Przejdź do zawartości

Stara Ziemia/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Stara Ziemia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

— Posłuchaj mnie przynajmniej tym razem — mówił Roda do Matareta — i wierz, że jest dobre to, co ja robię.
— Odbije się to kłamstwo na naszej skórze, zobaczysz! — odparł Mataret niechętnie i odwróciwszy się tyłem do mistrza, począł wchodzić po krześle na stół, stojący pod oknem w hotelowym pokoju. Kiedy się już tam znalazł, wychylił głowę i patrzył z zajęciem na ruch uliczny, udając, że nie słyszy, co się mówi do niego.
Ale Roda nie dał się tak łatwo zniechęcić. Poprawił się w kącie miękkiego fotelu i odrzucając w tył spadającą na oczy czuprynę, dowodził w dalszym ciągu, że wszystko zło, jakie ich spotkało, spadło na nich jedynie z Mataretowej przewiny — i dość, aby jemu, Rodzie, zostawić wolne pole do działania, a natychmiast los ich się polepszy.
— Nie można przyznawać, — mówił — że byliśmy z owym Markiem w nieprzyjaźni, bo mogliby ludzie tutejsi mścić się na nas za to...
Mataret nie mógł wkońcu wytrzymać. Odwrócił się od okna i rzucił gniewnie:
— Ale z tego nie wynika, że mamy siebie przedstawiać, jako przyjaciół jego najlepszych i zaufanych, a ty tak robisz właśnie.
— Mój drogi, nie mijam się w tem twierdzeniu tak dalece z prawdą...
— Co? jak mówisz?...
— Naturalnie. Zaufanie miał do nas, kiedy mi wszystko o sobie i wozie swoim opowiadał. A przyjaźń... Cóż to jest przyjaźń? Kiedy jeden człowiek życzy dobrze drugiemu. Największem dobrem człowieka jest prawda jego życia. Zaś cała działalność nasza była właśnie ku temu zwrócona, aby Zwycięzcę wywieść z błędu o rzekomo ziemskiem jego pochodzeniu, a więc życzyliśmy mu dobrze, czyli...
— Oszalałeś; przecież Marek naprawdę z ziemi do nas przybył! — przerwał Mataret, tamując bystry potok słów nauczyciela.
Ten się żachnął.
— Ciężko myślisz, jak zawsze. To cóż, że z ziemi przybył? Choćby nawet i ze słońca! Myśmy nie mieli obowiązku wiedzieć o tem zgóry. Najlepiej, abyś ty milczał zawsze, a mnie mówić pozwolił.
— Będziesz łgał znowu o przyjaźni...
— To nie jest łgarstwo, mówiłem. Jesteśmy w takiem położeniu, w jakiem mogą być tylko jego najszczersi przyjaciele. Przyjechaliśmy na ziemię w jego wozie i prosto od niego, a więc niejako w jego poselstwie. A stąd wniosek, że musieliśmy być jego przyjaciółmi. Czasem skutki wyrokują o przyczynach. Nie krzyw się, ja mówię poważnie. Być może, że sami nie wiedzieliśmy wprzód o tej przyjaźni.
Mataret splunął i zeskoczył ze stołu.
— Nie chcę się mieszać do tego wszystkiego. Rób sobie, jak ci się podoba, ja ręce umywam.
— Otóż tego pragnę tylko, abyś mi nie przeszkadzał. Dam sobie radę. Gdyby nie moje energiczne wystąpienie wobec tego starego bałwana, który nas wodził na sznurku, bylibyśmy dziś może w jakiej klatce znowu siedzieli, a tak — dzięki mnie — widzisz, jak nas szanować zaczynają! Zobaczysz, że wkrótce będziemy tutaj zgoła poważnemi osobistościami. Dobry jestem, wyrozumiały i przebaczający, ale jak tylko dojdę do wpływu, każę tego łajdaka, co nas w klatce zamykał, obłupić żywcem ze skóry, albo głową na dół w piasku zakopać.
