Sto djabłów/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Porównanie bardzo pospolite... przebaczcie. Mówią, że gdy żyto na polach kwitnie, wódka z niego pędzona w kadziach się burzy... tajemniczy jakiś związek łączy to, co z treści ziarna powstało z rodzącego się nowego zboża przygodami... Coś podobnego widzimy w historji narodów, które są w pokrewieństwie ducha z sobą; jakkolwiek odległe i bez związku, doznają tych samych wzruszeń, jest między niemi jakieś wspólnictwo uczucia, choćby widomego nie było wpływu.
Tak było w téj epoce, gdy Francja przechodziła ową tajemniczą fazę swego odrodzenia spółecznego, wielce od niéj różna Polska... z cale innemi ludźmi i instytucjami, mimo odmiennych losów i położenia drgała sympatycznemi ruchy...
Tuby może nigdy rewolucja spółeczna do takich rozmiarów i gwałtowności nie doszła... przecież oburzając się na ekscesa, ogół w Polsce lepiéj rozumiał to, co się działo we Francji, niż jakikolwiekbądź inny naród.
Pewne symptomata dowodziły, że w łonie narodu, co dotąd żył tylko przez jednę część swą kosztem wszystkich innych, odbywał się proces niespodziany. Gdy arystokracja dożywając dni ostatka rozpustowała, nie dając się kilku poważniejszym umysłom powstrzymać, z dna spółeczności niemającéj jeszcze prawa do życia samoistnego, wychylały się postacie trybunów, wodzów, żołnierzy... i lud nieśmiało przez ich usta głosił, że on także ma ojczyznę...
Kiedy lekkomyślni frymarczyli z zagranicznemi ambasadorami, szewc Kiliński siedząc za warsztatem już z rzeźnikiem Morawskim mówili sobie, że oni moskalów, z któremi panie piękne tańcowały i romansowały, wypędzą... już podkanclerzy Kołłątaj przewidywał, że nowa siła rośnie w cieniu i starał się dla swéj zużytkować ambicji. Gdy szlachta abdykowała układając się z nieprzyjacielem; mieszczaństwo czuło, że nań spada ciężar i chluba ratowania ojczyzny...
Przyszli jéj zbawcy w chwili, gdy wszystko padało na twarz przed ambasadorem wszechmocnym, rośli tam, gdzie się ich najmniéj spodziewać było można... Patrjotyzm hodował Kapostasa, Eljasza Tremo i ludzi nieznanych wczora na żołnierzy i dyplomatów.
U góry, począwszy od króla, wszystko straciło nadzieję; najgorętsi czepiali się króla pruskiego, inni dynastji saskiéj, inni moskala; oprócz ludzi nieświadomych polityki i niewidzących daleko, ale czujących gorąco, nikt nie wierzył, by Polska własną siłą obronić się mogła.
Kraj przedstawiał, nawet w téj epoce czteroletniego sejmu pełnéj nadziei na pozór, widok szczególny zaprawdę... rachowano na prusaków, na cesarzowę, na Francję nawet, nikt prócz ludu nie wierzył w swą siłę... widziano zawczasu przyszłość całą...
To co naród dotąd wiodło w walkach, w zapasach z nieprzyjacielem, możni, zrozpaczyli pierwsi.. abdykowali. Mała ich cząstka dała się do czynu nakłonić, reszta uważała rezygnację za jedyny ratunek. Lud był jeszcze za słaby, ażeby sam podołał zbawieniu ojczyzny, a pozostał sam...
To co się patrjotyzmem zwało, w czasie sejmu czteroletniego wierzyło w powolne odrodzenie pod egidą aljansu pruskiego... w wybicie się z niewoli nic wcale... ale i najgorliwsi postrzegali, że w chwili groźnego niebezpieczeństwa zapóźno było tworzyć lud z tego, co dotąd było pogardzonym chamem... bez ojcowizny i ojczyzny...
Uczucie słabości ogólnéj usprawiedliwia do pewnego stopnia ten patrjotyzm wylękły wyższego świata, który zależał na wyrzekaniach wśród czterech ścian... a płaszczeniu się otwarcie, na przeklinaniu w duszy, a gorliwém służeniu czynem nieprzyjacielowi.
