Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
J. I. KRASZEWSKI.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.
VIII.

STACH Z KONAR.
Powieść historyczna
z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego.

KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1879.

KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SP.

I.

Kraków, ku któremu niedawno jeszcze życie płynęło strumieniami wartkiemi ze wszystkich ziem, ze wszystkich Polski krańców, téj pamiętnéj wiosny drętwiał zwolna i pustoszał.
Przychodziło to nieznacznie, stopniowo, ale wszystkim się czuć dawało; w powietrzu cisza była jak przed nadchodzącą burzą. Nikt o niéj dobrze nie wiedział zkąd przypłynie, a przewidywali ją wszyscy z mnogich znaków, które zwiastują gromy; wszystkim ciężko oddychać było.
Wieści jakieś chodziły dziwne, niezrozumiałe, groźne, ludzie się jacyś pokazywali i znikali jak ptacy co wróżą nawalnice.
Opieszałość, zwątpienie ogarniały wszystkich. Bojaźliwsi chcieli już bezpieczniejszego szukać przytułku. Najwięcéj trwożyło to, że ziemianie i rycerstwo, którzy tu dawniéj tłumami przybywali i przebywali ciągle, lud co na zamek płynął, duchowieństwo co się na rady do Biskupa zbierało, zwolna niknąć zaczęło.
Wojewoda Szczepan, który tu przemieszkiwał i był dawniéj na zawołanie Mieszka, wyciągnął ze swemi pułkami i nie powrócił, dom jego stał zamknięty. Biskup uszedł, w dworcu jego kilku ledwie księży zostało.
W rynku i po ulicach rzadko który z ziemian się pokazał, na krótko, przejazdem, jakby mu tu było nie miło i niebezpiecznie — z konia prawie nie zsiadając, zawracali do domów.
Kupcy stali z założonemi rękami przed sklepami i straganami, wypatrując oczy; nie było w rynku i ulicach nikogo oprócz swoich. Cudzoziemcy, kramarze włoscy, którzy tu stawali po dni kilka, musieli towar sprzedawać kupcom, bo do nich się nikt nie zjawiał.
We dworkach ziemian ledwie pozostali odźwierni i stróże. Gdy ich o panów pytano, milczeli, ruszali ramiony, nie wiedzieli o nich nic. Po kościołach w niedziele i święta obcego człeka z okolicy widać nie było.
Do koła zamku szczególniéj — pustynia się stawała coraz większa, dzika, głucha, martwa. Kietlicz, który jeszcze za rozkazem pańskim po dworach i osadach szukał kogoby do sądów pochwycić, nie znajdował żywego ducha. Cudem jakimś zawsze ci co byli obwinieni a mieli być ujęci, podparłszy kołem wrota, zawczasu z domostw uchodzili.
Urzędnicy dworscy których posyłano na zwiady, powracali nie dostawszy języka, niektórym po drodze grożono tak że uchodzić nazad musieli. Nieposłuszeństwo i opór rosły. Niewystępowały one do walki, cofały się, zdały czekać aż wybije naznaczona godzina.
Ci na których najwięcéj rachowano na Wawelu, albo jak panowie z Tęczyna przybywali chmurni i zasępieni, lub się już nawet całkiem nie pokazywali.
Z rozkazu księcia Kietlicz nie zmieniał postępowania, nie popuszczono oków żelaznych, którymi spętanych trzymać chciano. Ale Mierzwa na sądy przychodził najczęściéj nadaremnie, bo nie było sądzić kogo, a biedota zaciągnięta pod ławę sędziowską, Skarbnemu tylko swą skórę dać mogła.
Ten niemy a twardy opór całéj ziemi, gniew Mieszka obudzający, Kietlicza z natury swéj srogiego, czynił okrutnym, niemal go do wściekłości rozjątrzając.
Lecz gniew księcia był zimny i zacięty, nie wybuchał nigdy, gdy Kietlicz miotał się w nim bezsilny, sobie więcéj szkodząc niż drugim.
Po ustąpieniu Wojewody i ucieczce Biskupa szczególniéj, czuć się dało na zamku że węzły wszelkie łączące go z ziemianami podległemi, zerwane zostały.
Kietlicz rozsyłał na zwiady, przynoszono mu wieści groźne, albo niezrozumiałe. Rycerstwo skupiało się i kędyś ciągnęło, nie na Kraków jednak i nie przeciw księciu otwarcie, wysuwało się i znikało. Sprawy ziemiańskie były w rękach duchownych, oni dawali hasła, oni kierowali tą jakąś robotą podziemną i skrytą.
Ze dworu Mieszkowego oddziały które po gościńcach i dobrach duchownych idąc, przewodu i strawy żądały, wedle obyczaju — w kilku miejscach zuchwale odparto siłą. Kietlicz natychmiast biegł pomścić nieposłuszeństwo, ale nie znalazł na kim, uchodzili mu winowajcy.
Groźby straszne latały w powietrzu. Nie napastował jeszcze nikt, ale cofało się wszystko.
Co najdziwniéjsza, na zamku samym posłuszne straże, urzędnicy, służba pańska, czeladzie co dawniéj skinieniu były uległe, stawały się krnąbrne, milczące, leniwe — karać nie było można, bo i ztąd zbiegało wielu.
Kietlicz z przerażeniem postrzegał że mu ubywało ludzi. Nikt nie wiedział gdzie się to podziewało. Powoli, z więzień i ciemnic zaczęli uchodzić ci, których trzymano za nieopłacone kary. Część ich, gdy ją wysłano pod strażą do kopalni Olkuskich, razem z przystawami zginęła.
Każdy dzień położenie to pogarszał. Mieszek nie pytając, widział i czuł co się stało. Kietlicz nie donosił mu, ale się rzucał i złościł napróżno. Naostatek stanu tego ukryć nie było podobna, codzień wybitniéj dawał się widzieć nawet obcym, na zamku pustoszało jak w mieście; w zastępstwo tych co zbiegali, nikogo zaciągnąć nie było podobna.
Zięć Mieszka, Czeski Kniaź, sam już wygnany, z pomocą przyjść nie mógł, niemieccy czekać kazali, bo w domu mieli niepokoje.
Bez walki z rąk wymykało się wszystko.
Gdy Mieszek wyjechawszy na łowy i kilkanaście dni na nich spędziwszy, po spotkaniu z Kaźmierzem na zamek powrócił, zastał go ogołoconym z ludzi bardziéj jeszcze, a Kietlicza upojonego gniewem.
Najgorliwsi pomocnicy jego, Bereza jednooki, Skarbny Juchim, Mierzwa podsędzia, gdy ich do rady przyzywał, milczeli wymównie, umywali ręce, stawali na stronie jako podwładni, zrzekając się wspólnictwa czynnego we wszelkiéj robocie. Słuchali jeszcze, ale biernie i kwaśno.
Serb Bereza stanowił wyjątek, ten się rzucał, ale mu się nie wiodło.
Kietlicz czuł iż niewidzialne niebezpieczeństwo rosło, ale że na jego rękach było wszystko, nie śmiał żalić się, aby nań nie spadła wina.
Starzy ludzie cicho szeptali, że w ten sam sposób zmuszono do ustąpienia Szczodrego, i że Mieszek jak on wynosić się będzie musiał.
Po powrocie księcia w następną niedzielę, zamkowy kościół czasu nabożeństwa nie mieścił w sobie nikogo oprócz szczupłéj garści dworskich. Ziemianina na mieście nikt nie zobaczył, do księcia nie zjawił się żaden, nawet z żałobą. Posłano po bliższych, nie przybyli. Jedni na łowach być mieli, w podróży drudzy, inni chorzy. Mieszek znosił to z dumą milczącą, jakby wiedzieć nie chciał.
Starszy syn jego, z Elżbiety pierwszéj żony, Otto, na którego pomoc rachował ojciec, niechętny macosze i rodzeństwu, znikł także ze dworu nadąsany, i, mówiono że gdzieś ruszył ku Wielkopolsce. Ojciec niepokoił się nim i gryzł, Kietlicz więcéj jeszcze, ale syna pańskiego imać nie mógł, choć czuł że od niego téż gotowało się nieposłuszeństwo a może spisek z nieprzyjacioły.
Tak z dnia na dzień szło coraz gorzéj.
Na zamku snuli się ludzie, których tu nikt nie znał. Przychodzili niby do kościoła, niby za jałmużną, opatrywali wszystkie kąty, rozgadywali się długo ze strażami po wałach, ze służbą, z parobkami, a potém znikali. W ich miejscu nazajutrz stawili się inni.
Kilku kazał Kietlicz uwięzić jak włóczęgów, innych przepędzić za wrota, wyświecić za miasto.. Niewiele to pomogło. Pod wrotami ze strażą ciągle kupki jakieś przychodniów gwarzyły.
Zamkowi ludzie służyli inaczéj, gorzéj, a gdy Kietlicz groził, Bereza się mordował z niemi, najczęściéj zbiegostwem się kończyło.
To uciekanie coraz groźniejsze przybierało rozmiary; jednooki codzień przychodził z oznajmieniem że dwu, pięciu i dziesięciu ludzi w nocy zabrakło. Wrota stały zaparte, spuszczali się z tynów i z wałów. Posyłano pogoń, ci co z końmi i orężem wyjechali, nie powracali już więcéj.
Kietlicz obliczał z trwogą, że wkrótce zamku nie będzie już kim obronić.
Nakoniec Juchim oświadczył, że gotów zdać urząd i pieniądze, bo niemiał co robić, nikt nie płacił. Mierzwa dał znać że srodze opuchł i na zamek nie przychodził. Czeladź pańska wystraszona, przerzedzona oglądała się tak jakby z dnia na dzień ją i pana ztąd przegnać miano.
Pomiędzy resztą załogi chodziły wieści osobliwe. Mówiono że ziemianie krakowscy tłumami płynęli do Sandomirza, inni na drodze nad Wisłą stali obozami, jakby na coś czekali. Oddziały ich miały się gromadzić w Mogile, Opatowcu, Połańcu, Osieku, aż do samego Sandomirza. Szeptano że Biskup i Wojewoda pojechali da [1] Kaźmierza i zabrawszy go, mają z nim ciągnąć na Kraków.
Gdy jednego z tych ostatnich dni trwogi, Bereza znowu obliczając ludzi, co dzień w dzień teraz musiał czynić, znalazł znowu ubytek w nich znaczny, a z resztą pozostałą w zatarg wszedłszy złajany i wyszczuty szyderstwy ujść od niéj musiał, przybiegł do Kietlicza strwożony i wściekły.
Kietlicz i tak już od dwóch dni potajemnie wozy swe słał do Budziszyna — nie będąc pewien czy się tu ostoi. Panu jednak nic donosić nie śmiał. Teraz już lub nigdy pora była się rozmówić.
Jedno tylko dodawało męztwa Serbowi, to że Mieszek go nie tracił. Jak był chmurny, milczący a spokojny tak pozostał, choć nie mógł nie wiedzieć co się działo około niego. Trwogi nie okazywał najmniejszéj.
Gdy Kietlicz wszedł doń, zmierzył go oczyma bystro.
— Miłościwy książę — odezwał się Serb — dłużéj już milczeć się mi nie godzi. Źle z nami, źle u nas! Ludzie nas odstępują. Biskup i ziemianie na gardła nasze nastają, wszystkich do siebie przeciągnęli. Źle z nami, uchodzą wszyscy a teraz już słyszę że Kaźmierza na nas prowadzą z siłą wielką.
Mieszek zbył go pogardliwem milczeniem.
Wytrzymawszy go u progu chwilę nie małą, nic na to nie odpowiedziawszy, począł pytać głosem ostrym a groźnym ile jeszcze Kietlicz miał ludzi? zkąd o zbliżaniu się Biskupa i księcia były wieści?
— Nawet języka już dostać trudno — odparł namiestnik. — Kogo poślę, ginie, albo go pochwycą lub uciecze... Wszyscy się na nas spiknęli, nikogośmy dziś nie pewni.
— Gród zaprzeć, ludzi niepuszczać, gotować do obrony — rzekł Mieszek zimno.
— Nas i ci co są zdradzą — odezwał się Serb. — Jeśli wczas nie ujdziemy, to nas tu pochwycą jak borsuka w jamie.
Mieszek ruszył ramionami, popatrzał na Kietlicza i odezwał się głos podniósłszy.
— Gród zamknąć! rozumiesz! kogo podejrzewasz o zbiegostwo, powiesić na wałach. Bronić się musimy. Kaźmierz choćby przyszedł, nie porwie się na mnie siłą — nie.
— Ziemianie się rzucą bez niego.
— On nie dopuści!
Serb chciał coś mówić jeszcze, Mieszek ręką skinął i usta mu zamknął. Ustępować nie myślał.
W południe tegoż dnia, Bereza na zwiady wysłany, bo jego jednego Kietlicz był pewien, przybiegł czwałem napowrót, strwożony, oznajmiając że ogromne ziemian tłumy obozują pod Mogiłą, i wyprzedzając Biskupa Gedkę z Kaźmierzem, ciągnąć mają na Kraków sami. Stało się co Kietlicz przepowiedział, co chwila przednich straży ich spodziewać się było można.
Mieszek posłyszawszy to, zbroję sobie tylko gotować kazał.
Kietlicz już bez wiadomości jego wozy powyciągać i skarbiec pański na nie ładować rozrządził, księżna, niewiasty, dzieci, potrwożone płaczem i narzekaniem napełniały podwórze, książę siedział spokojny niemal, nie bolało go nic oprócz tego iż syn Otto opuścił go.
Postawiono na noc silne straże, zaparto wrota, nikt do snu kłaść się nie myślał. Bereza znowu poskoczył z kilku wiernemi w stronę Mogiły i powrócił nazad przed brzaskiem oznajmiając iż wielka moc ludzi już jest w drodze do Krakowa.
Tymczasem z rana, mimo że gród na Wawelu był szczelnie zamknięty, ludzi tylu nie stało, że wrót i głównych miejsc nie było kim obsadzić.
Mieszek wyszedł sam ich obliczać, nie powiedział nic, dał rozkaz wozy gotować, a reszcie ludzi w godzinę potém na konie siadać. Gromadka około księcia tak nieliczna była, że na osłonę wozów prawie nie starczyła. Mieszek się i tém nie strwożył, zbroję wdział, szyszak włożył, miecz przypasał, na pozór obojętnie to czyniąc.
Sam potém obszedł nie wielką garść, która na zamku zostać musiała, przykazując jéj aby zamku nie oddawała.
— Ja wyciągam, ale powrócę rychło — rzekł — na niewiernych i zdrajcach pomszczę się strasznie. Nie długie tu będzie obce panowanie.
Gdy uszczuplony bardzo orszak książęcy z wozami, księżną, dziećmi młodszemi i Kietliczem wyciągnął z zamku, z dawnych sług nikt go nie przeprowadzał, nie pokazał oczów — znikli i ci.
W milczeniu wyjeżdżał Mieszek tak spokojny na pozór, jakby jechał na łowy. Powtarzał ciągle.
— Powrócę! gardłem mi odpowiedzą za wszystko!
Gdy przez podzamcze, miasto i przedmieścia przyszło jechać, żywa dusza w progu domostw się nie okazała. Gród stał jak wymarły z okiennicami pozamykanemi, psy tylko w podwórcach pozamykane za bramami ujadały.
Cisza ta grobowa trwała czas jakiś, aż Mieszek, jego żołnierze, wozy, czeladź długim ciągnące się sznurem, wywlekły precz na pola.
Dopiero gdzieniegdzie na dachach pokazały się ludzkie głowy, tu i owdzie ostrożnie zaczęto otwierać wrota, odsuwano okiennice. Ludzie bojaźliwie rozglądając się wysuwali na ulice.
Szmer jakiś poszedł po mieście, rósł, powiększał się, zmienił w gwar jakby szumiały lasy, jakby morze mruczało.
Niewiedzieć zkąd, jak z pod ziemi wyrastali ludzie, na wałach zamkowych roiło się już.
W ulicach stawały kupki gwarząc, niektórzy wyszli poubierani świątecznie. Czegoś zdawano się wyglądać i czekać.
W tém od Mogiły gościńcem, w tumanie pyłu z wrzawą jak wicher wtargnął oddział ziemian z proporczykami u włóczni. Było ich kilkuset, za niemi szedł drugi okrzykujący coś niezrozumiale; wprost się rzucili ku wrotom, na zamek. Tu wszystko stało otworem, nikt ani myślał się bronić; tylko po ciszy długiéj buchnęło wrzawą, hałasem, okrzykami radośnemi, wśród których brzmiało ciągle Kaźmierzowe imię.
Zamek już, bez walki, bez oporu zajmowali na księcia, Jaksa, stary Żyra, Cholewa i inni ziemianie.
W podwórcu na którem ślady kół od wozów Mieszka świeże jeszcze były, nowi ludzie słali się już obozem, a starszyzna po zamku pustym gospodarzyła. Pozostała czeladź otwierała drzwi, pokazywała drogi, służyła żwawo; na wszystkich twarzach widać było radość, usta się śmiały. Nikt koso nie patrzał, nikt się nie chmurzył, księcia co tu wczora panował, śladu ni pamięci już nie było w ludziach — nikt ani stęknął po nim.
Nowe sitko wieszano na kołku ochoczo i wesoło.