Wejście Jacka położyło kres wymowie mistrza księżycowego. Zerwał się raźno na jego powitanie, a nie mając już czasu zsunąć się z wysokiego fotelu, co zawsze z wielkiemi robił ostrożnościami, stanął na nim i chwyciwszy się jedną ręką za oparcie dla utrzymania równowagi na miękkiej poduszce, drugą oddał pokłon przybyłemu.
— Bądź pozdrowiony, dostojny panie!
Jacek uśmiechnął się przyjaźnie.
— Panowie, — rzekł — nie mogę dłużej się tutaj zatrzymywać, ale w drodze będziemy mieli dość czasu na rozmowę. Sądzę bowiem, że zechcecie mi towarzyszyć i być gośćmi w moim domu?
Roda skłonił się głęboko z wysokości swego fotelu, a Mataret rzekł z lekkiem pochyleniem głowy:
— Wdzięczni ci jesteśmy, panie. Zresztą pytasz niepotrzebnie; wszakże nie mamy wyboru, na łasce twojej jesteśmy.
— Nie — odparł Jacek. — Obowiązkiem moim jest — i miłym — służyć wam, jako wysłańcom mego przyjaciela i starać się, abyście raczyli zapomnieć o tych przykrościach, jakie was u wstępu na glob nasz spotkały. Wstyd mnie. Wybaczcie ziemi jej barbarzyństwo i głupotę.
To powiedziawszy, zwrócił się do Rody z miną frasobliwą.
— Mistrzu, listów nie znaleziono. Byłem sam na pustyni w Markowym wozie, ale tam nie zostały. Przetrząśnięto wszystko.
Roda udał wielce zakłopotanego.
— To fatalne! Chociaż treść listów, które nasz przyjaciel Marek do Waszej Dostojności pisał, znam dokładnie i będę ją mógł z pamięci powtórzyć...
— W takim razie niema nieszczęścia...
— O nie! Obawiam się tylko..., bo wszak to było jedyne nasze uwierzytelnienie...
— Zbyteczne. Wierzę wam na słowo.
Roda uderzył się ręką w czoło.
— Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście listy w wozie nie zostały. Odebrał mi je ten bałwan, który nas w klatce...
— Niech pan już nie wspomina o tem przykrem nieporozumieniu. Hafida poleciłem już szukać. Jeśli listów gdzie nie zaprzepaścił, odbierzemy je. Mnie jednak wołają obowiązki i tutaj już nie mogę czekać na wynik poszukiwań... Chciałbym nawet odlecieć zaraz, jeśli panowie nie macie nic przeciw temu, aby mi towarzyszyć.
— Jesteśmy na rozkaz gotowi — rzekł Roda, kłaniając się znowu.
Za chwilę siadali już do samolotu. Jacek, umieściwszy się na przodzie, rzucił jeszcze okiem po za siebie, czy towarzysze jego dobrze się trzymają i opuścił rękę na dźwignię, włączającą śrubę powietrzną w system akumulatorów.
Zawarczały skrzydła jej w szalonym obrocie, a z ubitego przed hotelem dziedzińca piasek prysnął w bok, wirem powietrza wyrwany. Samolot śmignął z miejsca w górę niemal pionowo. Roda krzyknął mimowoli z przerażenia i zamykając oczy, chwycił się metalowych prętów przed sobą, aby się w tył nie osunąć.
Jacek obrócił się z uśmiechem.
— Nie miejcie, panowie, obaw, — rzekł — wszystko jest w porządku.
Mataret, pobladłszy, trzymał się również prętów kurczowo, ale oczu nie zamykał, starając się uporczywą wolą przemóc ogarniający go zawrót. Czuł lekkie kołysanie i świst wichru, bijącego nań z góry, wprost z pod skrzydeł rozpostartych, na czoło. Niebo miał przed oczyma. Kiedy głowę nachylił i spojrzał w dół, dostrzegł między swemi wzniesionemi kolanami hotel wśród palmowego ogrodu, malejący z zadziwiającą szybkością. Przypomniał mu się odlot z księżyca i nagły dreszcz trwogi zatrząsł jego ciałem. Zwarł gwałtownie powieki i zęby zacisnął, żeby nie krzyczeć.
