Sto djabłów/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nigdy może życia zwykłe zatrudnienia i zabawy nie uległy większemu przewrotowi, jak w czasie czteroletniego sejmu w Warszawie. Dzień się kończył o trzeciéj w nocy, a poczynał nazajutrz około południa. Wszyscy się uskarżali na brak godzin, które starczyć nie mogły pracy i rozrywkom. Rozrywki stawały się same pracą, gdyż najtwardsze zdrowie bez szwanku z nich wyjść nie mogło. Gorączkowe to życie w przededniu prawie zgonu, zdaniem tych, co go skosztowali, miało zupełnie odrębny charakter. Wszystkie umysły były podniecone; była nawet gotowość do ofiar niezwyczajna, było oczekiwanie czegoś wielkiego, mającego z usiłowań wspólnych ogółu nieochybnie wyrosnąć. Tu i owdzie wprawdzie odzywały się głosy przeciwne, ale nieśmiało i bojaźliwie; a wszyscy ci obrońcy starego nieporządku, na nieszczęście znani byli jako ludzie nie dosyć czyści i bezstronni, aby ich zdanie zaważyć miało. Naród cały pragnął nowego życia, praw nowych, któreby schorzałą odnowiły społeczność i osłabłe państwo. Niestety! te najlepsze chęci objawiały się zapóźno, zasłabo... bądź co bądź, rachowały się jeszcze z przeszłością, nie chcąc z nią zrywać i wychodziły z łona ludzi dobréj woli, ale charakteru bez energji i obyczaju nieróżniącego się bynajmniéj od ogólnego wieku zepsucia.
Przerabiano konstytucję nie śmiejąc ani się przyznać, że trzeba było przerobić społeczność samą, że należało zmienić życie i ów sejm prawodawczy, przedsiębiorący reformę, był czteroletnim balem, stypą, grą i tańcem.
Legislatorowie pisali tém samém piórem ustawy dla kraju i listy do kochanek, nie domyślając się może, iż słabość Polski tylko ostra reforma obyczaju samego wyleczyć mogła. Przegrywano tysiącami dukatów na wieczór, mówiąc o potrzebie ofiar dla rzeczypospolitéj.
Tém przewróconém życiem nocném zmuszeni byli obchodzić się nawet starzy senatorowie, nieprzywykli do niego... stękając powracali późno do domu, mrucząc zrywali się z pościeli, ocierając pot z uznojonego czoła, cały duży dzień kręcili się z miejsca na miejsce przenosząc, — ale cóż było na to poradzić! Sądzili, iż pracują dla lepszéj przyszłości. Jeden z najregularniejszych ludzi w świecie, pan kasztelan, mąż Niny, tego dnia przyjechał do domu o trzeciéj. Kazał powozowi stanąć u bramy, bojąc się przebudzić żonę, dziedziniec przeszedł pieszo i na palcach zbliżył się do sypialnych pokojów. Tu jako w domu starego autoramentu, podział ów na osobne apartamenta pana i pani nie istniał, sypialnia małżeńska, łącząca pokoje kasztelana i Niny, wspólną była obojgu. Stary sądził, że jejmość dobrodziejka oddawna już zasypiać musi i wsunął się na palcach w białym kitlu z nieodstępną chustką, którą spocone, uznojone czoło ocierał. Ale nad wszelkie spodziewanie znalazł kasztelanową klęczącą przy krucyfiksie na modlitwie, zatopioną w jakiéjś religijnéj ekstazie... Nie odzywając się więc stary, przysiadł w niskim fotelu, szanując pobożność żony.
Po chwili kasztelanowa ruszyła się od klęcznika, wstała i spojrzawszy na swego męża a pana, odezwała się cicho:
— Tak późno dziś wracacie?
— Ale i jéjmość też zamodliłaś się, wszak to dnieje, godzina trzecia...
— Czekałam.
— A pocóż było czekać! poco było czekać! My teraz nie wiemy ani dnia ani godziny, kiedy nas powołają gdzie i jak długo trzeba będzie zabawić... a! psia służba! — westchnął kasztelan.
— Bo by też od niéj można się uwolnić — cicho odezwała się Nina — dość już się jegomość wysłużyłeś krajowi... obeszłoby się tu bez nas?
— Myślicie? — spytał zdziwiony stary — doprawdy! No! to może pierwszy wypadek, żeby żona senatora wypędzała go z Warszawy... Proszę! proszę!! A wiesz asindźka — dodał — że mimo takiéj niepraktykowanéj cnoty...
Tu kasztelan przerwał nagle i otarł się chustką, pani spojrzała nań ciekawie.
— Coś chciał powiedzieć?
— E! głupstwo! sam się tego wstydzę! — mruknął stary.
— Ale przecież? cóż to takiego, co chciałeś powiedzieć i przerwałeś... mów, proszę.