Miasto w jednéj godzinie jakby zmartwych powstało, w rynku obozował oddział inny, dworki ziemian się pootwierały, mieszczanie szeroko rozkładali wrota swe i w progach częstowali spragnionych.
Rozpoczynały się jakby gody weselne. Na pozostałych zausznikach Mieszka i Kietlicza nikt się nawet nie myślał mścić, nie srożył na nich i nie odgrażał, bo i ci nowemu panu służyć byli już gotowi.
Coraz to gościńcem wpadał wiejąc proporczykami, wołając, trąbiąc, swawoląc nowy oddział rycerstwa. Jedni szli zwiększać załogę zamkową i tak już liczną, drudzy się rozkładali obozami u stóp góry, rozgaszczali na placach przed domostwy, które im gościnnie otwierano.
— Jedzie zbawca nasz z niewoli!
Wołaniem takiem oznajmywano Kaźmierza.
Wieczorem spodziewano się jego przybycia, kościół na Wawelu stroił się w zieleń, posypywano drogi liśćmi i kwiatem; duchowieństwo przybywało gromadnie na dworzec biskupi. Wrota jego długo zaparte, otwarły się na oścież, dwór Gedki, którego nie było wprzód widać, chodził strojno i zbrojno.
Toż samo na Wojewodzińskim było, w mieście kto co miał warzył, dym słupami walił z dymników, beczki dobywano z piwnic, w rynku jak w wielkiéj izbie rozkładali się ziemianie, wnosząc sobie ławy i stoły.
Ale największe ludu zbiorowisko było na drodze, którą Kaźmierz do zamku miał jechać z Biskupem. Tu nie tylko postrojeni w kożuchy i długie szaty mieszczanie, kupcy swoi i cudzoziemcy w strojach różnych, żydzi w kapeluszach śpiczastych, rycerstwo we zbrojach, ale mnóstwo poubieranych jak łątki niewiast w oknach siedziało, stało we wrotach, cisnęło się nad gościńcem.
Najpiękniejsze twarzyczki występowały na przedzie, a około nich śmiechem bujało i słówkami strzelało raźnie, bo rycerstwo rade na świeże mieszczańskie dziewuchy wytrzeszczało oczy na nie i zaczepiało słowy śmiałemi. Żadna z nich niby nie słyszała i nie rozumiała, nie spojrzała, ale po białych ich twarzach rumieńce migały jak błyskawice i śmiech drgał na ustach choć je sznurowały.
Bogate baby i dziewki wyglądały tak okazale jakby rycerskie niewiasty. U nie jednéj łańcuch się zwieszał na szyi, czółko stało na głowie od złota, ręce błyszczały w pierścieniach całe, pasy świeciły od kamieni; nie jedna téż więcéj oczyma jaśniała niż klejnotami. Więc młodzież rycerska wołała sobie.
— Ej! tę z brzega, to bym wziął i miłował mocno!
— A i ta w pośrodku z kosami złotemi, choć ją zjedz!
— Mnie ta biała jak pieróg do smaku, żeby ją choć pocałować.. człek by czuł miód na ustach do trzeciego dnia!
Wszystkie do których się to stosowało, rozumiały dobrze do kogo pito, płonęła każda a oczy spuszczały, a piersi podnosiły się żywo, zaręczyć nie można żeby z ukosa patrząc nie szukały zkąd głos wychodził.
Z drugiego szeregu mężczyźni tak naciskali napastliwie, że tu i owdzie krzyk się dał słyszeć ale ze śmiechem wesołym zmięszany. Tylko panom mieszczanom koło serca było nie dobrze, choć im to pochlebiało że ich niewiasty tak pięknie występowały — ale zazdrość kąsała.
Zmierzchało już a ów zapowiadany Kaźmierz się nie ukazywał, natomiast coraz nowe poczty przybywały.
— Oto ciągną! oto idą! — wołano poznając okolicznych ziemian.
Oczy się obracały ku gościńcowi tęskliwie, na którém za pyłem ledwie coś szarzało zdala.
Tuż, jakby na dany znak, z dzwonniczek po kościołach zaczęło dźwięczeć radośnie na jakąś weselną nutę. Rozkołysały się dzwony, rozśpiewały coraz ochoczéj, coraz żywiéj, coraz głośniéj, ze dwu, ze trzech urosło tyle na raz dźwięku, iż ludzie stojący obok siebie, rozmówić się już nie mogli.
Wszystkiemi głosy wołały dzwony jak ludzie.
— Zbawca nasz z niewoli!
Jasne, cienkie, grube, ciężkie wołania ich zlewały się w chór jeden.
— Bogu na chwałę, Kaźmierz przybywa!
Na twarzach jak w dzwonów śpiewie radość była niezmierna, wszystkie mówiły.
— Zbawca z niewoli!
Rycerstwo siadało na konie, włócznie z proporczykami unosząc do góry.
Na gościńcu tuman się wzbijał i opadał.
Ujrzano naówczas przodem jadącego na okrytym koniu Biskupa Gedkę, który w bok się lewą ręką ująwszy, prawą trzymał podniesioną jak do błogosławieństwa. Na twarzy jego był wyraz zwycięztwa i dumy. Obok niego jadący w ciemnéj sukni z jednym łańcuchem na szyi, Kaźmierz blady, strwożony, z oczyma na dół spuszczonemi, wydawał się jak więzień lub żaczek, którego szkolnik wiedzie ze sobą.
Przecież te oczy spuszczone i pokorne oblicze były tak piękne i tak ujmujące, po twarzy ponuréj Mieszka, iż wszyscy ujrzawszy go z uniesieniem wołać zaczęli.
— Zbawca z niewoli!
Krzyk się wzniósł taki, że zagłuszył dzwony, widać było jak Kaźmierz zbladł trupio, zachwiał się na koniu, głowę spuścił jeszcze, ku zamkowi na który go prowadzono, nawet spojrzéć nie śmiejąc.
Tam z wałów wiały już chorągwie i okrzyki leciały ku niemu. Biskup pochylił się szepcząc jakieś słowa które go pokrzepić i orzeźwić miały, ale Kaźmierz nie dźwignął głowy, jechał ciągle jak winowajca na opróżnioną brata stolicę, z trucizną w sercu.
Za nim na koniu dzielnym ciągnął Wojewoda Szczepan wąsa podgryzając, daléj co najprzedniejsi krakowscy ziemianie, stare rody tutejsze, ojczyce odwieczni, co razem z Piastami tu przyszli, albo przed niemi się poczęli.
W orszaku księcia jechał i Stach, któremu oczy błyskały weselem razem i łzami, daléj Wichfried szczęśliwy i co żyło przyjaciół tego który dotąd nie miał wrogów.
Ten dzień miał mu ich uczynić.
Po drodze ciągle stawać było potrzeba, zachodzili mu ją i zajeżdżali mieszczanie, duchowni panowie, żupani zamków sąsiednich, którzy już je na imię Kaźmierza pozdawali.
Powtarzano ciągle — Żyw bywaj, zbawco nasz!
Strwożony w sumieniu gwałtem jaki na nim popełniono, pół żyw wjechał Kaźmierz i stanął u progu kościoła na Wawelu. Tu stał archidjakon w szatach uroczystych, z krzyżem i wodą święconą i duchowni wszyscy nucąc hymn ambrozjański, hymn tryumfu i dziękczynienia, któremu przygrywały dzwony.
Przodem wszedł Biskup, za nim książę do ołtarza wielkiego, przed którym padł na kolana, twarzą na ziemię i płakał.
— Odwróć panie ten kielich odemnie!
Gdy się to działo, dworek Skarbnego Juchima, po nad samą wjazdową drogą, którą książę przeciągał stał tak zamknięty i zabity szczelnie, jakby w nim wymarło wszystko, lecz ktoby był zajrzał do środka po nad wysokie z dylów grubych parkany, zobaczyłby przez szpary przypatrujących się pochodowi a drżących, bladego Juchima targającego rzadką brodę siwą i bledszego jeszcze Mierzwę, trącego niespokojnie twarz ściągniętą trwogami i troską. Oba milczeli, jakby się lękali wydać głosu, by ich nie zdradził.
Z nich dwu Juchim jeszcze się zdawał odważniejszy, Mierzwa choć męztwa sobie dodawał popijając potrosze, choć się krzepił na duchu filozoficznemi argumentami, chwilami zimnym oblewał się potem.
Wśród tych co z Kaźmierzem przeciągali poznawał ludzi których sądził. Juchim liczył tych których odzierał i mękami zmuszał do oddania ostatniego grosza. Wszystko to teraz zwycięzkie zapanować im miało!
Poprzeciągały już oddziały, zdala słychać było tylko huki, wrzawę, wołania na zamku i dzwony, a w mieście tłumne okrzyki — na gościńcu pusto już było, a oni stali jak wkuci i patrzali jeszcze.
Juchim w orszaku dojrzał po za księciem jadącego Stacha, zdziwił się mocno i pomyślał.
— Winien mi grzywny, ja mu się ich nieupomnę — alem go zwolnił, mógłby o tém pamiętać!
Gdy oba o padającym już mroku zeszli ze stanowiska, Skarbny i Mierzwa spojrzeli sobie w oczy i głowami potrzęśli.
— No, a co teraz będzie? — zamruczał Juchim.
— Co ma być! — odparł Mierzwa, udając wielce śmiałego — nie boję się niczego! Sądziłem jak mi sądzić kazano!
— Cóż ja gorszego? — zawołał żyd — jam te pieniądze pobierał, któreście mi brać kazali!
— No, tak! tak — rzekł Mierzwa — ale niechciałbym być w waszéj skórze! Ja siedziałem na ławie z prawem w ręku, wy jak przyszło wycisnąć grzywny, i na mękiście brali.
— Czy to z niemi można było inaczéj? — zawołał żyd — albom to ja grzywny dla siebie ściągał? Hm, ja w waszéj skórze nie chciałbym być. Gdyby nie wasz sąd nie byłoby moich grzywien.
— Słuchaj, Juchim — przerwał Mierzwa — ani ty mnie ani ja ciebie, nie powinniśmy się zdradzać i oczu sobie wykalać.
— Na co my mamy zdradzać? po co mamy kłuć! — rzekł Juchim.
Mierzwa po chwili powtórzył co już mówił nieraz.
— Oni się bezemnie nie obejdą! kto tak zna wszelki zakon jak ja!
— A zkąd oni wezmą grzywny, gdy ja im niepokażę kędy one są? — dodał Juchim zadumany.
Pocieszali się a jednak zadumali wielce niespokojni.
— Kogo ty masz? — spytał Mierzwa.
— Ja? nikogo! samego siebie!
I Juchim stuknął palcem w głowę.
— To mało, ja muszę kogoś szukać.
— Jak ja szukać zechcę, może téż znajdę! — rzekł żyd.
Przyjaciele stali jakby nieufni naprzeciw siebie, jeden chcąc wybadać drugiego.
— My powinni iść razem, a nie na siebie zrzucać winy! — dodał Mierzwa.
— Który z nas zaszkodzi drugiemu — rzekł żyd — albo to niema czém mu oddać!
Mówili jeszcze urywanemi słowy, gdy do wrót silnie dobijać się zaczęto.
Był to Stach, który choć w orszaku księcia z innemi przybył, dla wielu oczów i świadków nie chciał na zamku nocować. Szukał sobie na uboczu miejsca, z któregoby mógł pana swojego strzedz, niewidziany bronić go i osłaniać. Tymczasowo trzeba mu było kąta, w którymby stanął gospodą.
Dworek Juchima w sąsiedztwie zamku nastręczył mu się i choć nie wiedział kto w nim mieszkał, obyczajem ówczesnym przybył prosić o przyjęcie, probując czy mu się tu wcisnąć nie uda.
Wrota były zaparte, biegł już do nich odrapany sługa, gdy Juchim przelękły, obawiając się aby go na niebezpieczeństwo głupotą nie naraził, z gniewem go odepchnął i sam do bramy pośpieszył.
Pomimo mroku mógł jeszcze dojrzeć kto się dobijał i osądzić czy wpuścić go było można, wypraszać się lub bodaj opłacić.
Przyłożył więc oko do wązkiego otworu i pilno przypatrywać się zaczął. Poznał Stacha. Był mu na rękę. Trwoga i nadzieja razem go objęły.
Stach dobijał się ciągle jak pan, wołając aby otwierano. Juchim zapytał po cichu czego żądał?
— Czego? a to się rozumie że gospody! — odparł przybyły. — Przyszliśmy z księciem, na zamku dla wszystkich miejsca niema. Otwierajcie a żywo! Niewiele mam ludzi i koni. Jest nas trzech, zapłacę za wszystko, dachu mi tylko i stajni potrzeba.
Gdy się to działo, Mierzwa niepewny kto przybywa, ukrył się ale nasłuchiwał.
Wahał się jeszcze Juchim.
— To gospoda nędzna, licha — zawołał — niema gdzie postawić koni, dla miłości waszéj wygody nie będzie.
— Ja jéj nie potrzebuję — mówił Stach nalegając — koniom byle dachu kawał, aby im na grzbiet nie ciekło. — Otwieraj.
Po krótkim namyśle Juchim kazał wrota otworzyć, a Stach z Żegciem i służbą natychmiast w dziedziniec wbiegli. Wrota z obawy aby się kto więcéj nie przypytał, co rychléj zaparto.
— Będziecie mnie od drugich bronili — rzekł Juchim przystępując i kłaniając się. — Hej! hej! my z miłością waszą nie od dziś znajomi, to się dobrze złożyło!
Stach poznawszy Skarbnego ramionami ruszył.
— A no — rzekł, — jeśli myślisz że ja ci grzywny przywiozłem, omylisz się srodze.
— A! a! ja żadnych niepotrzebuję — rękami strzepując odezwał się Juchim. — Co za grzywny! One pojechały z tym co go tu niema!
I wskazał w stronę, w którą się Mieszek oddalił.
Stachowi z powodu grzywien i żyda gospoda się nie zbyt miłą wydała, lecz gdy raz tu wpadł a pod noc sobie innego kąta szukać nie mógł, musiał przyjąć co los naraił.
Trochę zakłopotany Juchim go do izby prowadził.
— Mówiłem miłości waszéj, że u mnie wygody mieć nie będziecie. Na posłanie chyba siano i kobierczyk lichy, dla koni niema nic. Jadło! a! jakie u mnie jadło! nędzne — ja człowiek ubogi.
— Ubogi? wy? — rozśmiał się Stach wchodząc za nim.
Uśmiech szyderski do żywego tknął Juchima, który wprost z obojętności chłodnéj przeszedł do największego roznamiętnienia. Posądzenie go o zamożność było dlań najstraszniéjszą groźbą.
Podniósł obie ręce wychudłe wskazując na istotnie nędzną izdebkę do któréj weszli.
— Wasza miłość nie chcecie wierzyć ubóstwu mojemu! Albo mnie Mieszek i Kietlicz nie darł ze skóry jak innych — zawołał. — A! gorzéj niż innych! Na wyjezdném ostatni im grosz oddać było potrzeba! Ja z głodu mogę umierać! Kto mnie dziś pożywi, kto się ulituje?
Stach zlekka go uderzył po ramieniu.
— Bądźcie dobréj myśli — odezwał się — pan nasz nowy, którego wam przywiedliśmy, sprawiedliwy jest, bogobojny, litościwy, z nim i wam lepiéj będzie i wszystkim. A ci co z tym panem jadą, nie drapieżne sępy są, ale ptactwo spokojne.
Juchim skłonił głowę z poszanowaniem.
— Służyliście księciu Mieszkowi, — dodał Stach.
— Ja? — przerwał Juchim — a kto mu nie musiał ze strachu służyć? każdy człowiek życie ratuje.
Tak się rozpoczęła rozmowa, poczém Juchim mimo ubóstwa na które skarżył się, postarał o godne gościa przyjęcie. Sam poszedł po chléb biały, wino i jakieś słodycze, które na miedzianéj tacce w saraceńskie wzory rysowanéj przyniósł Stachowi.
Ten więcéj potrzebował spoczynku niż pokrzepienia, miał téż do myślenia wiele. Uzbierało mu się na duszy i dobra i złego dostatkiem.
Najgorętsze życia jego pragnienia były dopięte, Kaźmierz wszedł na stolicę. Lecz na tém się nie kończyło. Tu dopiero oczekiwać go miały największe niebezpieczeństwa, zdrady ludzi, podstępy, knowania, walka z Mieszkiem i rodzeństwem jego; chciwi połowu przyjaciele, chciwe panowania nad panem niewiasty.
Od tego wszystkiego chciał go bronić. Czuł dobrze że teraz stanęli dopiero na placu boju, gdzie największego potrzeba było czuwania i pilności. On, jak sobie z dawna ślubował, stać musiał na straży nie ukazując się, być wszędzie niewidocznym, nie oddalać się na chwilę, czuwać, szpiegować, zabiegać. To była życia jego pokuta.
Jak temu podoła? sam niewiedział, Bogu się oddając, który na czyste patrzał serce i na niebezpieczną drogę aniołów stróżów miał zesłać.
Westchnął, zostawszy sam, o pomoc do niebios.
Troska już jedna kamieniem na sercu mu leżała. Nie mając innego celu w życiu, nad wywdzięczenie się panu swojemu, śledził wszystko pilno co go otaczało. Nie uszło oka jego i ucha, że Dorota zastawiła sidła na słabego pana. Od pierwszego spotkania z nią na Skałach, Stach powziął do niéj wstręt i obawiał się zalotnicy. Dojrzał już jak w Sandomirzu zabiegała, aby sobie do księcia utorować drogę. Wiedział że Wichfried był u niéj, że ją wieczorem na zamek prowadził i że tam długą chwilę przebyła.