Samolot tymczasem, przyjąwszy położenie więcej poziome, wznosił się wciąż w górę linją spiralną, kręgi coraz szersze zataczając pod niebem.
Kiedy Mataret, paroksyzm strachu pokonawszy, oczy znów rozwarł, Aszuan był już tylko małą kępką na bezmiernej żółtej płaszczyźnie, przeciętej Nilem jakby wstęgą błękitną o zielonych brzegach.
Kołujący ruch samolotu sprawiał, że świat się zdawał kręcić zwolna na dole. Kiedy słońce Matareta w twarz uderzyło, zauważył, że jest znowu wysoko na sklepieniu, chociaż już zachodziło, kiedy z domu wychodzili. Barwę jednak miało złotą, jakby świetlistym znojem dnia wyczerpaną, przebijającą przez popiół jakiś różowy, co zwolna na słonecznej tarczy osiadał, ćmiąc ją w oczach nad spadającym w dół zaczerwienionym nieboskłonem.
Słowa jakieś wpadły Mataretowi w ucho. To Jacek, obrócony znowu, mówił doń. W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, o co go pytają. Spojrzał w bok odruchowo. Roda, wplótłszy jedną dłoń między pręty siedzenie zabezpieczające, drugą kreślił szybko na czole, ustach i piersiach Znak Przyjścia, z którego szydził na księżycu — i kłapał przytem nielitościwie zębami.
— Uspokój pan towarzysza — mówił Jacek. — Nic nam nie grozi.
Roda rozwarł nagle oczy i zaprzestając odżegnywań, zaczął wrzeszczeć. Mataret zrozumiał, że wyklina Jacka w potocznem księżycowem narzeczu, grożąc mu, że jeżeli natychmiast nie opuści się na ziemię, to on, Roda, udusi go własnemi rękami i połamie maszynę przeklętą. Jacek nie mógł tego wprawdzie rozumieć, ale Mataret zląkł się, aby mistrz, strachem opętany, nie popełnił rzeczywiście jakiego szaleństwa. Chwycił tedy Rodę jedną ręką za dłoń i syknął przez zęby:
— Jeśli się nie uspokoisz natychmiast, zrzucę cię na łeb. I tak nie wart jesteś czego innego.
W głosie jego była groźba nieubłagana. Roda zamilkł momentalnie i zęby jeno dzwoniły mu jeszcze, kiedy osłupiałym i przerażonym wzrokiem patrzył na dawnego ucznia swego który teraz tak mało dlań okazywał szacunku.
Jacek uśmiechał się ciągle, patrząc na nich przyjaźnie.
— Jesteśmy około trzech tysięcy metrów nad powierzchnią morza — rzekł. — Teraz zaczniemy lot prosto ku domowi.
To mówiąc, zwrócił maszynę ku północy i nadawszy jej sterem położenie poziome, za pociśnięciem dźwigni przerwał działanie akumulatorów. Śruba powietrzna nabytym rozpędem warczała jeszcze przez parę minut, ale ruch jej stawał się coraz wolniejszym; oko mogło już po kilku chwilach łowić jej wirujące śmigi, — aż wreszcie zawahała się i stanęła. Samolot teraz, jak latawiec, albo ptak ogromny na nieruchomo rozpiętych skrzydłach płynął ku północy samem działaniem siły ciężkości po równi pochyłej, płaszczyznami sterów ściśle określonej.
Drgania, ruchem śruby wywoływane, ustały zupełnie, a ponieważ w powietrzu najlżejszego wiatru nawet nie było, więc zdało się lecącym, że wiszą nieruchomie w otchłani nieba.
