Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rąk nie umoczę — odezwała się Zamechska. — Nie dokażesz tu nic, a ja się mojej pani narażać nie myślę.
Przystąpiła bliżej do Petrka i szepnęła:
— Król młody na zabój rozkochany w niej, ona w nim... gdzież tu dla ciebie jaka nadzieja.
— Żeni się — rzekł Dudycz.
Ochmistrzyni ramionami ruszyła.
— To co? — zapytała.
Niewymowny Petrek nie chciał się szerzej tłómaczyć, pocałował ją w rękę i poszedł.
Tegoż dnia dano mu w zamku zajęcie, bo teraz wielu potrzebowano ludzi i nawet taki Dudycz mógł się zdać na coś. Rozumie się, że go do żadnego orszaku nie zaciągnięto, ale na pokojach powierzono pacholęta i wyrostków posługujących pod komendę, część kredensów i sreber do dozoru.



O! te dni wiosenne, te dni młodości, jak to do siebie podobne! Najpiękniejsza pogoda zrana, słońce obmyte rosami u wschodu błyszczy złotem, ani jednej chmurki na niebie lazurowem. Nagle, jak plamka niedostrzeżona zjawia się obłoczek, rośnie i rozciąga się, czernieje, pół niebios objął, zasłonił i zaciągnął całe, burza wre ponad ziemią przelękłą, pioruny biją, wicher obala bory... a z za rąbka chmury widać już szafir pogody —