Trwożyło go to wielce.
— Zła niewiasta — mówił w duchu — zalotnica przebrzydła życie mu zatruje, troski i srom nań ściągnie, opanuje nazbyt dobrego pana!
Wszystko co słyszał o wdowie, co widział sam, przejmowało go wstrętem. Znając z młodości Kaźmierza, wiedział że urokowi niewieściemu oprzeć się nie umiał, i że im napastliwszą tém była dlań niebezpieczniejszą.
I o tém posłyszał Stach, że jéj kazano za Kaźmierzem jechać do Krakowa. Pierwszą więc robotą jaką sobie zadał było, księcia od niéj uwolnić, ale jak to uczynić? niewiedział jeszcze.
Gdy mu siano i kobierczyk przyniesiono, a Żegieć zniósł juki i pościelać przyszedł, Juchim stał jeszcze na uboczu, czekając czy czego niezapotrzebują. Na myśl przyszło Stachowi wszystko wiedzącego żyda zapytać o wdowę, którą z jéj szaleństw w Krakowie znano. Sądził że się dowiedzieć może od niego, gdzie Dorota w Krakowie zamieszkać mogła, bo był pewnym że na zamek nie będzie śmiała się wcisnąć. Począł trochę z przełaju, o panów z Tęczyna zagadując go, którzy z Mieszkiem trzymali.
— Trzymali oni z nim — odpowiedział Juchim — ale pod koniec i oni już, gdy ich wołał, jechać do niego nie chcieli. Możni są, przecież z panem i całą ziemią do wojny nie staną.
— A co się z siostrą ich stało? — dodał Stach.
Juchim ze wstrętem ramionami ruszył.
— Któż ją wié! — bąknął.
— Pono zamknąć ją chcieli?
— No — rzekł Juchim — aby ona teraz tylko ich nie pozamykała! Wszystkim wiadomo że stary Wojewoda, choć żonę ma, choć go za to Biskup łaje, bardzo się w niéj rozmiłowuje... A ona by córką jego mogła być!
Juchim splunął nieznacznie.
— Onaby tu w Krakowie dom swój mieć powinna? — spytał Stach.
— Jakżeby nie miała, ma, jeżeli bracia nie zabrali. Dwór był bardzo paradny! Będzie w nim teraz wesoło! — rzekł żyd szydersko.
A gdy Stach pytał więcéj, zakończył stary.
— Wielkiego rodu pani, ale to jest niewiasta o jakiéj król Salomon nasz, który wiele od nich wycierpiał, powiedział że gorszego nad nie na świecie nie ma nic!! Niech Bóg od niéj broni każdego poczciwego człeka!



II.

Nad ledwie uśpioną stolicą, wstał ranek letni, złocisty, pogodny, jasny, ciepły, jakby uroczystości nieba błogosławiły. Miasto, które ucztowało noc całą, teraz odpoczywało.
Ledwie czeladź pilniéjsza poruszała się gdzieniegdzie ziewając i wyciągając się, konie podróżą popodbijane ciągnąc i pędząc do wody.
Wczorajszego przyjęcia wszędzie jeszcze widne były ślady. W ulicach tam i sam stały ławy, powynoszone wieczorem dla chłodu, stoły pooblewane miodem i piwem. Na ławach pod domami, na przyźbach, ci co się do środka dostać nie mogli, albo nie chcieli, leżeli pookrywani ladajako, chrapiąc na twardych deskach jakby na najmiększém posłaniu. Nie wszędzie drzwi pozamykano i pozasuwano okna. Wozy które się pod szopami nie zmieściły, stały w rynku i na ulicach, a konie do nich poprzywiązywane resztek siana w głębi szukały.
Spało miasto, tylko po kościołach o swéj godzinie dzwonki się już odzywały po jednemu, cicho, jakby nie wszystkich budzić chciały.
Na zamku tłumno było. I tam jeszcze po wczorajszym wieczorze nieład panował; tylko ziemianie troskliwi aby ich kto nie ubiegł, obstawili wały ludem do koła, gęsto pourządzali straże, a we wrotach oddział cały wnijścia pilnował. Podwórza na obóz wyglądały, tak w nich pełno było koni, wozów, różnego ludu i broni. Bezładnie ale gęsto porozkładali się ci co tu przywiedli Kaźmierza do koła budowli, pod wałami, u szop i wszędzie.
Choć cisza panowała na zamku dużo ludu ruszało się już i krzątało. Starszyzna w obawie jakiego podstępu i zdrady, chodziła opatrując wszędzie kąty i zaglądając ludziom w oczy.
Chociaż miłość dla księcia Kaźmierza okazała się wczoraj tak powszechną, tak wielką iż nigdy może żaden z książąt tryumfalniéj nie wjeżdżał na stolicę, witany z taką radością i uniesieniem, zawsze się Mieszka i jego stronników obawiano.
Wojewoda ze swojemi ludźmi częścią na zamku stał, częścią pod nim. Biskupiego dworu rycerskiego znaczny oddział z pułkowódzcami się tu znajdował.
Pilnować się musiano nietylko od Mieszka ale od samego Kaźmierza, z którym sprawa nie była dokonaną. Wzięto go wprawdzie i na stolicę wprowadzono, ale opierającego się i zarzekającego. Widział że zdobywać jéj nie potrzebował, bo mu się wszystkich serca same rzucały pod nogi, bramy same otwierały, ale Biskup czuł że dobrowolnie ciężaru jaki mu na ramiona wkładano nie przyjmie, że na skinienie brata ustąpić gotów, a nawet dopomódz do odzyskania władzy. Był panującym z musu nie dobréj woli, posłusznym losowi, nie przekonanym jednak aby powinnością jego było panować i by miał do panowania prawo. Musiano więc stać przy nim na straży i zmusić go by cugle wziął w ręce.
Zadanie to głównie przypadało Biskupowi. W istocie nie Kaźmierz panował tu ale Gedko z ziemianami krakowskiemi. Kaźmierz był jakby w niewoli u nich, z któréj nie powinni go byli wypuścić.
Z kilku słów, z całego obejścia się wnosili, iż najlżéjszego starczyłoby pozoru w téj chwili aby ustąpił do Sandomirza, którego żałował.
Naradzano się po cichu, jak go tu strzymać, jak przekonać i umocnić. Nadewszystko z oka go spuszczać, ani sobie samemu zostawić nie było można. Ułatwiało zadanie to że Biskup miał za sobą i księżnę Helenę i wszystkich przyjaciół Kaźmierza, Jaksę, Goworka, Wichfrieda. Najbliżsi serca jego chcieli go widzieć na stolicy i gotowi byli pomagać aby się na niéj utrzymał. Wszyscy w tym pobożnym spisku byli z Biskupem.
Jeden Kaźmierz opierał się swojemu przeznaczeniu. Ze łzami wjechał na ten zamek, płakał modląc się w kościele, powtarzał to że się przywłaszczoną brzydził władzą, i że się tu nie za pana, ale za czasowego uważa tylko dzierżawcę.
Musiano czuwać nad nim.
Od wczorajszego wieczora jawném było że się tu za gościa uważał. Pustka w któréj wszędzie jeszcze ślady żywe po Mieszku zostały, łzy mu z oczów i westchnienia wyciskała. Wichfried dopominał się aby rozporządził pomieszczeniem, wybrał komnaty, naznaczył te które miał zająć. Kaźmierz odpowiedział mu niecierpliwie że gdziekolwiek obozować może a siedlić się nie myśli.
Wieczorem gdy odszedł na spoczynek słowa się z niego dopytać nie było można. W nocy ci co spali w izbach sąsiednich słyszeli go modlącego się głośno i wzdychającego ciężko.
Nim książe wstał, Jaksa, który się tém niespokoił pobiegł na radę do Biskupa. Tu już, mimo godziny rannéj, ludzie byli na nogach, a sam Gedko za stołem siedząc listy rozpisywać kazał, wzywając Biskupów na radę.
Ziemianie stali czekając na rozkazy Pasterza, gdyż ztąd płynęło wszystko. Kaźmierz nie chciał się rozporządzać, ani za pana uważał. Był to rodzaj bezkrólewia, wśród którego duchowieństwo z ziemianami władzę dzierżeć musieli.
Ze dworu biskupiego pisma się rozchodziły na całą ziemię. Naprzód Arcybiskupa Gnieźnieńskiego zawiadomić musiano, aby go mieć z sobą. Nie było to wątpliwém.
Do dworca biskupiego przybywali jedni, wysyłano ztąd drugich, czynność i ruch były wielkie. Gdy Jaksa nadszedł, mimo że Gedko mocno był listami zajęty, zobaczywszy go wstał zaraz ku niemu.
— Ojcze — odezwał się Jaksa — co myślicie daléj? Zdawało się nam żeśmy już dopięli celu, a najcięższe pono dopiéro teraz przychodzi. Książe nie swój, pomięszany, przybity wyrwać się nam gotów.
Całą noc, jak mi komornicy mówili, przetrwał na modlitwie i niepokoju. Sumienie gryzie go. Do dnia już pobiegł do kościoła, — poznać go trudno tak mu się twarz mieni trwogą i frasunkiem. Dziś téż rano kazał sprzęty i zasoby wysłać które po Mieszku zostały, a komornikowi wprawionemu z niemi, poufne dał zlecenie by uspokoił brata iż władzy przywłaszczać sobie nie myśli i pracować będzie dla pojednania. Zdaje się że i sprzęt wyprawił tylko aby poselstwo to wysłać.
Biskup westchnął i zmarszczył się nieco.
— Radzić na to musimy, — odpowiedział, — nie z nagła, ale powoli i stopniowo. Sprzeciwiać mu się wręcz na nic nie zdało, czas wiele dokona, my téż nie zaśpiemy. Książe lubi mądrych i uczonych ludzi, rad biesiaduje z niemi, musiemy mu dać takich coby go uspokajali w sumieniu i nauczali w obowiązkach. Znajdziemy ich, a i sami nie zostaniemy bezczynni. Główna rzecz spełniona, reszty Pan Bóg dopomoże dokonać.
Piękną jest rzeczą ta miłość braterska i praw starszeństwa poszanowanie — dodał — lecz tu dla miłości większéj nas wszystkich, dla losu ziemi téj, dla sprawy religii świętéj, książe się poświęcić musi..
Zwolna ukołyszemy to sumienie poczciwe a niespokojne.
Mówiąc to Biskup zdawał się Jaksę chciéć pocieszyć, sam z bezpieczeństwem patrząc w przyszłość.
Jaksa po ludzku biorący rzeczy, rozrywkę, zajęcie, ludzi i spraw użyć radził, aby księcia wciągnąć i niejako zmusić do panowania, nie dając mu spocząć. Użył nawet porównania tego iż gdy łowiec ptaka unosić chce, spać mu ani tchnąć nie daje, wrzawą go upajając.
— To wasza rzecz — odparł bystro poglądając Gedko. — Czuwajcie tylko nad tém, aby rozrywki godziwe były a nie płoche, bo najlepszéj rzeczy złemi środkami czynić się nie godzi.
Naradzali się więc, choć Biskup nie zdawał się trwogi Jaksy podzielać i rachował że Kaźmierz uledz musi. Tém téż i jego uspokoił.
Mowa była jeszcze o tém że dopóki książe milczącym jest i w sobie zamkniętym, zawsze się obawiać oń należy, a lepiéj zmusić go do jawnego wypowiedzenia myśli, ażeby ją pokonać argumentami, którymby oprzéć się nie mógł. Biskup rachował na duchownych, na ojca Lucyusza, scholastyka Lamberta, nawet na młodego ulubieńca Wincentego, których wszystkich na zamek wysyłać miano..
Jaksa i z tém się wydał na końcu że posądzał księcia o zamiar ucieczki z Krakowa, tak że straż koło niego stawić było potrzeba.
Biskup zlecił to jemu i przyjaciołom, tymczasem inni pasterze przybyć mieli aby dopomódz Gedce do działania na opornego. Rozmowa z Jaksą trwała dość długo; a owocem jéj było że czuwać postanowiono; biskup wlał w niego otuchę jaką sam był ożywiony, iż wszystko da się zwolna po myśli ułożyć.
Wyszedł ze dworca Jaksa z daném mu hasłem, i zarządził tak iż dnia tego ani na chwilę prawie Kaźmierza samym nie zostawiono. Coraz nowe przybywały ziemian gromadki przynosząc mu hołdy, dziękczynienia i skargi boleściwe na Mieszka. Z przykrością i zdumieniem słuchać musiał Kaźmierz żałób tych na brata i ludzi któremi się posługiwał..
Zaprzeczał czasem i uniewinniać się starał, lecz dowody były zbyt jawne, i składanie winy na Kietlicza, oczyścić Mieszka nie mogło.
Żale te, utyskiwania, opowiadania o rządach i sądach, czyniły na księciu wrażenie tém boleśniéjsze, iż się co chwila bardziéj przekonywał jak wprowadzenie napowrót Mieszka, trudném było, niemal niepodobném. Jedni obawiali się zemsty, drudzy uraz i krzywd nie mogli przebaczyć, wszyscy błogosławili Boga, iż ich wyzwolił z téj kaźni.
Tak spłynął ten piérwszy dzień, bez wytchnienia prawie dla Kaźmierza, a gdy późnym wieczorem wymknął się do pustéj komnaty swej dla spoczynku po tym gwarze i pisku, Wichfried który mu towarzyszył znalazł go tak godnym politowania, że radby był czémkolwiekbądź weselszą myśl, rozrywkę poddać jakąś.
Zdało mu się, iż przypomnienie pięknéj wdowy, potrafi rozbić te mroki. Wichfried wiedział już o jéj przybyciu i nie wahał się z lekkomyślnością, do któréj książe był z jego strony nawykły, oznajmić mu pocichu, z uśmiechem, iż Dorota rozkazów usłuchała i w Krakowie się już znajdowała, a dom jéj nie zbyt daleko położony, łacno było odwiedzić, gdyby książe życzył sobie tego. Namawiał nawet na to, powiadając, że po dniu takiéj pracy ciężkiéj należała chwila lepszéj myśli.
Kaźmierz odtrącił tę pokusę z jakimś wstrętem mając zbyt wielki ciężar na sercu, a głowę czém inném zaprzątniętą — ale, Wichfried znając go, nieustąpił.
— Niemożliwa to — rzekł — aby się księciu Dorota niepodobała — grzechu przecie wielkiego niema posłuchać szczebiotania i popatrzeć w oczy.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Niewiasta i piękna i urokliwa — rzekł — tem téż więcéj obawiać się jéj trzeba, bo napastliwa jest, nieopatrzna i ludzie o niéj prawią nadto.
— O! miłościwy panie — przerwał Wichfried — co ludzie prawią, to najczęściéj potwarz, zazdrość i zła wola. Więcéj w tém kłamu niż prawdy. Książę byś przynajmniéj zmuszony był się rozchmurzyć, bo my tu w Krakowie pomrzemy od smętku.
— A po cóżeście mnie tu przywiedli? — odparł żywo Kaźmierz chwytając go za słowo — nie prosiłżem się wam, abyście mnie zostawili w spokoju...? Tak jest, i Biskup i Wojewoda i wy wszyscy uczyniliście co chcieli ze mną — ale mnie zrobiliście najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nie mogę spojrzeć na zamku ściany, nie rumieniąc się upokorzony, bom tu przywłaszczycielem nieprawym. Cień Mieszka chodzi za mną — cień ojca wyrzuca mi nieposłuszeństwo!
Wichfried zbliżył się doń żywo i pochwycił za rękę.
— Wszakże książę — zawołał — nie nastawałeś ani na władzę jego, ani na panowanie — byłeś zmuszonym. Mieszko winien sam[2] — Ojcowie duchowni żądali tego, domagali się i rozwiązali sumienie, możesz więc być spokojnym i czuć się niewinnym!
Wszystko co Wichfried mógł znaleść w sobie dla uspokojenia go, pozostało bez skutku. Kaźmierz milczący i pogrążony nie dał znaku przyzwolenia.
Do wieczerzy Gedko umyślnie zesłał scholastyka Lamberta, opata Benedyktynów z Tyńca Kaźmierza, Wincentego młodego i kilku duchownych.
Lepiéj to pomogło niż wszelka pociecha, na jaką Wichfried się mógł zdobyć. Czoło się nieco rozchmurzyło, wzrok stał jaśniejszym. Duchowni przyszli już uprzedzeni, niosąc z sobą twarze wesołe i myśli swobodne.
Nie potrącano w rozpoczętéj rozmowie o sprawy teraźniejsze, nie mówiono o tém co się stało, unikano rzeczy obecnych, ale składało się tak jakoś, iż z historyi starożytnéj ciągle przychodziły przekonywające przykłady, jako po wszystkie czasy tyranom władzę odbierano, nowych do panowania powołując książąt, a gdzie vox populi, vox Dei przemówił, poddać się jego wyrokom koniecznością było.
Szczególniéj młody Wincenty obfitym był w przytoczenia historyi dawnych państw różnych, których mu niesłychana pamięć jego dostarczała. Słuchał Kaźmierz z zajęciem. Wśród opowiadań i inne przedmioty przychodziły na stół, odwracając myśl od teraźniejszości, książę zwolna ożywił się, zdał zapominać o sobie i cały zajął rozprawami, które się jedne z drugich rodziły.