— Dziś na balu w reducie — po chwili namysłu odezwał się kasztelan — ktoś mi szepnął, gdym asindźkę wychwalał: „spytaj swojéj jéjmości, gdzie była wieczorem?“
Stary spojrzał na żonę, która się zarumieniła mocno, ale rumieniec wziąć było można za oburzenie. Ruszyła ramionami i poczęła zimno:
— Prosiła mnie starościna, abym z nią pojechała do tego wieszczbiarza, o którym całe gadało miasto. Źlem zrobiła może, żem się dała pociągnąć — ale...
Kasztelan porwał się z krzesła i upadł na kolana, składając ręce, w których dla większéj patetyczności ogromna chustka biała figurowała.
— Antolku moja! przebacz — zawołał — niepoczciwy człek ze mnie, żem ci śmiał nawet zadać to głupie pytanie, alem z góry wiedział, żeś czysta jak djament... a słowa tego trutnia ciężyły mi kamieniem. Przebacz... A nie gorzéjżeby to było, gdybym to złośliwe słowo zjadł w sobie i schował? nie miałażbyś prawa naówczas wyrzucać mi braku zaufania...
Nina uśmiechnęła się smutnie.
— Ale wstańże jegomość, proszę.
— Nie wstanę, aż mnie jéjmość nie rozgrzeszysz i nie — pocałujesz! — zawołał stary z zapałem.
Rozgrzeszenie byłby łatwo otrzymał poczciwy kasztelan, o pocałunek było trudniéj, ale litość zmuszała spełnić i ten warunek szanując stare kości. Zbliżyła się więc jejmość i złożyła mu na uznojoném czole pocałowanie, które było ofiarą. Kasztelan chciał ją pochwycić i ucałować jéj ręce, ale mu się prędko wymknęła, wstał więc opierając się o posadzkę z trudnością wielką, bo był ciężki choć na swój wiek jeszcze silny. Zasiadł znowu w krzesełku i westchnął.
— A! co to się dziś działo w téj reducie — zawołał, — tom jeszcze tego jak żyw nie słyszał i nie widział. Niespodzianka po niespodziance... i ów czarnoksiężnik, który się potém w djabła przemienił, i owi przeklęci djabłowie... i na dobitkę cenzor się wyrwał, czy podpiły, czy szalony, który nam wszystkim w oczy takich naprawił komplementów, że o mało do awantury nie przyszło...
— Cóż to za cenzor? kto taki?
— Nikt go nie zna, a przynajmniéj nikt dotąd o nim w Warszawie nie wiedział. Jakiś kniaź Korjatowicz... śmiały jegomość, bo się porwał samopas na wszystkich...
— Z jakiego powodu?
— Żółć mu wezbrała, czy nie wiem co go kolnęło — mówił kasztelan — dosyć, że po nas jeździł, a my milczeliśmy jak trusie...
A! ta Warszawa! Warszawa...
— Dlaczegóż z niéj nie uciekamy? co za konieczność stać tutaj, gdyby się bez nas obeszło? — spytała piękna pani.
— Konieczność! tak! — westchnął stary, — miał poczęści cenzor słuszność, żeśmy wiele zawinili.. kto bez grzechu... to jedno w nas zostało, że jak na zawołanie rzeczypospolitéj każdy staje w gotowości z czém kto ma... Otóż i my tak, zdolni czy nie, gdy matka chora, przy łożu być musiemy, pomożemy jéj albo nie, czujemy obowiązek obywatelski i absentować się nikt nie może...
— Jest tylu! — szepnęła Nina...
— Ale każdy służy za siebie.. Przecież się to kiedyś skończyć musi... Pojedziemy wytchnąć na wieś...
— A! jedźmy! jedźmy! — składając ręce, zawołała żona, — po co tu siedzieć mamy i patrzeć na te szkarady... żyć wśród tego zepsucia, uśmiechać się tym, których szanować nie możemy...
Mówiła to z takim zapałem, iż kasztelan nieco zdziwiony się odwrócił, jakkolwiek simplex servus Dei, człek prosty i niepodejrzliwy, uczuł w tém coś niezwyczajnego; wzruszenie w głosie... łzy na oczach przestraszyły go... Wytłómaczył to jednak sobie rzuconém pytaniem i przypisał żalowi, które obudziło.
— Ej co to jéjmość do serca tak bierzesz, i ten świat, i jego sądy, i gadaninę... nie trza na to zważać, bo to wszystko funta kłaków nie warto! Winienem, żem mojéj dobrodziejce bałamuctwo powtórzył, ale o tém zapomnieć trzeba...
— Dziś się to zapomni — odpowiedziała kasztelanowa — a jutro powtórzy może na inny sposób i dotknie boleśniéj.
— No! no! dajmy już pokój! dajmy pokój! — mruknął kasztelan... — trzeba iść spać... bo jutro rano pańszczyzna zawoła o swéj godzinie, a tu jeszcze pacierza nawet zmówić nie miałem czasu... niechże się jejmość kładnie... a ja z panem Bogiem pogadam...
To mówiąc kasztelan, poszedł po różaniec, po książkę, i włożywszy okulary, rozpoczął serdeczną modlitwę. — Był to człowiek staréj daty wpośród nowego świata... i jak wszyscy, co przeżyli epokę, dla któréj byli stworzeni.. cierpiał niemogąc się z nową oswoić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.