Chciano zbawić Polskę wyczekiwaniem Opatrzności... W sferach wyższych choć mówiono o zwiększeniu wojska, nie chciano ani pomyśleć o możliwości użycia go.
Spółeczność téż cała ówczesna dzieliła się na dwa tylko w istocie obozy: na pragnących spokoju i wzdychających do narodowéj wojny.
Ale najgorętsi nawet obrońcy późniejsi kraju, żołnierze kościuszkowskiego obozu — w czasie sejmu ani przeczuwali, ani pragnęli stanąć do krwawéj rozprawy. Téj może tylko wyglądał szewc i rzeźnik... ostatni, staréj Polski wierni synowie, którzy w jéj potęgę ufali. Niestety! potęga ta dni lepszych była na wieki skruszoną od rdzy, która ją za Sasów zjadła...
Nazajutrz wieczorem nie było w zamku królewskim żadnego przyjęcia. Król długo był na sesji sejmowéj, znużyła go praca, zmęczyła ta niepewność ducha, która go przerzucała z jednego do drugiego obozu, z jednego do drugiego przekonania nieustannie. Jak wszyscy ludzie wraźliwi słabéj woli w dobréj wierze zapalał się równie do podźwignięcia rzeczypospolitéj i do powstrzymania wszystkiego, aby Rossji nie jątrzyć. Jednego dnia słuchał ambasadora i potakiwał mu, drugiego szedł przeciwko jego woli z narodem.
Oprócz wielu zgryzót domowych i publicznych, które żywot jego czyniły pieszczoném męczeństwem najdziwniejszego rodzaju... jedna jeszcze trwoga stała u łoża nieszczęśliwego dniem i nocą goniąc za nim... postrach krwawéj rewolucji... wywrotu społecznego, jakóbinizmu... Symptomy rodzącego się ruchu demagogicznego król widział wszędzie... niekiedy po cichu opowiadał on przed swojemi, iż czuje, że umrze na szafocie... Gorszéj nad tę może śmierci i upokorzenia doczekał... powolnego konania za wozem zwycięzkim, do którego był przykuty...
Nędzniejszego nad jego losu... myśl stworzyćby nie mogła, gdyby pragnęła kary... dlań za grzechy niedołęztwa i słabości...
Tego dnia małe tylko kółko familijne otaczało króla: pani Krakowska, ks. prymas, pani Zamojska, Mniszchowa i Grabowska. Król był posępny i niespokojny. Na twarzy jego niegdyś pięknéj a dotąd jeszcze pełnéj wyrazu uprzejmości i słodyczy, ale rozlanéj i opadłéj, malowała się ta niepewność, która go ciągle pożerała. W jednéj chwili przybierała ona wyraz nadziei i wesela, to znów obawy i zwątpienia.
W takich godzinach pani Grabowska, Mniszchowa, p. Zamojska, Marszałek koronny Mniszech umieli go rozrywać, odciągając rozmową od rzeczy publicznych, mówiąc o sztuce, o nowych książkach, o obrazach, o teatrze, czasami grano i śpiewano, a król, który lubił rozrywki artystyczne i umysłowe, dawał się uwieść pokusie i łatwo zapominał o udręczeniu.
Tego wieczora czytano dramat Diderot’a i gorąco się unoszono nad nim, rozprawiając nad tém, czy tragedja na tle rzeczywistości jest możliwą, gdy późno już nadszedł Mniszech, niosąc na twarzy chmurny jakiś odblask wrażeń dnia tego.... Król, który był czuły na wszystko do zbytku, z rysów jego odgadł jakąś niemiłą nowinę.
Decidement, rzekł po chwili les dieux s’en vont....
— Ale mój drogi, odparła pani Zamojska, ja sądzę, że oni już dawno poszli...
— Mówią przez porównanie, odezwał się Marszałek, my i szlachta byliśmy dotąd solą ziemi, ale sami abdykujemy.... Mieszczaństwo, lud, tłum nom de borde, my mu przyklaskujemy i odsuwamy się. Ulica wkrótce panować będzie. Na każdym kroku spotyka się parwenjusza lub apostatę, który podaje rękę tłumowi dla zarobienia na popularność... dla ambicji.
— No, powiedzże, spytał król, stojąc naprzeciw niego, co ci żółć zburzyło?