Scholastyk przywodził pismo święte, Wincenty pisarzy świeckich, a opat Kaźmierz wesołym humorem ucztę zaprawiał.
— Błogosławiona ta chwila, — mówił — gdy Bóg ześle narodowi pomazańca wedle serca swojego, naówczas ziemia kwitnie, lud się weseli, podnoszą miasta, stroją sioła, rosną świątynie, mnożą klasztory i gród niebieski przedstawia państwo szczęśliwe!
— A wszystko to — dodał scholastyk — miłość i łaskawość tworzą, nie groza i surowość niezbłagana, które tylko przeciw zbrodni orężem są koniecznym.
— Ziemi téj naszéj — wtrącił Opat — jakże potrzeba miłościwéj ręki, aby w niéj zakwitła i ona jako sucha rószczka w ręku Józefowém.
Kaźmierz, gdy mowa wyraźniéj do niego się zastosować dawała, spuszczał oczy. — Frasunek powracał.
— Sprawiédliwego męża potrzeba nam — dodał scholastyk.
— Ale sprawiedliwość — przerwał książę, nie łacna jest, bo każdy jéj gdzieindziéj szuka, inaczéj widzi a oczy ludzkie mylą się często.
— Co i historye stare dowodzą — wtrącił młody Wincenty. — Jedna z nich opowiada, jako za panowania Cezarowego[3] prawo było postanowione, iż: ktoby niewiastę porwał gwałtem, w mocy jej będzie albo dlań żądać śmierci, lub zmusić do poślubienia bez wiana. Mówią tedy, iż się raz przygodziło, iż mąż pewien, w jednym i tym samym dniu dwie niewiasty porwał i krzywdę im na czci uczynił. Pochwycono go i przed sędziego stawiono, gdzie obie niewiasty przyszły z żałobą. Jedna nań śmierci, druga ślubu żądała. Cóż postanowił sędzia rozumny? oto przyznał téj niewieście pierwszeństwo, która miłosierniejszą była.
Wszyscy słuchacze przyklasnęli powieści Wincentego, a Kaźmierz żywo zdał się nią zajmować.
Co widząc Wincenty, wkrótce o żywocie ludzkim i losach człowieka drugie opowiadanie rozpoczął.
— „Był raz władzca pragnący wielce poznać i zbadać ludzką naturę. Znajdował się podówczas w królestwie jego mędrzec niektóry, ludziom radami swemi wielce pomocny. Zasłyszawszy o nim król, posły wyprawił, aby natychmiast przybywał. I rzekł mu — Mistrzu mój — chcę od ciebie mądrości i nauki zaczerpnąć. Powiedz mi naprzód: Czém jest człowiek? Mędrzec odpowiedział na to:
— Człowiek nędzarzem jest przez cały ciąg swego żywota. Patrzcie na początki jego, na czasy pośrednie i koniec, ujrzycie iż wszystkie one pełne nędzy i dolegliwości.
Dla tego czytamy u Hioba: „Człowiek z niewiasty zrodzony, przepełnion jest nędzą wszelką.
„W początkach biedny jest i bezsilny; w średzinie życia utrapiony a na duszy bolejący, w końcu ziemia go pożéra. Przeto królu miłościwy dumnym się być niegodzi“.
— Rzekł król — odpowiedz mi jeszcze na cztéry pytania, a uczynię cię dostojnym i obsypię bogactwy. Pierwsze pytanie: Co jest człowiek? drugie, komu on podobny? trzecie, gdzie on jest? czwarte, z kim?
Na pierwsze pytanie odparł mędrzec: niewolnikiem śmierci, gościem na ziemi, przechodniem wędrownym.
Do kogo podobien? powiem do lodu, który się od gorącości roztapia, w niwecz idzie i w ziemię wsiąka.
Trzecie pytanie: gdzie on jest? wśród wszelakiéj wojny, przeciwko światu, szatanowi i ciału.
Czwarte: z kim? odpowiem: siedmiu ma towarzyszów, co go trapią ciągle, a ci są: głód, pragnienie, gorąco, zimno, znużenie, choroba i śmierć.
Zabawiano tak księcia, który się wielce powieściami temi zajmował ucząc ich chciwie i gdy tak do późna gwarzyli, udało się w końcu chmury rozpędzić i przywieść do tego, że na ustach uśmiech się zjawił.
Postrzegł jednak Wichfried, gdy sam na sam zostali, że po krótkiéj chwili zaduma i troska wróciły. Na niemca, jako najpoufalszego i najśmielszego, zdali wszyscy staranie o rozrywki, o utrzymanie w Krakowie księcia, okazującego do pobytu w nim wstręt a za Sandomirzem tęsknotę.
Nazajutrz Wichfried rano łowy za Wisłą w lasach przygotował, a że ziemian ofiarowało się w pomoc wielu, najraźniejszych i najweselszych wybrano, ruszając w lasy ku Tyńcowi, gdzie Opat za obfitość zwierza zaręczał.
W istocie powiodło się polowanie i książe pochwycony niém, otoczony śmiejącemi się twarzami i sam téż poczynał być dobréj myśli, ale w powrocie do Krakowa, gdy sami z Wichfriedem pozostali, niemiec już z trudnością dobyć mógł z niego słowo. Dojrzawszy zdala Wawel, Kaźmierz wzdrygnął się i oczy spuściwszy milczał.
Wichfried naówczas ważył się znowu przypomnieć mu wdowę.
— Miłościwy książę — odezwał się — towarzysze nasi zdala pozostali za nami, my ich o wiele wyprzedzamy, na zamku u nas strasznie jeszcze pusto, ja tu gospodę znam, w któréj nas przyjmą radzi!
Książe nic nie odpowiedział, jechał daléj. Tak się sami do miasta dostali, a Wichfried pokierował wprost do dworu Doroty. Wprawdzie się ich tu nie spodziewano, ale z obawy braci, wdowa się oddalić nie mogła, pewien więc był, że ją zastaną.
Tak było w istocie, od przybycia bowiem do Krakowa, Dorota się ciągle księcia spodziewała, wiedząc, że zatęskni za nią, nie ruszała się nigdzie, w oknach i na wyglądach próżnych całe dnie spędzając. Ujrzawszy dwu jezdnych zbliżających się do dworu, poznała w nich zaraz, a raczéj domyśliła się Kaźmierza z jego towarzyszem i wybiegła uradowana na ich przyjęcie. Zsiadali w podwórcu z koni, gdy Dorota skłaniając się do kolan Kaźmierza, z wielką natarczywością zapraszała do ubogiéj chaty, jak ją nazywała.
W istocie przepychu tu nie było, gdyż oddawna we dworze nikt nie mieszkał, lecz na służbie ze Skał sprowadzonéj i na wygodach nie zbywało.
Kaźmierz jak gdyby nie wiedział dokąd przybył, zobaczywszy ją, uląkł się nieco i do Wichfrieda zwrócił się z niemą wymówką, lecz oprzeć się nie mógł zaproszeniu i wszedł do środka.
Milczącego księcia niemiec zastępywał, opowiadając że z łowów wracali, a książe pamiętny przyrzeczonéj opieki, zboczył na chwilę, aby się dowiedzieć, czy jakiego przeciwieństwa od braci nie miała Dorota. Kaźmierz się nie odzywał jeszcze, a wdowa ze śmiałością wielką poczęła i żale swe wywodzić i z wdzięcznością dla dobrego pana się oświadczać.
— A! gdyby nie wy miłościwy panie — mówiła — nie mówię już że mnie czekałaby niewola gorsza śmierci, ale i innych dostojniejszych życie byłoby na włosku. Bracia moi teraz się już w Krakowie pokazać nie będą śmieli, ale kto wié co być może gdy ze strachu ochłoną?
— Chociaż ja się tu za pana nie mam i brata mojego zastępuję tylko — odezwał się książę — pocznę jako opiekun, przywołam braci waszych do siebie, wysłucham ich i was, aby uczynić zgodę.
— Zgodę! — zakrzyknęła wdowa — między niemi a mną! Prędzéj się świat skończy niż ona nastąpi, a co od nich posłyszycie o mnie, miłościwy książe, to mnie w oczach waszych zabije! Nie chcę, aby uszy wasze kalali potwarzami... niech się dzieje co Bóg da...
— Cóż więc dla was uczynić mogę, abym wam pokój zapewnił? — spytał Kaźmierz.
— Pozwólcie mi zostać pod opieką swoją — odezwała się wdzięcząc Dorota — ja o to tylko proszę. Rzućcie czasem na mnie okiem łaskawém, więcéj nie pragnę.
Książe chcąc wedle sumienia postąpić i broniąc się przeciw napastliwéj niewieście, która go niepokoiła, dołożył z powagą.
— Nie lepiejżeby było, gdybyście wybór uczyniwszy, męża wzięli, coby was w nieustannéj miał straży? odebrałoby to braciom niechętnym wszelkie do opiekowania się wami prawo?
Wdowa spojrzała na Kaźmierza i smutne przybrała oblicze.
— Nie, miłościwy książę — odparła głową potrząsając — męża nie chcę, ani innego opiekuna nad was.
Wichfried w czasie rozmowy, naumyślnie trzymał się zdala, książe chłodnym się być starał, a wdowa tém usilniéj wszelkiemi sposoby chciała przełamać te lody, przymilając natrętnie. Przy pierwszém posłuchaniu poznała Kaźmierza i czuła siłę swoją. Książę już się do odjazdu zabierał, a ofiarowanego mu napoju, w którym może czarów się lękał, przyjąć się wzdragał, gdy Dorota widząc, że się jéj ofiara wyśliznąć może, zastąpiła mu drogę, pod pozorem sprawy swéj rozwodząc się nad nieszczęściem, nad prześladowaniem, nad dolą wdowią. Mówiąc o tém, przybliżała się, ściskała za kolana, chwytała ręce, uśmiechała z za mniemanych łez, spoglądała wyzywająco...
Niewieście te zabiegi w końcu dopięły celu, Kaźmierz o pierwszém swém postanowieniu zbywania jéj chłodno, zapomniawszy, kołpak, który w ręku trzymał, rzucił, siadł i począł swobodniejszą rozmowę.
— Bracia muszą się gniewać na was, piękna Doroto — rzekł do niéj — kiedy wieczorami takich jak ja i Wichfried gości sam na sam przyjmujecie! Ludzie mówią na starego wojewodę, że i ten lgnie do was, a drudzy i o wielu innych!
— Miłościwy książe — odparła wdowa — co na to rzec? Zazdrośni, którym drzwi zamykam, wymyślają na mnie. Wojewoda! — musiałam go prosić, aby mnie bronił, ale kto mi go wyrzuca, powinienby mu w zęby zajrzeć. — Innych nie znam. — Choćbym kiedy zalotną była a płochą, to nie dziś już...
Spojrzała tak na księcia, iż się zarumienił — oczy mu błysnęły... Cichsza i poufalsza zawiązała się rozmowa, tém swobodniejsza, że Wichfried wyszedł do przedsieni, niby koni patrzeć i zupełnie samych ich zostawił. Po dosyć długiéj chwili dopiéro Kaźmierz wstał, a Dorota ciągle śmieszkami i szeptami go przeprowadzając, wyszła aż na podwórze. Ciemno już było w uliczkach, gdy Wichfried niemówiąc nic, bocznemi ścieżkami do zamku go odprowadził.
Przez całą drogę nie rzekli słowa, zsiadając dopiéro książe odezwał się do Wichfrieda.
— Nie dziękuję ci, choć gwoli rozrywce zawiodłeś mnie tam, bo zamiast niéj boję się, aby mi nowych pęt nie narzucono!
Przy wieczerzy dnia tego weseléj już było, a Wincenty znowu dobrawszy parę pięknych historyj, księcia starał się zabawić niemi.
Tak upływały dnie na zamku. W dworcu Biskupim daleko się czynniéj zajmowano przyszłością. Postanowiono tu, nic księciu nie mówiąc, księżnę Helenę z synkiem sprowadzić do Krakowa, aby już pozoru żadnego powrotu do Sandomirza niebyło. Z drugiéj strony zabiegliwy a niezmordowany Stach, od rana do wieczora chodził, śledził, starając się odwrócić coby groziło, a księcia mocno na stolicy osadzić.
Człowiek był na pozór bez znaczenia i siły, ale przezorności i zabiegliwości niezmiernéj. Począł od tego, że po noclegu u Juchima, na dłuższą go wziąwszy rozmowę, zyskał, jak mu się zdawało, w nim sprzymierzeńca. Skarbny potrzebował i bezkarności za przeszłość i na przyszłość zapewnienia. Choć z ostrożnością wielką i wahaniem Juchim rozmówił się otwarciéj ze Stachem. Był nawet po swojemu szczérym w téj chwili, ale u niego zmieniały się usposobienia stosując do czasu.
Stachowi zdało się potrzebą zyskać w nim pomocnika.
— Chcecieli być cali — rzekł mu — bądźcie wierni Kaźmierzowi, oddajcie mu się szczérze, pomagajcie nam co z nim jesteśmy, aby go od wszelkiego niebezpieczeństwa uchronić, radźcie, czyńcie — wyjdziecie na tém lepiéj niż na powrót Mieszka czekając, który niepowróci nigdy. Ja dla was starać się będę.
Juchim był zrazu milczący i oględny, bąkał i na słowa wyciągał więcéj niż sam się wywnętrzał, powoli jednak mówić zaczął.
— Ja? co ja wam pomódz mogę, albo radzić? — rzekł — nie moja to rzecz. Umiem tylko pieniądze liczyć, zamykać i pilno strzedz ich; wam kto innyby był przydatnym, co głowę ma obrotną i język, a oczy bystre.
— Któż taki? — zapytał Stach.
— Nie bójcie się, ani brzydźcie nim — rzekł żyd — ten co was sądził. Mierzwa! To człowiek dla księcia!
Stach dobrze go sobie, choć ze wstrętem przypomniał, ale dziś gotów był użyć kogokolwiek, byle Kaźmierzowi zyskać pomocników.
Posłano po Mierzwę. Przewrotny tchórz na zawołanie się stawił. Wszedł uginając się do kolan, bijąc w piersi, zawracając oczy, słodki nad wyraz i łagodny. Począł od tego, że Kaźmierza zawsze czcił i kochał, a Mieszkowi ubogi człek z musu służył.
— Jak sądzicie, wy co go znacie — spytał Stach, Mieszek nie będzie li się kusił o odzyskanie Krakowa?
Mierzwa pomyślał.
— Czemu nie? — odparł — owszem, uczyni to pewnie, jeżeli tylko będzie mógł — ale można się starać, aby tego niedopuścić.
Tajemniczo rzucił to słowo znaczące. On i Juchim spojrzeli po sobie.
— Jakim sposobem? — wtrącił Stach.
Mierzwa już z pierwszéj pokory, wiedząc, że potrzebnym być może, przeszedł do tonu handlarza, który towar sprzedaje.
— Hm! — rzekł — trzeba na to przebiegłości, trzeba zabiegów. Sposoby są różne, ale kto rady daje, musi o sobie pamiętać.
Spojrzał w oczy pytającemu.
— Ręka rękę myje — dodał z półuśmiechem.
— Bądźcie pewni — zrozumiawszy go, odparł Stach — że znajdziecie silne ręce za dobrą radę. Ja — niewiele mogę — ale dam wam opiekę tych, co dziś mogą wszystko.
Mierzwa śmiejącemi się oczkami podziękował mu i głowę skłonił.
— Człek jest biedny — rzekł z pobożném westchnieniem — żyć każdy potrzebuje, a jak o sobie sam nie pamięta — —
— Mówcie tylko — przerwał Stach — a możecie mi zawierzyć, że darmo nie popsujecie gęby.
Pod-Sędzia z tajemniczą postawą zbliżył się do Stacha i szeptać począł.
— Mieszek poszedł, ustąpił, bo musiał, ale wprost pociągnął do Gniezna i Poznania zbierać tam swoich i Pomorzany. Z Kietliczem się tu naradzali, aby słać do ks. Sobiesława do Czech i do zięciów na Niemce. Ano — z tamtąd pomoc albo nierychła, lub żadna.
Tu przestał mówić nieco Mierzwa i znowu przybrał inną postawę i minę — głos nawet jego spoważniał i namaścił się proroczém natchnieniem.
— Wszystko to się rozbije i pójdzie w niwecz — rzekł — gdy się jednego zażyje sposobu. Starszy syn Mieszka Otto, dla was drogie narzędzie! Znienawidził on macochę naprzód, potém ojca dla srogości jego, jako pierworodny do Poznania rości i ma prawa — pełnoletni jest, ambitny. — Uszedł już ojcu i wypowiedział posłuszeństwo. Zyskać go trzeba. Niech książę Kaźmierz puści mu Poznań od siebie, Mieszkowi pod nogami ziemi zabraknie.
Dokończywszy Mierzwa się uśmiechnął zwycięzko i obejrzał do koła.
— Jakto? syn, poszedłby na ojca? — spytał Stach zdumiony.
Mierzwa szydersko usta skrzywił.
— Ja go znam — rzekł — pójdzie! Ojciec go niecierpi, bo macocha mu serce doń popsuła. Otto go ma za wroga.
Juchim pokiwawszy głową, jakby się dziwił rozumowi przyjaciela, szepnął.
