Strona:Artur Oppman - Pieśni o sławie.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A tamci z Belwederu lecą. Nito ptaka
Skrzydła czarne, opończa wieje Nabielaka,
Jak wtór żywy swej mściwej bojowej piosence
Biegnie Goszczyński z krwawym karabinem w ręce;
Już most! już widzą: trupy na stosach listowia,
Skrawe światła kagańców... kłąb ludzkiego mrowia...
Jakieś wielkie westchnienia, lecące na gwiazdy,
Ura! Niech żyje Polska! Salwa! galop jazdy:
Kirasyery!...

Tam — obacz! Podchorążych maszeruje szkoła...
Wysocki z szablą nagą u kolumny czoła;
Tak broń podniósł ku niebu, kiedy przed momentem
Młode lwięta Ojczyzny zaklął sakramentem
I wołał, płomień święty w każdej czując żyle:
«Z piersi naszych uczyńmy wrogom Termopile!»
Teraz idzie natchniony, jakby od modlitwy,
Jest wodzem Polski! Polskę prowadzi do bitwy!

Trąbka. Jazda naciera. Oddział otoczony,
Jakby na Saskim placu łamie się w plutony,
Sprawnie, na głos komendy i szabli błyśnienie,
Rozsypuje się w łańcuch, wsiąka w groźne cienie,
Z za drzew, z za płotów, z pustki pali w tyralierce,
Czarne siecze powietrze iskra po iskierce,
Klątwy, dziki kwik koni, pierzchających wrzawa
I wielki krzyk tryumfu: «Formuj się!» Warszawa!