— N. Panie, odparł Marszałek, jest to mała rzecz pozornie, mais ć’est un des signes du temps. Biorę za przykład młodego człowieka tego ze znakomitego rodu, malheure usement il nous cet aus... aparendé księcia Korjatowicza, który żyje wśród mieszczan, występuje przeciw nam i urąga się swemu pochodzeniu... To skandaliczne odezwanie się na reducie... całe postępowanie jego myślicie, że zgrozę obudza?... przeciwnie, oklaski...
— Mój marszałku — odezwał się Stanisław August — to jeszcze jedno z najmniejszych, wychowanie, sieroctwo... ale przypatrz się stolicy do głębi... pysze nowo wyrosłych, mieszczaństwu odgrażającemu się, zbiegowiskom ludu, menerom z szlachty i nieszlachty, którzy całą sprawę prowadzą... a przyznasz, że Polska jest na wulkanie.
— Dodać trzeba przykład Francji! — westchnął marszałek.
— Dla nas najzaraźliwszy!!
Kobiety umilkły nierade obrotowi, jaki przybrała rozmowa. Król chodził posępny.
— Czy masz mi co po cichu do powiedzenia? spytał Stanisław August.
— Po cichu nic, ale głośno... N. Panie, jadąc tu, spotkałem się ze starościną Giettą...
Żona pogroziła palcem marszałkowi, który ramionami ruszył.
— Któżby się spodziewał, żeby ona jak najgoręcéj, natrętnie poleciła mi błagać w. k. mość, ażebyś raczył w ojcowską opiekę wziąć to utrapione kniaziątko. Zdaje mi się w istocie, że jest bardzo biedny i że... może ten upadek wiedzie go na niebezpieczne drogi.
— Ale cóż ja mogę! — zawołał Stanisław August. Królem jestem bez królewskiéj władzy i prerogatyw — ubogim, bez wpływu... więcéj mam nieprzyjaciół niż zwolenników i tylko w waszém dobrém kółku czuję się chwilowo swobodniejszym i szczęśliwszym. Opieka moja wielu zaszkodziła, mało komu dopomogła, przyjaźń była darem niefortunnym. Co ja mogę? powiedz mi, co ja mogę?
— Najj. Panie! — odparła żywo pani Mniszchowa — w kółku ludzi oddanych tobie, a koło to szerszém jest niż sądzisz... jesteś wszechwładnym.
Pani Zamojska i Krasicka szmerem wyrazistym potwierdziły wyrazy ulubionéj króla siostrzenicy.
— Cóż starościna chce dla niego? — zapytał król.
Marszałek koronny poruszył ramionami i uśmiechnął się.
— Jestem pewny — rzekł — iż ona nie wie dobrze sama czego chce... ale i to pewna, że gdy czego zapragnie, nie zna miary... żądałaby może, abyś go W. K. Mość zrobił odrazu dygnitarzem, dał mu parę starostw... que sais-je! Słowem oddaje go w opiekę W. K. Mości.
— Ale ja nie znam pupilla.
— Nikt go nie zna, jedna starościna s’en est coiffèe.
— A! to nie na długo! — szepnęła marszałkowa — Król może być spokojnym, elle ne reviendra pas une seconde fois à la charge.
Stanisław August chodził ciągle.
— Wracając do pierwszego przedmiotu — począł Mniszech — bo mi leży na sercu, i my téż winni jesteśmy.
— A! — rzekł król — kto, my?
— Ale młodzież nasza... elle fait des folies.
— Kiedyż młodzież nie szalała?..
— Tak, ale są czasy, gdy się jéj to nie godzi... Co dzień jakaś historja, co dzień wybryk nowy... i ten koncept stu djabłów... si trivial.
— Czyż ty tę plotkę bierzesz na serjo? — zapytał król.
— Bo na nieszczęście Najj. Panie! nie jest to plotka, ale rzecz bardzo serjo... A bardzo się lękam, aby ten poczciwy Beppo także do téj szajki nie należał.
— To niepodobna.
— Najj. Panie, trzeba żebyś go połajał... bo to nas kompromituje wszystkich.
— Ja go łajałem, ale się kończy na uścisku... tak miły chłopak.