— Kiedy on mówi, tak musi być! on ich zna wszystkich!
Rada była niepoczciwa, zdradziecka, przewrotna, Stach zadumał się mocno, zdała mu się niegodziwą.
— Możeż to być? — powtórzył — i przystałoż księciu takim sposobem się ubezpieczać?
Nie odpowiedział Mierzwa, tarł tylko brodę silnie i małemi oczkami biegał dokoła, wracając ciągle do Stacha.
— Jestem biedny człek obciążony rodziną — dodał wyczekawszy. — Co mam czynić? Gdybym wiedział, że sobie łaskę zyszczę i chleba kawałek, gotówem podjąć się pośrednictwa! Zatrzymał się nieco i dodał.
— Ja to zrobić mogę!
— Ale — rzekł znowu wytrzymawszy chwilę — potrzeba na to dobrego słowa i dobrych pieniędzy.
Stach dumał jeszcze, gdy Juchim rzekł pocichu.
— No, co? a gdyby na początek w skarbie pieniędzy nie było? Znajdę ludzi, co pożyczą, byle im mennicę dać w dzierżawę. My księciu dobrze radzim i dobrze usłużyć chcemy.
Wahał się jeszcze Stach, gdy Mierzwa dołożył.
— Tego nikt nie zrobi tylko ja. Poślecie innego, sprawę popsowa — albo ja, lub nikt. Ottona znam, wiem gdzie go szukać.
— Czekajcież na mnie, przyniosę wam odpowiedź, a bądźcie pewni, że szczerze służąc, zyszczecie więcéj, niż knując zdradę! — rzekł Stach w końcu.
Żyd i Mierzwa zakrzyknęli głośno przeciwko samemu o zdradę posądzeniu, oba już tak kochali Kaźmierza, że życie zań dać byli gotowi.
Z południa, zostawując konie w gospodzie, Stach wyszedł z niéj i pomyślawszy nieco, udał się wprost na dwór biskupi. Tu się teraz wszystko skupiało.
Przystęp nie bardzo był łatwy, oblegano Gedkę, ale Stach powiedział kapelanowi, iż szło o bardzo ważną sprawę, która się księcia tyczyła prosząc, aby go niezwłocznie wpuszczono, a szyję stawiąc za to, że darmo nie zabierze czasu.
Po chwili otwarto mu drzwi do komory, do któréj i biskup wszedł zaraz a zobaczywszy niepoczesnego i nieznajomego człeka, zrazu się zachmurzył.
Stach dostrzegł tego, pocałował go w rękę i odezwał się.
— Niech wasza przewielebność nie zważa, żem człek mały i nieznaczny, mali się też czasem na coś przydać mogą, gdy o wielkie chodzi sprawy.
— Mów, a krótko. Czego chcesz? — odparł biskup surowo.
Stach pokrótce ale dobitnie opowiedział, jakim sposobem zabiegi Mieszka można było zwichnąć. Powtórzył co od Mierzwy słyszał.
Gedko słuchał z natężoną uwagą, niekryjąc wstrętu, jaki to w nim budziło. Popatrzył na człowieka i zapytał go dopiero kto był? dlaczego tak gorąco jął się sprawy?
Stach ukląkł przed nim i ręce złożył.
— Przyjmijcie, ojcze, spowiedź moją — odpowiedział. — Wam tylko wyjawić mogę, kto jestem. Jam ten grzesznik śmierci godzien, com pana naszego Kaźmierza niegdy w zapamiętałości uderzył, ten, któremu on przebaczywszy, darował życie. Od téj chwili żyję tylko, abym go bronił, abym mu służył, abym mu dał tę krew, któréj oszczędził. Wam się powierzam ojcze...
Zdziwiony mocno biskup stał chwilę niemy, rękę zwolna położył na głowie klęczącego i pobłogosławił go.
— Mogę więc wam zawierzyć i posłużyć się wami — rzekł po namyśle. — Czyń, co sądzisz, że można i godzi się, czyń i milcz, mnie z tego będziesz zdawał sprawę.
Kapłan jestem — dodał — nie godzi mi się rąk maczać w zmowę taką, gdzie się zdrada knuje, choć gdy idzie o wybawienie państwa z więzów i niewoli, Bóg wiele przebacza.
Lecz jestżeś pewien tych ludzi?
— Nie byłbym ich pewien — odparł Stach uradowany — gdybym sam nie miał czuwać nad niemi. Nie spuszczę ich z oka i w ręku dzierżeć będę.
Nie chciał więcéj już biskup wiedzieć o niczém, dopytując tylko o przeszłość Stacha, o to, co czynił, gdzie był, jak się zachował po ocaleniu życia, badał go jak na spowiedzi, probując człowieka. Na wszystko to odpowiadał on ze szczerością i skruchą, która serce kapłana ujęła. Przyrzekł mu powierzoną zachować tajemnicę, nawzajem żądając, aby ją w stosunkach z nim zachował. Nakoniec dał mu błogosławieństwo i rzekł wychodzącemu.
— Wedle sumienia czyń, a tego co uczynisz nie głoś. Bóg z tobą!
Stach wyszedł uszczęśliwiony. Wprostby był pośpieszył do swéj gospody, gdyby po drodze nie spotkał go Jaśko Bogorja wracający od miodu i dobrze podchmielony. Ten gwałtem go pochwycił.
Wyrywał mu się niecierpliwy Stach, ale z rąk napastliwych wyzwolić się było trudno. Jaśko potrzebował towarzysza i słuchacza. Ciągnął go znowu do wdowy.
— Piękna Dorota już tu mieszka — rzekł — gospoda miła, gospodyni piękna, a drzwi otwarte zawsze, gdy takich jak wczora nie ma gości.
Rozśmiał się, okiem pomrugując.
— Hę? — spytał Stach.
— Wichfried — szepnął Jaśko — zawiózł jéj wczoraj księcia, a kto tam raz wpadnie, nie dobędzie się łatwo. Dawno ona na niego łapkę stawiła!
Stach ręce załamał.
— Plotki są! — zawołał.
— Jako żywo, prawda — rzekł Bogorja. — Z polowania tam jechali wprost i siedzieli długo. Wichfried w progu wartę odprawiał.
Żgnęło to jak mieczem w serce Stacha, bał się złéj niewiasty i nienawidził ją. Nie pokazał jednak po sobie nic, oprócz zdumienia.
Teraz już stanowczo wyrwał się Bogorij, ku któremu zdala inni towarzysze, równie jak on weseli, ciągnęli — i pobiegł do swéj gospody.
Zastał tu oczekujących Juchima i Mierzwę, którego blada twarz drgała z obawy i niecierpliwości, aby mu się robota niecna, jaką się chciał zasłużyć, nie wymknęła. Obstąpili go oba z oczów chcąc wyczytać, co przynosił.
— Cóż mnie czeka? — zapytał podsędzia.
— Wybierajcie się natychmiast z posługą, do któréj oświadczyliście się z gotowością — rzekł Stach. — Uda się li to, będziesz sowicie wynagrodzony. Musisz mi jednak wprzód poprzysiądz, że sprawa ta między nami tajemnicą zostanie. Możecie oświadczyć Ottonowi, aby słał poselstwo lub sam przybywał, a będzie miał Poznań, byle wiarę poprzysiągł i dotrzymał...
Mierzwie twarz się uśmiechnęła.
— Jakaż pewność dla mnie? — zapytał.
— Moje słowo — rzekł Stach — więcéj nie mogę dać nic. Dobre li ono wam zgoda, nie? więcéj nic nie dam, bo nie mogę.
Juchim z Mierzwą popatrzyli na siebie i na mówiącego, Stach miał tak rycerską pewną siebie postawę, iż nawet w ludziach nieufnych wiarę obudzał.
Zamilkli oba, słowo jego starczyło im. Juchim ofiarował się pożyczyć pieniędzy potrzebnych, warując sobie wydzierżawienie mennicy, o które Stach mu się starać przyrzekał. Mierzwa niezwłocznie miał się w drogę wybierać i już odchodził, gdy Stachowi myśl jeszcze przyszła wyprawić go razem do panów z Tęczyna, aby od Doroty wyzwolić Kaźmierza.
Znano ich jako zwolenników Mieszka, nie kwapili się więc do nowego księcia i nie pokazywali wcale. Stach chciał ich pozyskać dla niego razem i przez nich Kaźmierza od niewiasty złéj odstręczyć.
— Powiedz im — rzekł do Mierzwy — niechaj śmiało przybywają pokłonić się księciu naszemu. Pan wielkiego serca na nikim mścić się nie będzie. Niech przyjdą, a sprawę swą z siostrą położą przed nim, powiedzą, jaką była życie całe, że zakałę im i srom czyniła, niech nie kryją nic, ani szczędzą nikogo. Książe sprawiedliwym jest, i poszanuje w nich boleść słuszną, a niewiastę płochą, którą mu się opiekować każą, precz odegna.
Poselstwo to, na którém u bogatych ziemian coś zyskać było można, Mierzwie przypadło do serca; podjął się go ochoczo bardzo, zwłaszcza, że zjechanie do Tęczyna niewiele mu z drogi było.
Tak w krótkim czasie uczyniwszy, jak mu się zdawało, wiele, że się był przyrzekł Bogoryi, szukać go poszedł przed wieczorem do dworku Leszczyca...
W ulicach ciągle jeszcze ludno i gwarno było, weseléj niż przed laty. Śpiewami i gędźbą rozlegało się miasto, ludzie sunęli gromadami, pobrawszy się pod ręce zawodząc pieśni. Kraków do owego milczącego i ponurego jakim go znano za Mieszka, nie był dziś podobny. Szedł Stach zwolna ciesząc się tą radością powszechną, gdy syknięcie posłyszał, a przed sobą ujrzał nieznajomego młodzieniaszka na koniu, za którym jechało sług kilku.
Zdziwiło go dane hasło, bo wpatrując się pilno, tego, który mu znaki dawał, aby się zbliżył, rozpoznać nie mógł. Podszedł jednak ku niemu wlepiając ciekawe oczy, twarzy téj pięknéj przypomnieć nie umiejąc.
Młodzian konia trochę na stronę ściągnąwszy, Stacha prowadził za sobą.
— Nie poznaliście mnie? — odezwał się głos, który więcéj niewiastę niż mężczyznę wydawał. To mówiąc, młodzian się smutnie uśmiechał.
— Znamże ja was? wy mnie? — spytał Stach.
— Przypomnijcie sobie!
— Nie! — rzekł zapytany — nie mogę.
— Widzieliście mnie w Sciborzycach, choć nie w męzkiéj odzieży, — jam brata nie mając, często zmuszona być mężczyzną.
Zdziwiony patrzał Stach na nią. Była to owa piękna Jagna, która spoglądając na niego boleśnie zbierała się na uśmiech smutny.
— Naprawdę — rzekł — trudno bo się domyśleć było, że wy w ten tłum, gwar i wrzawę, puścicie się tak samopas... ledwie z czeladzią.
Dziewcze się zarumieniło mocno.
— Dla ojca to musiałam uczynić — odparła prędko — tak, dla ojca. Ojciec miłuje wielce księcia Kaźmierza, u nas różne chodziły wieści. Na strasznych nie zbywało. Nie mieliśmy kogo posłać coby wiedział, jak pytać i rozpatrzeć się, pojechałam sama. Mówcie mi, bo wy to dobrze wiecie — pewien li Kaźmierz stolicy i panowania? Nie grozi mu tu nic? Rad li temu, co się stało? Nie trwoży się, nie opiera? Wszystko mi mówcie.
Zarzucony pytaniami temi Stach, milczał. — Zawiele bo na raz wiedzieć odemnie chcecie! zawołał.
— Wszystko to potrzebuję wiedzieć!
— Ależ nie w ulicyby o tém prawić — odparł zapytany — w gospodzie gdzieś moglibyśmy się rozmówić.
— A! ja gospody żadnéj nie mam, a podobno i znaleźć jéj tu teraz trudno — odezwała się Jagna śmiało. — Wiecie kto jestem, więc zrozumiecie że zajechać lada gdzie nie mogę, albo mi się tu i całkiem stać nie godzi.
Stach więc zbliżył się do konia, na którym dziewczę siedziało i począł go idąc uliczką prowadzić za sobą na ustronniejsze miejsce.
— Spocząć że wam trzeba! — odezwał się.
— O! wyjechawszy ztąd, w polu odpocznę — rozśmiała się Jagna.
— Nie obawiacie się?
Dziewczę śmiechem jeszcze odpowiedziało.
— Na moim koniu trudnoby mnie kto dognał — rzekła — z łuku ja pewnie nie gorzéj strzelam, jak wy. A wreście od czego mój stary, wierny Hreczyn, który mi towarzyszy!
Kazała mu mówić potém, dopominając się chciwie o wszystko, co się Kaźmierza tyczyło. Stach musiał być posłusznym. Pochylona ku niemu chwytała każde jego słowo, ale odgadnąć było trudno, czy to, co słyszała, radowało ją czy smuciło. Czasami oddychała ciężko, marszczyło się czoło, usta zcinały, to znowu twarz rozjaśniała. Zarzucała go pytaniami. Trwało to dosyć długo, noc już zapadała, Jagna wreście konia, który stał z głową zwieszoną, cuglami ściągnęła, ręką zlekka uderzając Stacha po ramieniu.
— Niech Bóg płaci! — zawołała. — Wy go kochacie i chłop z was dobry.
To mówiąc, spojrzała w tył na Hreczyna, który wejrzenie zrozumiał, raz jeszcze powtórzyła: Bóg zapłać! i kłusem wyciągniętym puściła się za miasto.
Stach długo spoglądając za nią, stał jak wkuty, dziwną mu się wydała, ale tak miłą, jak żadna... I zadumał się, zadumał, potém ręką rzucił i szedł do dworku Leszczyca.



III.

Kaźmierz w Krakowie zawsze się jeszcze za gościa uważał, mówił o tém przy każdéj zręczności codziennie, zagadywał kilkakroć o wyjeździe do Sandomirza. Lękając się tego biskup, jakeśmy mówili, przygotowywał mu niespodziankę, która go tu przykuć miała — przybycie księżnéj Heleny z synkiem.
Gdy Kaźmierz wspomniał o powrocie do Sandomirza, Krakowianie kłaniali mu się do kolan i pół poważnie, pół żartobliwie odpowiadali — Nie puściemy! Biskup Gedko wołał, iż na drodze stanie a zaprze mu ją sobą. O przyjeździe księżnéj już postanowionym, mowy jednak nie było, chciano bowiem, aby ona przybyła tu, jakby z własnéj woli, z tęsknicy i obowiązku.
Goworkowi książe z Krakowa odjechać pozwolił, polecając mu pieczę nad zamkiem i ziemią całą. Gdy wyjeżdżał a pytał, coby przysłać z Sandomirza, Kaźmierz nie zażądał nic, choć mu tu na wielu rzeczach, do których był przywykł, zbywało.
Jednego dnia, gdy się na łowy wybierał, z których teraz powracając prawie zawsze dawał się wieczorami zaciągnąć do wdowy, oznajmiono mu iż dwaj bracia jéj przybyli do niego.
Wichfried, który o nich wiadomość przynosił, nie taił ani radości z tego, że przybywali oddać panu swemu hołd należny, ani pewnéj obawy, aby na wdowę nie nastawali.
Bracia z Tęczyna, ludzie wielkich dostatków, ród Toporczyków, jeden z najstarszych w krakowskim i najważniejszych, wybrali się na dwór pański z okazałością, jaka im przystała.
Ociągali się z tem długo, spodziewając Mieszka powrotu, ale gdy czas uchodził, niebezpieczeństwo wzrastało, a w końcu Mierzwa przybył z zapewnieniem że śmiało jechać mogą, stawili się na zamek.
Kaźmierz jak był dla wszystkich łaskaw i dobrotliwy, ku nim też wyszedł z twarzą pogodną. Młodszego z nich znał niegdyś, bo ten z Henrykiem jeździł na wojnę i łowy. Stali dwaj rycerze we zbrojach pięknych, przy mieczach i pasach, odziani, jak do pana należało, ale z twarzami posępnemi. Po pierwszym pokłonie, starszy Dobrogost począł.
— Przybyliśmy miłości waszéj czołem uderzyć jako panu, którego ziemia nasza sobie wybrała, będziemy wam służyli wiernie, tak jako nie zaprzeczamy, żeśmy bratu waszemu służyli.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— Jam tu — rzekł — jeszcze nie książęciem na stolicy, ale jako rozjemca. Mam nadzieję, że się z Mieszkiem przejednają, bo zgoda potrzebna.
Na to zmilczeli, a Sędziwój młodszy dodał po chwili.
— Myśmy też do miłości waszéj ze skargą i żałobą przyszli na rodzonę naszę, na siostrę Dorotę Różycowę, która nam srom czyni. Opieki braterskiéj znać nie chce, posłuszeństwo wszelkie głowie domu wypowiedziała, a wiedzie się i na wstyd niewieści i na wszelkie bozkie i ludzkie prawa nie patrząc.
Książe słuchał zarumieniony.
— Długoby o tém prawić — dodał Dobrogost — boć to się nie od dziś poczęło. Ojciec nieboszczyk od pieluch ją pieścił, nie chciała potém znać nikogo oprócz swéj własnéj woli. Za lada chłopa mizernego wydać się myślała naprzód, który zginął. Męża zamęczyła. Z wojewodą Szczepanem w miłostki się wdała jawne, za które go biskup wyklinać chciał. Siłaby opowiadać czego uszy pańskie słuchać nie mogą. Srom i hańba dla nas, a upamiętania nie zna.