Ale to złudzenie nie trwało długo. W miarę zwiększającego się pędu, powietrze, skrzydłami spadającego samolotu rozdzierane, smagać poczęło twarze podróżników jakby wicher gwałtowny, — a kiedy Mataret spojrzał znów w dół, spostrzegł, że tam nizko, nizko pod nimi świat ucieka z szalonym pośpiechem, wznosząc się ku nim równocześnie. Słońce, jak olbrzymia kula sino-czerwona, leżało po lewej stronie gdzieś na piaskach dalekiej pustyni. Od wschodu szła ku nim noc.
Jacek, sprawdziwszy okiem jeszcze raz położenie skrzydeł i steru oraz kierunek igły magnetycznej, zapalił cygaro i obrócił się w siedzeniu twarzą do swych towarzyszów.
— Przed nocą będziemy nad Morzem Śródziemnem — rzekł. — Teraz mamy czas pogadać.
Powiedział to zupełnie przyjaźnie ze zwykłym na ustach uśmiechem, ale Rodę treść słów nagłym strachem przejęła. Zdało mu się, że słyszy w nich jakieś straszne i groźne szyderstwo, zląkł się, że Jacek, domyślając się prawdy, zażąda teraz — między niebem a ziemią — od niego rachunku i strąci go może w tę przepaść, mroczącą się już wieczornym cieniem pod ich nogami.
— Litości, panie dostojny! — krzyknął. — Przysięgam ci na imię Starego Człowieka, że Marek jest Zwycięzcą i królem na Księżycu, a myśmy mu żadnej krzywdy zgoła nie wyrządzili!
Jacek spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Niech się pan uspokoi, panie Roda. Jest pan zbyt rozdrażniony tem przybyciem na ziemię, a może i przejściami ostatnich dni. Czyż mam powtarzać, że nie żywię żadnych złych zamiarów względem panów? Raczej przeciwnie. Wdzięczny wam jestem nadzwyczajnie za tę bohaterską podróż przez otchłań międzygwiezdną na życzenie mego przyjaciela, choć nie taję, że wolałbym zobaczyć tu jego samego. Wszak teraz, gdy wysłał wóz z wami, nie będzie już miał sposobu powrócić...
Te ostatnie słowa Rodę znacznie uspokoiły. Pomyślał, że kiedy Marek nie może powrócić z Księżyca, to wszystko jest w porządku, gdyż nigdy się już nie wykryje, że to, co on opowiada, jest nieprawdą. Zyskał odrazu pewność siebie — i poprawiwszy się w ciasnem siedzeniu, zaczął prawić Jackowi o przyjaźni swej ze »Zwycięzcą«, bacząc jeno pilnie, aby okiem w dół nie rzucić, gdyż za każdym razem przyprawiało go to o zawrót głowy.
— Marek — mówił — nie ma zgoła zamiaru wracać. Tak dobrze jak na Księżycu nigdy na Ziemi mu nie było. Obraliśmy go bogiem i królem, a on sobie kupił mnóstwo młodych żon i zabrał na rzecz swoją grunta co najlepsze. Ma też dużo psów. Właśnie pisał w listach, które Hafid nam ukradł, aby tutaj na niego nie czekać... Długo nie mógł posłów wynaleść, aż dopiero my, Ziemię radzi poznać, zgodziliśmy się wreszcie. Chcieliśmy coś zrobić dla niego...
Lekki powiew wiatru od zachodu zakołysał samolotem, co przerwało nagle wynurzenia Rody. Po chwili, gdy równowaga została przywrócona, zapytał Jacka, czy nic nie grozi, a otrzymawszy odpowiedź uspokajającą, zaczął znów mówić:
— Podróż nasza była bardzo przykra i wylądowanie, jak pan sam wie, niebezpieczne wielce. Ja myślę, że powinni nas tu na Ziemi za to odpowiednio wynagrodzić. Ja jestem wielkim uczonym, a towarzysz mój także nie jest głupi, choć tak mało mówi. Jednak nie mamy żądań wygórowanych. Dla mnie wy starczy zupełnie, jeśli dostanę jakieś wybitniejsze stanowisko...