— Wyobraźcie sobie — rzekł Mniszech ciszéj do pań — ale nie, chyba tego nie powiem...
Kobiety obskoczyły go wszystkie.
— Albo nic albo wszystko... mówże! niepodobna tak zaciekawiać.
Mais c’est monstrueux i nie mogę powiedzieć chyba po cichu.
— Cóż takiego?
— Młodzież djabelska porobiła zakłady, że jeden z nich wśród białego dnia przez Krakowskie i Nowy Świat przejedzie w powozie stojąc... nagi!
— A! — panie sobie oczy pozakrywały.
— To żart chyba.
— I jakże chcecie potém, żeby nas lud i ulica szanowały? — rzekł Mniszech — my sami abdykujemy.
— Przepraszam cię kochany marszałku, — przerwała pani Zamojska, — fakt jest smutny, ale prędzéj dowodzi pewnéj brawury i zuchowstwa, niż abdykacji.
— Jednakże wolałbym, żeby król Beppa trochę połajał, — rzekł marszałek, — i polecił mu powstrzymać to szaleństwo... To zrobi wrażenie okropne.
Król słuchał półuchem, ruszał ramionami, nie wierzył... Rozmowa zaczynała się rozdzielać i stawać cichszą, gdy bez oznajmienia wcisnął się do pokoju młody chłopak, na którym oczy wszystkich spoczęły.
Piękniejszego mężczyzny wymarzyć było trudno, począwszy od twarzy świeżéj, wesołéj, rysów dosyć regularnych, o oczach czarnych ognistych, wszystko w nim było jakby na wzór Apollina belwederskiego ulane. Strój, który miał na sobie, wyszywana bogato srebrem kurtka i obcisłe spodnie malowały kibić, któréjby kobieta mogła pozazdrościć. Ruchy miał pełne wdzięku i zręczności, a mimo piękności téj cała postać nosiła na sobie piętno siły. Twarz uśmiechnięta ironicznie nieco, weselem i tęsknicą na przemiany, jak niebo wiosenne słońcem i chmurkami się przyoblekała... Powitał króla z uszanowaniem, panie z wielką grzecznością. Marszałkowa uśmiechnęła mu się przyjacielsko. Marszałek podał rękę.
— Beppo, przychodzisz jak wilk, o którym była mowa...
— Naturalnie źle mówiono...
— Bardzo źle...
— Do tego przywykłem, et je ne m’en porte pas plus mal. Znoszę moje męczeństwo ze stoicyzmem, — dodał Beppo. — Cóż mówiono?
— Że dokazujecie niepomiernie! — przerwała pani Zamojska. — Wiemy nawet o pewnéj projektowanéj przejażdżce, qui fait dresser les cheveux sur nos tétes.
— A! — zaśmiał się młodzieniec, — co za doskonała policja... Marszałku, — rzekł obracając się do Mniszcha, — przyznaj się, że do niéj należysz?
— Ja? jestem tylko echem pogłosek miejskich, — odezwał się z francuska Mniszech, — ale nie wątpię, że to... bajka...
— Co do mnie, ja nic o żadnéj nie wiem, — niewinnie odparł Beppo, — a znajduję śmieszném, aby poważni ludzie tak się zajmowali młodzieńczemi dzieciństwami...
Król dodał:
— Cóż chcesz, gdy te dzieciństwa spadają z młodzieży na starych, co ich wychowali... Mój Beppo, przez litość.
— N. Panie, — zawołał zagadnięty, — nie wiem nawet, o co jestem oskarżony?..
— Ale wiesz... La societé est begueule, a lud co na nas patrzy, jeszcze więcéj...
Beppo ruszył ramionami zarumieniony.
— Wszyscy są niezmiernie ostrzy, gdy idzie o drugich, a powolni dla samych siebie...
To mówiąc Beppo, który się był przysiadł do marszałkowéj, wstał jakiś markotny i rzucił na Mniszcha wejrzenie wymówek pełne.
Otwarły się drzwi i oznajmiono, że wieczerza była podana. Król podał rękę pani Krakowskiéj — wyszli.
— Powiedzże starościnie swéj protegowanéj, — szepnął do marszałka, — jeśli chce, bym co zrobił dla książątka, niech mi się go postara zaprezentować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.