Po namyśle książe się odezwał.
— Prawdali to wszystko, co o niéj mówicie? bo ludzie są źli, a niewiasta bezbronna.
— Cała ziemia patrzyła i widziała, co poczynała Dorota, świadków dosyć jest — rzekł Dobrogost.
— Z niewiastą — odparł Kaźmierz — wojna wam nie przystała, a na siostrze rodzonéj gwałt popełniony sromu tylko przysporzy. Dajcie jéj czas do upamiętania, wybierzcie dla niéj męża statecznego, poślubcie ją komu, odpowiedzialność z was spadnie.
Sędziwój rzekł z pogardliwym uśmiechem, że dla Doroty męża nie znajdzie nigdzie, bo choć urodziwą jest i nie bez wiana, osławioną też i płochą.
— Jedno tylko pozostaje miłościwy panie — rzekł śmiało Dobrogost, zamknąć ją za kratę i posadzić, aby pokutowała, inaczéj już szaleć nie przestanie.
— Na to ja, jeżeli mnie pytać będziecie, nie pozwolę — zawołał Kaźmierz. — Należy się słabéj niewieście czas, miłosierdzie, pobłażanie. Uczyńcie to, proszę was, abyście nie poczynali nic gwałtownie, tego po was żądam i wymagam, a ja starać się będę, aby przez poważnych ludzi i niewiasty skłonić ją do małżeństwa. Tak się wszystko zakończy i zapomni.
Bracia spoglądali milcząc po sobie.
— Na siedzącą tu pod bokiem waszym — rzekł Dobrogost — nie porwiemy się, kiedy taka wola pańska, lecz żeby z tego miało co być prócz nowego dla nas wstydu, zawczasu wiemy, że nie. Wy, miłościwy panie, nie możecie wiedzieć, ani byście wierzyć chcieli, jak złą i przewrotną ona jest, choć ze krwi siostra nasza. Poprawy po niéj się nie spodziewać, poślubi ją kto, zdradzi go, jak innych zdradzała.
Nie dał im dłużéj mówić książe.
— Rozżaleni przeciw niéj jesteście — odezwał się — słuchacie złych ludzi, gniew nie dobry doradzca, proszę więc, dajcie jéj czas, a nam też abyśmy los dla niéj lepszy obmyśleć mogli.
Bracia z Tęczyna zachmurzeni zmilczeli; chciał potem Dobrogost mówić coś jeszcze, książe mu powtórzył swoje, że gwałtu czynić nie da, a sam w opiekę ją bierze.
A że rozmowa ta przykrą mu się stawała i rad był ją coprędzéj zakończyć, przerwał zagajając o sprawach ziemi krakowskiéj, o zgodzie, pokoju i przejednaniu, którego się spodziewał.
Bracia oba słuchali w milczeniu, poczém z dumą, bez wielkiéj uniżoności go pożegnawszy oddalili się, nie ponawiając już zapewnienia wierności swojéj.
Kaźmierz jak z przykrością słuchał, tak wielce łaskawie się pożegnał, ale gdy na powrót do komnaty swéj wszedł, zadumał się mocno nad tém, co słyszał od nich.
Wichfried wnet pośpieszył za nim, nie dając z temi myślami samemu pozostać.
— Miłościwy książe — począł — braci tych znają tu wszyscy, zazdrośni są i mienia siostry chciwi, przeto ją szkalują. Prawdy w tém co mówią, mało lub nic. Prześladowali ją od dziecka, sami na nią czernidła wymyślali i puszczali, aby mieć pozór do zagarnięcia tego, co ojciec jéj zostawił. Niewiasta piękna, nie może być, aby się w niéj nie rozmiłowywali ludzie, rada pewnie temu jak każda inna, ale złego tam nie tyle, co na nią rzucają.
— Bodajbym ja był jéj nie znał! — przerwał mu książe z goryczą. — Sam to sobie za grzech mam, że i ja przystałem do niéj do zbytku. Kajam się z tego przed sobą, winienem, ale i ty nie bez grzéchu Wichfriedzie, boś mnie do niéj ciągnął.
Pogroził mu.
— E! grzech ci nasz obu niestraszny! — rozśmiał się niemiec.
— W pęta się dać zakuć łatwo — westchnął Kaźmierz — a uwolnić z nich, jak z kajdan, trudno bez zgruchotania kości.
Rzekł i zamilkł, a Wichfried rozmowy nie przedłużał.
Tegoż wieczora, gdy się najmniéj spodziewano, przybył Jaksa z miasta oznajmując księciu, iż ludzie z Mogiły jadący opowiadali o księżnie Helenie, która z synem i dworem do Krakowa ciągnęła.
Wiadomość ta mocno poruszyła Kaźmierza, nietylko zdziwienie okazał, ale frasunek i niecierpliwość z powodu, że rozkazów jego nie czekając, księżna sama tak pospiesznie się i nierozważnie z Sandomirza wybrała.
Nie było już sposobu zaradzić na to, a gdy inni na spotkanie księżnéj jechać się wybierali, musiał też i Kaźmierz na koń siąść, i posępny jechał przeciw żonie.
Goworek na kilkanaście staj wyprzedzający ją, opowiedział księciu, iż z tęsknoty i niepokoju o męża, dłużéj wytrwać nie mogła, a za to raczéj dziękować niż gniewać się przystało. Przywitał Kaźmierz żonę, jak zawsze ze czcią wielką, synaczka, którego kochał bardzo, na koń do siebie wziął i tak cały orszak zatoczył się na Wawel, gdzie go biskup Gedko też witał.
Z księżną razem wszystko co do jéj ruskiego i polskiego dworu należało, przyciągnęło, niewiasty na wozach, skrzynie malowane i złocone, sprzęty, konie, aż do zabawek dziecięcych, czeladź, stróże, tak że zamek Sandomirski prawie pustką musiał pozostać.
Na Wawelu téż zaraz życie się inne wzięło, książe postrzegł z przerażeniem, że gościem tu już dłużéj nie mógł być, a panem być musiał. Komnaty dotąd niezajęte, wnet wszystkie czyścić, umiatać, obijać, zaścielać i zastawiać poczęli ludzie, księżna Helena po matce Leszkowéj zajęła izby. Nie wiele wesela jednak z tą panią przybyło, która z usposobienia smętną była, troszczącą się do zbytku i lękliwą.
Kaźmierzowi najmilszym był chłopak jego, którego na kolana mógł wziąć, wyściskać i sercu dać pociechę.
Wieczorem dnia tego Wichfried pobiegł do wdowy aby jéj o posłuchaniu braci zdać sprawę, a siebie téż przypomnieć, bo, choć księcia do niéj prowadził, sam téż o łaski pilno się starał. Niewiasta była takiego czaru i mocy niepoczciwéj, że się do niéj nikt bezkarnie zbliżyć nie mógł i być obojętnym, gdy się nań naposiadła. — Z dwojga jedno, rozpadali się za nią jedni, nienawidzili drudzy.
Wichfried zastał ją samą, poruszoną gniewem wielkim, z włosami rozpuszczonemi, mało co przyodzianą. Szalejąca tak, że mu wchodzącemu słowa rzec nie dała, przypadła doń ręce łamiąc.
— Zmówili się wszyscy na mnie nieszczęśliwą — poczęła wyrzekając gwałtownie. — Wiem już wszystko, nieprzyjaciele moi księżnę tu sprowadzili, aby on za próg się nie mógł oddalić. Albo jéj to źle było w Sandomirzu? Po co ona tu? Nabechtano braci aby przybyli ze skargami i potwarzą. — Chcą mnie zgubić!
Wichfried dawszy się jéj wygniewać, począł dopiéro opowiadać jaką Kaźmierz braciom dał odprawę, że im zabronił aby się na nią porywać śmieli.
— Co do księżnej pani — dodał, — potrzeba jéj tu było, aby Kaźmierz nam do Sandomirza nie uciekł. Z nią tak samo jak bez niéj, bo władzy nad mężem niema, a jako jéj nie kochał, tak i kochać nie będzie.
Trochę się tedy uspokoiła, pytając Wichfrieda czy był przytomny gdy ją przed księciem bracia bezcześcili.
— Byłem przy panu, — odparł niemiec.
— Cóż potém? nie powziął do mnie wstrętu? — badała ciekawie.
Śmiał się Wichfried. — Wstrętu do was mieć trudno — rzekł, — a że strach ma, abyście go nie spętali, o tém dawniéj i teraz mówi.
— O! nie dam mu się wyśliznąć! nie — krzyknęła Dorota — uczynię wszystko abym go pozyskała na zawsze. — Życie dam gdy trzeba, bo bez niego mi chyba umierać!
Moim musi być! — dodała gwałtownie oczy sobie zasłaniając.
Wprędce jednak zmieniła usposobienie, widząc że niemiec posmutniał, wzięła się do niego, okazując przyjaźń wielką i zaręczając że najmilszym jéj jest po księciu. Łacno go znów ujęła i dała mu zapomnieć o wszystkiém.
Nie prędko postrzegłszy że wybiegła do niego nieodziana jak zwykle, zawstydziwszy się, wyszła przykazując by czekał na nią. Wysłała mu wino i jedzenie, a wkrótce wróciła już strojna, wesoła, zalotna, nie szczędząc ani słów, ni wejrzeń, ni przymilań; co przy pomocy wina, upoiło niemca tak dobrze iż jéj na wierną przyjaźń i posługę, palce złożywszy, poprzysięgał. Sam już nie wiedział co się z nim działo. Domagał się pocałunku, od którego gdy mocniéj jeszcze rozgorzał wdowa go ze śmiechem za drzwi wypchnęła. Niewolnikiem już był.
Gdy wdowa rozmyślała o środkach jakiemiby księcia mogła uwikłać, bodaj czarów i napojów używając do tego, o które się starać miała, Stach równie gorliwie pracował by się pozbyć niebezpiecznéj zwodnicy. Zaledwie bracia z Tęczyna ze dworu zjechali, pobiegł dostać języka o nich.
Sam jednak przystępu do nich nie mając, Jaśka Bogorję na to nasadził.
Rodzin wiele spokrewnionych z Toporczykami gościło w Krakowie, które się z niemi spotkały gdy na zamek jechali i powracali z posłuchania. Znano ich jako prawie tu jedynych sprzyjających Mieszkowi, obawiano się aby mu do jakich knowań nie pomagali, uradowało się więc ziemiaństwo widząc ich z pokorą na Wawel jadących, ale gdy z niego nazad wracali, a w mieście się zatrzymali, gdzie ich krewni i powinowaci obstąpili, postrzeżono iż chmurne twarze przynieśli.
Ten i ów rad był ich wyrozumieć co o Kaźmierzu trzymali, nie wydali się z tém, żaląc tylko gorzko iż siostry na ich wolę zdać nie chciał.
— Mieszko srogim był — dodał Dobrogost, — ale wiedział gdzie i jak srogości zażyć, nie przebaczyłby i niewieście, ład i postrach byłby wprowadził, a tego nam potrzeba.
Nie mówili więcéj, ale widać było iż urazę mieli do księcia i do niego się nie skłonili. Ziemianom nie dając się wciągnąć w ucztowanie żadne, na dwór biskupi nie zajechawszy, krótko zatrzymawszy się w mieście, poszeptali z temi których jako Mieszkowych znano i na konie posiadali z powrotem do Tęczyna. Stach dowiedziawszy się o tém, pomyślał że ich z oczów spuszczać nie było można, bo pewni nie byli. Na dworze też wybadać usiłował, jak książe przyjął to co mu o siostrze mówili bracia i wypytał że Wichfried nie dał pono wdowie krzywdy w sercu pańskiém uczynić, ujmując się za nią. — Szło mu o powagę pańską, któréj miłostki te ujmę czyniły, ale więcéj już na teraz radzić nie umiał.
Sam on w téj chwili, o książęcia serce się troszcząc, popadł pono w to od czego chciał go ochronić. Piękna Jagna już po Ściborzycach na myśli mu stała ciągle, teraz powtórne z nią widzenie i rozmowa, jeszcze go bardziéj do niéj pociągnęły.
Chodziła za nim jak widmo, niepokojąc oczyma, które widział ciągle przed sobą.
— Licho nadało — mówił do siebie — abym ja teraz, gdy młodość moja za mną już, gdy mi życia nie staje na wszystko co do roboty mam, jeszcze sobie serce psował dla jednéj dziewuchy która na mnie i patrzéć nie chce!
Plunąć na marę!
Chciał plunąć, ale zapomnieć mary téj nie mógł. Dziewcze dumne, śmiałe, piękne, stało mu na myśli. Wiedział że próżnoby się tam kusił, gdzie lepszym od niego odprawę dano; lecz sercu i namiętności rozkazać trudno, a nie łatwiejsza rzecz w dojrzalszym wieku pokonać je jak w młodym. Młodzieniaszkowi jedna niewiasta drugą z piersi wygania, w starszym tkwi co raz wpadło, a wyrwać bez bolu nie można.
Stach się tém pocieszał że Jagny nie ujrzy rychło, a jak to już nieraz bywało, czas i ważniejsze sprawy pamięć o niéj przysypią.
O Mierzwie, który zaraz z Krakowa precz pojechał, słychu jeszcze nie było.
Biskup, który z Gniezna i Poznania o zabiegach Mieszka miał wiadomości, troskał się niemało przyszłością, ziemian i rycerstwa nie rozpuszczał, na miasto i zamek obawiając się jakiéj napaści. Wiedziano iż się wygnany nie łatwo da zmódz, że Kietlicza z sobą prowadził, który się kręcił po dawnéj dzielnicy wielkopolskiéj, że na Pomorze słano i jeżdżono, tam sobie sprzymierzeńców jednając.
Tajono to wszystko przed Kaźmierzem, który zdawał się czekać tylko na jakikolwiek krok brata, aby z nim wejść w porozumienie i ustąpić ze stolicy.
Tak stały rzeczy, gdy późném już jakoś latem po długiéj ciszy i pozornym spokoju, przerywanym tylko doniesieniami o jakichś przygotowaniach do zagarnięcia Gniezna i Poznania (któremu Kaźmierz wcale się opierać nie myślał) — jednego rana Biskup Gedko z twarzą bardzo wesołą na zamek przybył.
Kaźmierz, którego zabawiano, a dotąd nieumiano do spokoju i wesołości usposobić, wyszedł doń stroskany i blady, jak zwykle.
Gedko naprzód wydać musiał rozkazy, gdyż zaledwie weszli do wielkiéj posłuchalnéj sali, gdy za niemi wtoczyło się do niéj urzędników i ziemian dużo, stary Mazur Żyra, pokrewny biskupa, Jaksa, Goworek, Lis i co było przedniejszych na zamku obecnych.
Biskup rozpromieniony, widać było iż niósł dobrą nowinę.
Po przywitaniu i błogosławieństwie zwrócił się zaraz do księcia.
— Czas wielki, miłościwy panie, abyś się ty tu panem poczuł i uznał..
Otworzył usta Kaźmierz, Gedko mówić mu nie dał.
— Szanują wszyscy, — mówił, — serca waszego dobrotliwego, braterskiego i synowskiego obawy, ale czas, czas nad krajem mieć zlitowanie a panować!
Żałujecie Mieszka? który najmniéjszéj nie wart jest litości, — nie upokarza się, nie prosi, ale knowa i zmowy czyni. Pomorzan, Czechów, Niemców na nas chce prowadzić, dowody na to mamy. Bóg łaskaw nie dopuści, a oto własny syn jego, tyranją ojca przywiedziony do ostatka, przeciwko niemu powstał. Najlepszy to dowód, że takim ojcem jest, jakim był nam panem.
Otto starszy syn Mieszków, opanował Poznań i Gniezno. Ziemianie tam tak nie chcą ojca, jak go tu nie chcieli, jak go nigdzie nie cierpią. — Otto chce sam przybyć tu i uznać cię za swego zwierzchniego pana!
Ziemianie wydali okrzyk radośny, Kaźmierz stał jakby zawstydzony, blady, pomięszany, patrząc w ziemię.
— Miłościwy książe, synu mój, — zawołał Gedko z gorącością i przejęciem, z namaszczeniem kapłańskiém — a bądźże nam panem! a weźmijże tę władzę którą ci sam Bóg w ręce daje! Sumienie twe rozgrzeszam!
Chwilę trwało milczenie, po którém zwolna Kaźmierz czoło wyjaśnione podniósł do góry, zwrócił się zarazem do Biskupa i do ziemian, powolnym głosem przemawiając.
— Stań się wola Twoja, Panie!
Chcieliście wy, ojcowie duchowni a pasterze, żądali ziemianie, Bóg wolę swą oświadcza przez wypadki, nie żądałem panowania, aliści go odtrącić nie mogę. — Tak jest, panować chcę i będę, lecz — tu zwrócił się do ziemian z błagającym wyrazem — dajcie mi wy, i Ty, Ojcze duchowny, i wszyscy, rządzić wedle serca mojego i sumienia, dajcie mi czynić dobro i zasiać ziarno sprawiedliwości. Nie chcę zdobywać krajów, ani ziem przywłaszczać, ale mnożyć chwałę Bożą i krzewić królestwo Jego na ziemi.