Przerwał mu Jacek pytaniem o jakiś szczegół, dotyczący Marka, a Roda łgał coraz straszliwiej.
Po pewnym czasie Jacek nie wątpił już, że ma do czynienia z oszustem, który świadomie prawdę ukrywa. Jak jednak ta prawda mogła wyglądać i jakim ją wydobyć sposobem?
Zadumał się. Zapewne nic tam dobrego Marka nie spotkało, kiedy przysłał wóz i posłów... Może wzywa pomocy? Ale dlaczego takich właśnie posłów wybrał kłamiących, i z jakiej przyczyny oni kłamią? Czy zgubili istotnie listy Marka, czy ich może wcale nie mieli? Czyżby Marek w jakiemś niebezpieczeństwie groźnem nie miał czasu ani możności listów przygotować?
I znowu Jackowi na myśl przychodziło, że może zbyt czarne robi przypuszczenia. Może temu bujnemu szaławile dobrze jest istotnie na Księżycu — przecież to zgoła prawdopodobne, że królem tam został i władcą między karłów społeczeństwem?
Wieczór już zapadał. Przemknęli nad piramidami, które błyszczały w dole, jak zwykle reflektorami elektrycznemi dla podziwu gapiów oświetlone i płynęli teraz pod gwiazdami nad rozłożystą deltą nilową. Samolot obniżył się znacznie ku ziemi, gdyż Jacek, puszczając śrubę w ruch kilkakrotnie, lot tylko przyśpieszał, a szafował jeszcze ciągle nabytą w Aszuan wysokością... Mimo że paręset metrów teraz byli tylko nad powierzchnią, nic tam w dole nie było widać krom światełek czasem niespodziewanie ukazujących się i niknących rychło w pomroce... Były to lampy elektryczne, wskazujące samolotom nocną porą żeglującym miejsca wylądowania: wioski i miasta, których nazwy, oznaczone światłem majaczyły z góry drobnym, jasnym wężykiem na ziemię czarną rzuconym.
Jacek milczał, a księżycowym podróżnikom powoli oczy zaczynały się kleić. Czasami tylko, kiedy śruba w ruch puszczona zatargała lekkim statkiem powietrznym lub wiatr od pustyni wiejący skrzydła jego przechylił, otwierali powieki przerażeni, nie umiejąc w pierwszej chwili zdać sobie sprawy, gdzie są i co robią tutaj w czarnej nocy zawieszeni.
Po jakimś czasie samolot niestrudzony zaczął chwiać się coraz więcej i kołysać na boki. Mataret zauważył, że walczą z wiatrem, wznosząc się równocześnie znowu w górę po krętej wężownicy. Spojrzał w dół: mdłe światełka zniknęły gdzieś bez śladu, zdawało mu się natomiast, że słyszy w ciemności łoskot jakiś jednostajny, szeroki, nieustanny...
— Gdzie jesteśmy? — spytał mimowolnie.
— Nad morzem — odparł Jacek. — Przelecimy je nocną porą, kiedy w górze cisza jest największa. Wydostajemy się właśnie z wiru wiatrów przybrzeżnych...
Jakoż niezadługo, kiedy samolot wyżej wybujał, kołysanie ustało nagle i drżały tylko wiązania metalowego szkieletu od wiru śruby, wrzynającej się szalonym obrotem w nocne powietrze. Gdy po jakimś czasie, na wysokości już snadź będąc dostatecznej, Jacek śrubę zatrzymał, samolot począł płynąć w cichem najzupełniej przestworzu, nad morzem, z którego właśnie po prawej stronie podróżników wyzierać poczynał późny księżyc, czerwony i niecały.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.