Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż to się dziać musiało gdzieindziej, gdy tu na dworze przyjaznego Bonie pana, który stronę jej trzymał jawnie, tak sobie pozwalano?
Dudyczowi, przypatrującemu się biesiadnemu stołowi, jeść i pić się odechciało, o spoczynku, którego tak pragnął, zapomniał. Prawda że o ścianę od tych burzliwych biesiadników, sen był trudny.
Krzyki ich, tupanie, bicie kułakami o stoły, szczęk naczyń, padających mis i dzbanów, tłuczonych kubków i szklanic, śpiewy dzikie, śmiechy do ryczenia podobne, zlewały się w jeden chór szatański, który uszom Kmity wcale się nie zdawał dolegać. Nie bronił swoim przyjaciołom tak się tu znajdować jak im się zachciało. Dopiero gdy do bójki przyszło na dobre, występowali rozjemcy i gwałtem rozrywali pobitych, bo nigdy zawczasu nie zapobieżono porywającym się do siebie.
Noc była późna bardzo, gdy naostatek stojącemu u szpary Dudyczowi nogi się poczęły uginać, i musiał rzucić się na przygotowane mu posłanie. Była to garść słomy, siana i skóra wytarta niedźwiedzia.
Znużony, wylękły legł Petrek, nie zapomniawszy pacierza, gdyż nie bardzo się tu czuł bezpiecznym, i Bożej opiece chciał się polecić.
Położył się myśląc, że mimo hałasu ze zmęczenia zasnąć potrafi, ale czy ono nie było jeszcze