Lekki szmer mu przerwał, Kaźmierz jakby natchniony, silniéjszym się wolą własną niż kiedy okazując, z postawą majestatyczną ciągnął daléj podniesionym głosem, z mocą jakiéj w nim nie znano. Czuł się silnym jakby z niebios czerpał potęgę.
— Z tym tylko warunkiem panować mogę, abym Sprawiedliwym mógł być, — dla wszystkich. Kościołowi posłuszeństwo i cześć, ziemianom ich prawa i dostojeństwo, ale biednemu ludowi bezpieczeństwo żywota i mienia chcę mieć zapewnione.
Tak — gwałty, rozboje, grabieże, czynią u nas życie nieznośném, niema tego nigdzie indziéj po świecie co u nas. Kmieć nie jest pewien tego co ma, ani osoby swéj, książęcy i ziemian słudzy pędzą go z pola do przewodu, spasają mu zboże, rozwalają stogi, nękają bezbronnego.
Temu położę koniec.
Położę koniec samowoli, napadaniu na majątki duchownych, po śmierci tych co je trzymali, wszystkim zwyczajom złym tego państwa, które się w niém wkorzeniły.
Wy, ojcze duchowny, wy ziemianie moi, dopomóżcie! Ja jako książe zrzekę się za siebie i następców praw starych ucisku nad ludem, — niech się zrzekną i inni, niech zapanuje u nas chrześciańskie miłości prawo! braterstwo ewangelii.
Chcecie abym panował, dajcie mi to uczynić, albo, niech rozkazuje inny.
Biskup powstał podnosząc ręce do góry i wołając wielkim głosem.
— Witaj nam, gospodynie, panuj! niech się dzieje pobożna wola twoja. Amen! Amen!
Wnet i drudzy wołać poczęli za Biskupem — Amen, wywołując księcia i królem chcąc go głosić. Radość i uniesienie panowało nadzwyczajne.
Kaźmierz stał drżący jeszcze od tego co z piersi jego wyszło, jak cięciwa łuku gdy strzałę cisnęła — patrzał do koła, radował się i oczy łzami mu zachodziły.
Od téj chwili dopiéro istotnie panować poczynał — zmieniony był — czuli to wszyscy.
Nikt nie śmiał na razie szemrać przeciw stanowczo objawionéj woli pańskiéj, choć nie wszystkim ona zbyt była miłą.
Rozpierzchli się zaraz z zamku wszyscy niosąc na miasto wiadomość o tém co książe zapowiedział. Biskup na następny dzień zaraz przybycie Ottona oznajmił.
Tegoż wieczora Stach był dopuszczony do Gedki, szło wszystko po myśli, chciał mieć dalsze skazówki i rozkazy. Biskup, który wiedział, iż sprawę Ottonową jemu zawdzięczał, milcząc go w głowę pocałował.
— Bóg niech ci błogosławi, — rzekł, — uczyniłeś wiele nie szukając z tego sławy, ani nagrody. — Mówię ci, uczyniłeś wiele, ale, jeśli sądzisz żeś wszystko uczynił, mylisz się. — Kto Mieszka zna ten wie że go nie zmoże nawet cios z synowskiéj ręki, ni żaden inny. Zamilczy on, przypadnie, a póki żyw my go z oka spuścić, ni usypiać spokojnie nie możemy.
— Słusznaby była rzecz — odezwał się Stach, — aby przy nim mieć kogoś zawsze coby czuwał i ostrzegał. Ten sam Mierzwa który wielkopolan i Ottona poruszył i zagrzał, ulubiony dawniéj Kietliczowi do niegoby mógł wrócić i pozostać na czatach.
Biskup się zamyślił.
— Zdrajcami się posługiwać, — rzekł, — którzy w końcu i nas zdradzić mogą, twarda to i smutna konieczność — ale, gdy czystego człeka ku temu użyć nie można. — Co czynić?? Wprawdzie posłużył nam ów niegodziwiec, a no gdy korzyść większą indziéj mieć będzie na widoku, patrzaj że i nas sprzeda!
— Strzedz go będziemy — rzekł Stach. — Wiecie, ojcze mój, żem ja na to życie poświęcił abym winę moją zmazał a dług spłacił, gdzie więc nikt nie pojedzie, ja muszę.
Po téj rozmowie wieczornéj wrócił Stach na swą gospodę do Juchima, z tém aby Mierzwę nakłonić by się na dwór Mieszka udał, a z oka go nie spuszczał.
Mierzwa myślał się z tém drożyć, choć w istocie bardzo mu to było na rękę. Całe jego postępowanie było jedném fałszu pasmem. Wprawdzie wyprawiony przez Stacha siedział ukryty gdzieś w kącie, ale jako żywo, ani Ottona widział, ani z wielkopolany się kumał. Przebiegły człek wiedział zawczasu co się święciło, i to co się stać miało skradł na swój rachunek. Zapłacono mu dobrze za to czego robić ani mógł, ani myślał.
Gdy Stach zażądał od niego aby do Mieszka jechał na służbę, udał skłopotanego, choć większe szczęście spotkać go nie mogło.
— A! rzekł, — gdy mnie tam o zdradę posądzą, a schwycą poszlaki — wisieć będę!
— Na to rozum i przebiegłość macie — odparł Stach, — abyście się poszlakować nie dali.
Jeszcze się trochę podrożywszy, powzdychawszy, brody natarłszy wreście odezwał się Mierzwa.
— Pod te czasy człek biedny co robić ma? Musi się żywić gdzie mu ziarno posypią! byle z głodu nie zdychał! Tu i tak krzywo na mnie patrzą! muszę służyć gdy każecie!
Juchim, który za pośrednictwem Stacha pozyskał dzierżawę mennicy zdawał się także pozyskanym dla Kaźmierza, nie łudził się jednak ich oświadczeniami Stach, obiecując sobie pilne na nich mieć oko.
On sam, ażeby bliżéj był dworu i pana, którego straży się poświęcił, przez Biskupa polecony Goworkowi, otrzymał skromną na zamku posadę. Gedko ręczył za niezłomną wiarę i poczciwość mniemanego Zabora z Przegaju, zlecono mu więc pilność około skarbca pańskiego, przydawszy w pomoc staremu podskarbiemu Rajcowi, przybyłemu z Sandomirza. Człek już bardzo podżyły, osłabły, powolny, rad był z młodszego pomocnika, któremu, jako z ramienia Biskupa przydanemu, mógł zaufać zupełnie. — Stosunki bliższe, bezpośrednie z księciem uniknione zostały, gdyż te Rajec przyjmował na siebie; troska tylko, pilność, rachuba zeszły na ręce nowego urzędnika. Nie było zaś to zajęcie, oprócz dni wyjątkowych, tak nieustanne, aby go do miejsca przykuwało dzień cały. Miał czas Stach między ludźmi się kręcić, słuchać, patrzeć, czuwać, czasem na parę dni uwolnić od kluczów, a to co mu na sercu leżało spełnić.
Kiedy niekiedy zetknąć się musiał z księciem, ale Kaźmierz ani go poznawać, ani się nań uważać nie zdawał. — Stach téż umiał z oczów zchodzić i stać niepokaźnym.
Na dworze różnych dawnych znajomości Zabora znalazło się po troszę, pozawiązywały nowe a potrzebne.
Na tém już stanowisku zastało Stacha przybycie do Krakowa Ottona syna Mieszkowego. Przyjęto go tu wdzięcznie, bo przynosił uznanie zwierzchnictwa Kaźmierzowego i przyrzeczenie wierności a posłuszeństwa; chociaż syn ten co przeciwko ojcu własnemu, choć srogiemu powstawał, nikomu do serca nie przypadł.
Otto téż, najstarszy syn Mieszka, był człekiem ponurym, milczącym, patrzał dziko, głowę trzymał jak wrosłą w ramiona, a pomimo pokory i uniżoności, dla wszystkich stał się odrażającym.
Sam on czuł pewnie jak nań ludzie patrzéć i co o nim myśléć musieli, bo zdawał się sromać, nikomu śmiało w oczy zajrzéć nie umiejąc. Mowę miał zająkliwą i niewyraźną, obejście dumne razem, bojaźliwe i wahające.
Każdy szept i ciche słowo go straszyło, jakby się lękał tego co o nim mówiono. — Razem wzięta jednak postać ta miała pewien wyraz siły dzikiéj, ledwie ogładą pewną w szrankach wstrzymywanéj.
Biskup sam przywiódł go na zamek, gdzie przed Kaźmierzem pokląkłszy hołd mu złożył, a ten dobrotliwie go podniósł i ucałował. Nie spodział się pewnie Otto tego co tu miał usłyszeć, bo książe przyjąwszy go razem z ziemią w opiekę, i wyłączywszy z niéj tylko Gniezno, (za radą Biskupa) — rzekł mu przy pierwszém spotkaniu.
— Sprawże to, miły Ottonie jak najrychléj abyś, otrzymawszy czegoś chciał, i co prawem starszeństwa na was by spadło, — pojednał się z ojcem i uczynił z nim zgodę.
Otto chciał wybuchnąć z tłumaczeniem, iż zawsze był przez rodzica krzywdzony, uciskany, a młodsze dzieci przed nim miały piérwszeństwo, lecz z podziwienia i niecierpliwości zająknąwszy się, splątał i ledwie coś niezrozumiałego zamruczał.
— Bądź co bądź — rzekł Kaźmierz — synowi walczyć przeciw ojcu się nie godzi, przebłagać go i jednać się z nim musicie.
Otto spodziewający się nieprzyjaciela ojca znaleźć w Kaźmierzu, zmięszał się widząc w nim uczucie braterskie i serce miłości pełne.
— Wolą wszystkich ziemian i duchownych, — mówił mu Kaźmierz, — wyniesiony jestem na tę stolicę, której nie pragnąłem, przeto jednak ojcu twemu bratem być nie przestałem, życzę jemu i wam dobrze i da Bóg, dowiodę tego.
Biskup Gedko słuchając zmarszczył się trochę i nie rad był obietnicy, lecz nie rzekł nic, gdyż Kaźmierz, mimo posłuszeństwa duchownéj władzy, gdy szło o to co mu sumienie dyktowało, złamać się ani przekonać nie dawał.
Wszechmocny nawet a nader zręczny Biskup Gedko, ustępować mu w tém musiał.
Przez cały czas pobytu swojego w Krakowie Otto chodził znękany i jak wyklęty, kilka razy próbował mówić przeciw ojcu i zniechęcać do niego, ale Kaźmierz nie dopuścił.
Po uroczystém poprzysiężeniu wierności, pod pozorem iż pilno grodów swych wielkopolskich strzedz musiał, natychmiast wybrał się Otto z powrotem, zostawując dla kościoła krakowskiego dary, któremi Kaźmierza i biskupa ująć pragnął.
Wkrótce po hołdzie Ottonowym, książe zmianę praw starych, jaką zapowiedział, zapragnął przywieść do skutku, a że się bez narady z biskupami nic wówczas stać nie mogło, zażądał zjazdu ich dla ogłoszenia nowego postanowienia.
Już sama zapowiedź tych ostrych zakonów sprawiedliwości, ziemianom dała do myślenia. Duchowieństwo na tém nie traciło nic, zyskiwało może, lecz lękało się aby rękę podając do zmian dla możnych władyków niemiłych, nie zraziło ich ku sobie. Szemrano na to ażeby jadącemu za rozkazami pańskiemi wiązki siana i miarki owsa u wieśniaka wziąć darmo nie było wolno.
Ziemianie téż często gęsto po śmierci proboszczów zajeżdżali majątki ich, żywili się spichrzami — a zrzec się tego nadużycia niemiłém im było.
Gdy Kaźmierz zażądał zjazdu, Biskup Gedko zwołać go obiecał — ale tłumaczył się że czas nie był po temu.
— Ojcze mój — odparł Kaźmierz, — jeżeli sądzicie że ja na słowie skończę, a nie dokonam co zamierzyłem — mylicie się. Raczéj stolicę tę porzucę niżbym miał odstąpić od tego co rzekłem. Tém jednem usprawiedliwię się w obec sumienia mojego.
Biskup błogosławił i pochwalał, ale właśnie trafiała się zręczność i pora dogodna zdobycia od Rusi Brześcia, Włodzimierza i Chełma. Kniaziowie ruscy wadzili się z sobą, Kijów był w wojnie z Czerniechowem, a Brześć zająć koniecznością było. Rycerstwo i ziemianie woleli ciągnąć na Ruś niż na zjazd, który się im groźnym wydawał. Sądzono może iż Kaźmierz w boju i po wojnie, w sprawy ruskie wwikłany, zapomni wielkich swych zapowiedzi.
Poszły więc, natychmiast po osadzeniu dwóma namiestnikami Pomorza, wici po kraju na wojnę. Ruszało się wszystko ochoczo, spokój się naprzykrzył, wyprawa łup obiecywała. Biskup Gedko tymczasem zjazd przysposabiać obiecywał i miał się naradzać z pasterzami.
Widział już że Kaźmierz myśli swéj nie zaniecha, że do zakonu jaki ogłosić miał, całém sercem przylgnął, bo nieustannie mówił o nim i powtarzał:
— Gdy to spełnię, niech Bóg odpuści sługę swego, jeżeli wola, więcéj nie pragnę.



IV.

Znaczny przeciąg czasu upłynął od opisanych wypadków, lecz w położeniu osób nam znanych mało co się na pozór zmieniło.
Na zamku, przy skarbcu na górce, w izdebce z któréj piękny widok na szeroką okolicę dokoła się rozkładał, mieszkał ten którego zwano Zaborem z Przegaju... Siedział tu tak cicho, tak zakryty iż mało go widać, mniéj jeszcze o nim słychać było. U starego Rajca, który coraz cięższym się stawał, nieograniczone pozyskał sobie zaufanie. Najczęściéj téż sam już z kluczami chodził, przy sobie sobole, kuny, lisy i gronostaje przewietrzać i trzepać kazał, sukna i bławaty opatrywać aby ich mól i wilgoć nie uszkodziły, srebra czyścić ze rdzy, która na nich osiadała. Pod jego okiem spisywało się co droższego, a co pospolitszego na karbach znaczyło.
Do pisania naówczas ludzi nie było wielu, a i ci ważniejszemi sprawami się zajmowali, w spichrzach więc i skarbcach odwiecznym zwyczajem, na drążkach drewnianych zarzynano znaki ile czego naliczono. Karby te podwójne były aby dozorca i podskarbi miał każdy swoje i przyłożyć je mógł dla sprawdzenia do siebie.
Stała ich cała więź w izbie Stacha, który zresztą w sklepioném swém szczupłem mieszkańku, do którego wschodki kamienne wązkie i ciemne prowadziły, nie wytwornie był zagospodarowany. Stał w niem tarczan z ladajaką pościółką i okryciem, stół na krzyżowych nogach, ławy w oknach we wgłębieniach grubego muru. Kilka półek wpuszczonych w ściany służyły do pomieszczenia rzeczy drobnych, a prócz dzbana do wody, kubka, ręczników i trochę broni, nic tam nie zwracało oka. Ciemna komórka obok resztę mienia zamykała. Stach mało kogo tu przyjmował, a sam téż był jak gościem, bo albo w skarbcu porządek czynił, albo na dół zszedłszy do dworu, z ludźmi się rozgadywał, lub na miasto zbiegał często i tam mając do czynienia.
Było mu tu szczęśliwie i dobrze jak mało komu, bo zazdrości nie obudzał. Roboty miał dużo, kłopotu nie mało, płacę lichą, wygód niewiele, a nie dobijał się o nic więcéj, o łaski niczyje u góry nie starał, w dole z wszystkiemi żył dobrze.
Lubiono go powszechnie, choć niektórzy znajdowali że mruk był nadto w sobie zamknięty i serca otworzystego nie miał.
Komu mógł robił dobrze, a do skarg powodu nie dawał, wiedziano że u Biskupa był w łaskach szczególnych, i to mu poszanowanie jednało.
Podejrzliwsi posądzali go, że — on coś wie — i coś robi, że oprócz swych obowiązków jawnych ma i inne na głowie, ale odgadnąć nikt nie umiał co to być mogło.
— Kat go wie! — powtarzano — mruk!
Czasem na dole w izbie komorników Stach i pośmiać się umiał z niemi, częściéj jednak widziano go chodzącego z czołem pomarszczoném, wąsa kręcącego i jakby coś niedobrego dźwigał — stękającego ciężko.
Mało znaczny i mało znaczący człeczek ten w istocie wiele na sobie nosił, wiedział wszystko, do wielu spraw należał a z tém się nie wydawał.
Szło mu dotąd po myśli oprócz jednego. Pracował nad tém aby Kaźmierza od wdowy odstręczyć, albo ją ztąd wysadzić, a tego dokazać nie mógł.
Dorota mieszkała we dworze swym, który teraz wytwornie był przybrany, bo nie jedną oponę i naczynie ze skarbca pańskiego tam dano, jednała sobie coraz więcéj przyjaciół, a choć na nią wygadywano i do zamku o tém wieści trafiały, choć książe czasem długo od niéj stronił, zawsze go umiała na nowo ku sobie pociągnąć.
Nie potrzebowała nawet Wichfrieda do tego, choć ten jéj zawsze wiernie służył.
