Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dogoniło powietrze, bo taka snadź była wola Boża, której nic oprzeć się nie może.
Mówił powoli, cicho, jęcząc, a starszyzna z towarzyszami porwawszy się z ław obstąpili go załamując ręce, bo nigdy, jak gospoda gospodą, podobny się tu nie trafił przypadek.
Lecz gdy posłyszano z ust wędrowca wychodzące złowrogie wyrazy: mór, powietrze, o których już z różnych stron dochodziły wieści, zaczęli się wszyscy bojaźliwie usuwać i zmięszali a struchleli. Towarzysz Sylwek, chwyciwszy drugiego pod rękę, rzucił się zaraz po księdza do Franciszkanów, a ze starszyzny jeden pomyślał o lekarzu, rachując do którego bliżej było. Wszyscy zaś prawie mieścili się około zamku, bliżej Wawelu i przy św. Annie a akademii.
Choć wedle ustawy a obyczaju cechowego bez czapki nie było wolno za pierwszy próg wychodzić, nie zważał na to starszy Skalski, iż z włosami rozwianemi, łamiąc ręce znalazł się w ulicy przeciw gospody.
Wtem właśnie, jakby go tu sam Pan Bóg zesłał, zjawił się ów sławny Struś doktor, powracający od chorego. A oka jego nigdy nic nie uchodziło.
Przypadł więc ze swą powagą i odwagą doktora, za ramię chwytając Skalskiego.
— Człecze! co ci jest?
Skalski jako starszy cechowy, byłby może,