodowych znowu, w wydrążeniach głębokich i licznych, w zimowe wieczory i noce hukały sowy, skomliły lelaki. W jednym z pokojów było dwoje drzwi szklanych, przez które ogród wydawał się w księżycowe noce bajką, zaludnioną przez olbrzymy, ubrane w srebrzyste światło, a w ciemne, otchłanią, nalaną po brzegi szumami posępnymi lub ciszą grobową.
W tem miejscu przeżyłam sama jedna, z kilku służącymi tylko, sześć lat, od 21-go do 27-go roku życia. Czasem, jakaś rówieśnica, koleżanka z pensyi lub z ludwinowskich zabaw, przyjechała, zabawiła kilka dni czy tygodni i odjeżdżała. Czasem odwiedziłam moją matkę, spędzałam parę dni w Grodnie dla sprawunków lub interesów majątkowych. Wśród tych przerw krótkich, tygodnie, często miesiące, samotności absolutnej, ciszy pustego domu, milczenia kamedulskiego, przysłuchiwania się głosom natury i własnej duszy. Była to wtedy dusza biedna, słaba, prawie dziecinna, lecz głęboko zraniona i dziwnie przerażona. Rany i przerażenia nie były natury przeważnie osobistej. Małżeństwo moje, zawarte zbyt wcześnie, nie przyniosło mi szczęścia, a nie przyszła była jeszcze pora przekonania, że bez szczęścia obejść się można, niekiedy nawet święcie należy. Spieszę dodać, że brak szczęścia, o którem mówię, nie pochodził z winy tamtej strony, owszem, był raczej winą moją, nieustalonego charakteru mego, marzycielskich i źle wówczas skierowanych moich usposobień. Jakkolwiekbądź, nie pojechałam z mężem moim na Syberyę, a dlatego, że go nie