Kaźmierz niekiedy przelękły i zrażony, zarzekał się że noga jego w tym dworze nie postanie, wytrzymywał czas jakiś, potém, jakby zatęskniwszy, zboczył z drogi, zajechał wieczorem, zasiedział się pod noc, nie zważając że konie u wrót ludzie widzieli i dawał się wziąć znowu. Prawda że go tam zabawić i przyjąć umiano.
Wdowa, choć pierwsza jéj młodość już była przekwitła, wdzięki swe utrzymywała w świeżości a popisać się z niemi zręcznie potrafiła: mówiła, śpiewała, poszła w pląsy chętnie, rozochocała, upajała. A gdy sama nie mogła księcia rozbawić, miała w pomoc chorowody dziewcząt które powyuczała pieśni, skoków, swawoli, i im często występywać kazała.
Mówiono że stara Czechna, znana miastu wiedźma krakowska, do któréj wszystkie baby chodziły po radę w chorobach, w dolegliwościach wszelkich, w sprawach miłosnych i potrzebach tajemnych, wieczorem często się u wdowy zjawiała, przynosiła jéj zioła jakieś, poddawała bańki różne, szeptała, radziła i znaczne dary od niéj wyciągała.
Utrzymywali nawet niektórzy iż niedorzeczna miłość księcia dla téj niewiasty niczém inném teraz podsycaną nie była, jak napojami czarownemi.
Dla Doroty książe zapomniał był nawet o Sciborzance.
Zrazu Jagna znosiła to jako konieczność położenia, w końcu ją zabolało. Wytrwać nie mogła. Czatowała na polującego w lasach sąsiednich Kaźmierza, i pochwyciła go raz, gdy sam jeden z Wichfriedem odpoczywał.
Niemiec, który świadkiem był tego spotkania, opowiadał o niém zaufanym, że nigdy Kaźmierza tak poruszonym, upokorzonym i zrozpaczonym nie widział, jak wówczas. Widok Jagny przypomniał mu lata szczęśliwe, chwile rozkoszne spędzone w zacisznym Gaju, a gdy mu dziewcze z płaczem padło na szyję przytomność prawie utracił. Wkrótce jednak ów czar Doroty, który w sobie nosił przemógł, podziałał nań, począł mówić a błagać, iż powinni się byli rozstać na zawsze dla dobra obojga, że jemu nie przystało losu jéj zawiązywać, gdy dać go niemógł..
Jagna słuchała osłupiona.
Wichfried zdala już potém dosłyszał tylko rozmowę a raczéj wyrzuty gorące, groźby krwawe, miotania się i krzyki rozpaczy — a wreście ucichło wszystko. Kaźmierz mówił, dziewczę płakało, gniewnie, niecierpliwie błagało — napróżno. Aż zerwała się Sciborzanka jak zwierz raniony, z krzykiem biegnąc do swojego konia. Książe popędził za nią nawołując i prosząc, ale nie spojrzała nań już, siadła na karego i uciekła w las.
Wichfried nie łatwo potém mógł księcia rozpaczającego ukołysać, chciał go zaraz do Sciborzyc posyłać, odłożył do drugiego dnia, a gdy niemiec z poselstwem przybył, Jagna z nim mówić nie chciała.
Powrócił z niczém.
Wkrótce potém doszła wieść do Krakowa że stary Scibor zmarł, w dni parę Hreczyn przyjechał Stacha szukając, i ledwie go znalazł w mieście. Jagna żądała aby do niéj przybywał. Uwolniwszy się na dni kilka, pojechał Stach do sieroty, i zdziwiony że ona go mieć chciała i szczęśliwy jakąś nadzieją, któréj sam nie dowierzał.
Po pogrzebie już było gdy przyjechał. Zastał Jagnę na wałach siedzącą, łokcie na kolanach, twarz na dłoniach — bladą, zmienioną, straszną, ledwie żywą.
Patrzała nań długo, długo nim sobie przypomniała.
Wstała potém a Stach się uląkł widząc ją tak wychudłą, osłabłą że z niéj cień tylko pozostał.
Poprowadziła go do dworu za sobą, do téj saméj izby w któréj stary Scibor legiwał i umarł.
Posłanie jeszcze leżało jak było.
— Samam się została — rzekła — tęsknica mnie dusi, żyć tak niemogę!
Ojciec ciebie znał i — kochał.
Pomilczała trochę.
— Chcesz ty mnie wziąć? — Podała mu rękę schudzoną i zimną.
Stach który zdawna w sercu ją miał, a teraz dla wielkiéj litości, jaką wzbudzała czuł się jeszcze więcéj rozmiłowanym, nie umiał odpowiedzieć. Myślał jak swój ślub pogodzić z inną dolą. Przyznać się jéj nie chciał kto był, co go wiązało.
— A! niemoże to być — rzekł — boby dla mnie szczęścia było za wiele. Ojciec wasz mnie znał, ale wy — nie znacie!
— Może i ja znam! — odezwało się dziewczę[4] — Ot — weź mnie.
Powiedziała to zimno ale z uporem jakimś[5] — Weź mnie, chcesz, otom twoja.
— Musiałbym wówczas Kraków porzucić, siąść tu i gospodarzyć wam, a ja tego uczynić niemogę.
— Ja to wiem — rzekła Jagna — ale ja chcę z wami być w Krakowie.
Stach aż się wstrząsł cały — ale stał niepewny, ona dodała.
— Żony wy ze mnie dobréj mieć nie będziecie, albo tak jak żadną... Jam się już nikomu na nic nie zdała. A i toście wiedzieć powinni że wianka wam nie przyniosę, bom — wdowa!
Chciał Stach pytać, znów mu niedała mówić.
— Co tam macie wiedzieć kto był mężem moim! Ślubu ja z nim nie brałam, ksiądz po teraźniejszemu nie błogosławił. Ot tak daliśmy sobie serca, i ręce — i żyli, i przeżyli wszystko.
Łkanie jéj mowę przerywało, ból się sączył z każdego wyrazu..
— Teraz ja — tu siedzieć niemogę — chcę do Krakowa z wami.
Stach niemogąc się oprzéć — ujął ją za rękę i pocałował; dała mu ją ale obojętnie, bez czucia.
— Jam stara, jam zwiędła — mówiła cicho[6] — Kochać mnie i żyć tam ze mną wy nie potrzebujecie. Ja téż tego nie chcę, ale wy się nazywać będziecie mężem moim, ja waszą żoną. Zechcecie, to niech ksiądz pobłogosławi, a nie — to nie. I tak z sobą ludzie żyją dawszy słowo. Jak ja umrę, przekażę, zabierzecie sobie Sciborzyce i wszystkie mienie po mnie.. Dobrze?
Stach nie umiał odpowiadać, żal mu serce ściskał, po rękach ją całował, ona mu je wyrywała.
— Ja wam wy mnie przeszkadzać nie będziecie! Mnie saméj dziewce w mieście żyć nie godzi się — a ja tam muszę być — ja tam muszę być!
Nastąpiła zgoda milcząca, umowa osobliwa, wyprawiła go do Krakowa przodem, mówiąc że doń przyjedzie. Jakiś czas czekał na nią Stach w swéj izdebce nad skarbcem, aż dnia jednego dała mu znać że przybyła.
Miała już swój dwór niedaleko od miasta, koło niego kręciło się dosyć ludzi, koni i wozów ze sprzętami.
W pustéj jeszcze izbie zastał Jagnę siedzącą, z twarzą od podróży rozpłomienioną, dyszącą ze znużenia, a jak grób smutną. Stary Hreczyn niemy, zmęczony kręcił się około tego poczynającego gospodarstwa. Widać było dostatek w tém co wyładowywano, ale ona ani spojrzała na nic, jakby ją wcale nie obchodziło co miała.
Zobaczywszy nadchodzącego Stacha, zwróciła się ku niemu i przywitała go skinieniem głowy, podali sobie ręce. Jagna zawołała Hreczyna.
— Patrz stary — rzekła wskazując przybyłego, to jest — mąż mój, twój pan, należy mu posłuszeństwo.
To powiedziawszy zwróciła się znowu ku oknu. Stach się nie odzywał, nie śmiał przeczyć a dziwne mu było to jakieś wesele przy jednym świadku, bezobrzędnie odbyte.
Jagna zadumana wskazała mu miejsce na ławie.
— Ty masz we dworze służbę — rzekła — ja to wiem, musisz ją pełnić. Siedź sobie gdzie zechcesz, przychodź gdy ci się podoba. Musu w tém niema. Znajdziesz u mnie dach i wszystko co ci trzeba, służbę i dostatek, i moją smutną twarz, na którą patrzéć nie miło. A no, nie potrzebujesz się nią truć, mnie aby jakakolwiek opieka.
Stach nie sprzeciwiał się w niczém, zdała mu się chorą i biedną, z którą obchodzić się musiał jak z dzieckiem. Po chwili kazała przynieść jadło i napój, zastawić stół dla niego, a sama poczęła usługiwać mu. Stach siąść musiał i pożywać. Gdy misy zabrano siedli na ławie znowu.
— Ty jesteś przy księciu? u skarbca? nieprawda? — odezwała się[7] — Widujesz pana, co się z nim dzieje?
— Mało ja go widzę — odparł Stach — chyba zdala, ale słyszę o nim i wiem jak jest.
— Ojciec go kochał — dodała rumieniąc się trochę — ja także dobrze mu życzę[8] — Mów, co tam z nim?
Stach począł opowiadanie o Kaźmierzu, jako się troszczył swém panowaniem, nowe zakony chciał wprowadzać, ludziom ulżyć, sprawiedliwość mieć wszędzie; mówił o zabiegach Mieszka, o Ottonie, o biskupiéj nad księciem straży, miłości ludzi dla niego i t. p.
Słuchała Jagna w milczeniu, spytała o żonę i dziecię? jak był dla niéj i z niemi? Nie taił Stach tego o czém wiedzieli wszyscy, że żonę szanował książe, ale wielkiego serca do niéj nie miał.
— A komuż serce dał? — zapytała i spojrzała mu w oczy bystro.
— Niemogę ja wiedzieć o tém — odparł Stach — co się z sercem jego dzieje. Nie tajno nikomu że książe dawniéj miłośnicę miał, do któréj z Sandomirza często w lasy zbiegał i po dni kilka u niéj przebywał. Tę podobno opuścił, a teraz mu źli ludzie gorszą jeszcze niewiastę naraili, która go czarami przy sobie trzyma. Palcami ją tu wytykają, bo wieczorami mało nie codzień u wdowy Doroty.
— O! tak — gorąco przerwała Jagna — nie czém inném tylko czarami a napojem go sobie zyskała. Inaczéj nie mogłoby to być aby taki człowiek jak on, do takiéj baby mógł się przywiązać!
Stach rad był że się z nim godziła w tém i zabierał się mówić o Dorocie dłużéj, gdy dziewczę mu przerwało.
— Ludzie co pana kochają powinni o tém myśleć aby go od niéj oderwali. Życie mu wyssie ta zbytnica!
Rozmawiali tak długo, Stach do wieczora późnego przesiedział z nią, opowiadając o dworze i księciu; gdy ciemnieć zaczęło Jagna go do zamku odprawiła. Posłuszny jéj poszedł do swéj izdebki.
Tak poczęło się osobliwe życie, które Stachowi, spokojnemu dotąd, niepokoju tylko i troski przyczyniło. Przywiązywał się codzień więcéj do biednéj dziewczyny, która dobrą dlań będąc chłodną zarazem i obojętną była. Najczęściéj gdy przybywał, poczynała wypytywać o pana, i tak czas schodził na urywanéj o cudzych sprawach rozmowie.
Gdy tylko czas miał, Stach nawykł ciągnąć do dworku téj mniemanéj żony swéj, która dlań raczéj siostrą, przyjacielem była niż małżonką. Nie zmieniło się nic od dnia pierwszego, gdy się on zbliżyć do niéj probował, zbywała go jeszcze większym chłodem, marszczyła się, powtarzała mu że starą była, do nikogo się już przywiązać nie mogła, bo nieboszczyka, z którym żyła szczęśliwą, dotąd w sercu nosiła. Stach, choć go tu słuchali wszyscy i szanowali jak pana, praw swych nie używał, był jak obcym, nie rozkazywał nigdy, nie potrzebował nic, a gdy Hreczyn się napraszał z przywiezioną zbroją, odzieżą, sprzętami, zbywał go tém że mu to się na nic nie zdało.
Jagna téż wciąż obdarzać go chciała, Stach z trochą dumy i od niéj przyjmować nic nie chciał. — Wszak ci ja tu mężem nie jestem tylko dla oka, — mówił — do niczego prawa mieć nie chcę, a za opiekę płacić sobie nie dam.
Uderzyło go w końcu to że Jagna o niczém więcéj prawie nie mówiła z nim, tylko o księciu lub o utrapionéj wdowie. Jednego dnia spytał ją dlaczego tak się tém zajmowała.
— E! — odparła — każdy ma swoje tajemnice. Macie wy je dla mnie, boście mi o sobie nigdy wszystkiego nie powiedzieli, wolno i mnie coś przy sobie zachować. Niechaj to jak jest zostanie.
Stach nie nalegał.
Wdowa Dorota żyła zawsze po swojemu. Dom bywał pełny, ludzie się w nim mieniali, ona zabawiała się niemi. Ściągali się tam jak na lep młodzi i starzy.
Odprawiony Wojewoda srodze za nią zatęskniwszy, przywlókł się przebaczenia prosić, przywiózł podarki, odpędzono go zrazu, przyjęto potém, stary szalał a Biskup który o wszystkiem wiedział znowu groził klątwami. Znikł na czas Szczepan nastraszony, ale nie wytrzymał, podkradał się o mroku, wdowa z niego szydziła, pomiatała nim posługiwała się i podarki przyjmowała, a przed innemi drwiła z niego nielitośnie. Nieraz gdy książe nadjeżdżał kazano mu przez ciemne kąty się wymykać.
W mieście miłostki książęce pokrywało nieco to, iż tam siła bywało ludzi; tłumaczono Kaźmierza iż rozrywki szukał a nic złego nie myślał.
Nikt może tak pilno nie śledził i Doroty i księcia, tak dobrze nie wiedział o tém co się u wdowy działo jak Jagna, która nieopodal siedząc, na wszystko miała oko. Stach wszelkiemi sposoby przez Biskupa i innych ludzi Kaźmierza starał się wyrwać z tych rąk nieczystych, a wszystko rozbijało się o Wichfrieda który wdowę u pana popierał, bronił, wodził do niéj, pilnując aby się jéj płochość nie wydawała.
Wdowa mu téż płaciła wielkiemi łaskami i niemiec był u niéj jak w domu.
Gedko kilka razy na cztery oczy surowo napominał księcia o te zabawy nie zdrowe. Kaźmierz po każdém strofowaniu, które pokornie przyjmował, odwiedzin na czas jakiś poprzestawał, ale rychło powracał. Przestraszona Dorota używała wówczas wszelkich środków, Wichfried pomagał, zabiegała mu gdzieś drogę i ciągnęła do siebie.
Do księżnéj Heleny trafił téż ktoś i podszepnął jéj o wdowie, stawiąc niebezpieczeństwo jakie księciu od niéj groziło, rozpłakała się pani gorzko narzekając, ale ani mówić o tém mężowi, ani mu czynić wymówek nie śmiała, nie przyznając się że wie o tém.
Zabawiając się krótko, Kaźmierz więcéj męczył miłostkami, których się wstydził; a przed Wichfriedem zeznawał iż Doroty sercem nie miłował, tak jak swéj pierwszéj, że często w nim strach i obrzydzenie wzbudzała, przecie miała nad nim jakąś siłę szatańską, że choć się wzdrygał i opierał, nie mógł z nią zerwać. Jechał często ze złością i łzami, jakby go nieczysta moc, mimo woli gnała, a powróciwszy wstydał się tak, iż Wichfriedowi w oczy spojrzeć nie śmiał.
Wszystko to na dworze bliższym znane było, wiedział i Stach, rozpowiadał Jagnie, a zdumiewał się iż niekiedy to tak do serca brała, jakby albo nienawiść osobistą miała do wdowy, lub wielką miłość dla księcia.
Nie rozumiał spełna dlaczego ją to tak obchodziło iż zwykle wchodzącego w progu zarzucała pytaniami i radami go przeprowadzała gdy odchodził, — ale badać nie śmiał, litując się nad nią, rad że choć tém biedną zaprzątnie.
Znajdował ją przybywając często tak pogrążoną w jakimś smutku głębokim iż niesłyszała gdy wszedł, a stać i czekać musiał aż się opatrzyła że nie była sama i z krzykiem przestrachu zbudziła ze snów swoich.
Życie to było ciężkie a dziwne, ale dla Stacha, który długo wprzódy sam był na świecie, jeszcze lepsze od dawnego sieroctwa.
Miał się kim opiekować, o kogo troszczyć, gdzie pójść, mówiąc sobie że biedna dziewczyna któréj smutek śmierci ojca przypisywał, powoli może do niego serca nabierze. Spoufalała się z nim codzień więcéj — ale pozostali jak byli zdala od siebie i zbliżyć się ani czułości okazać żadnej, nie dopuszczała Jagna. Brew się jéj marszczyła i odpychała go surowo.
Za to we dworze więcéj niż chciał panem był, służyli mu i narzucali się ludzie, izby dlań stały zawsze osobne, a gdy przyjmować miał znajomych, dostarczano mu wszystkiego. Jagna sama pilnowała, aby na niczém nie zbywało.
Z rana Stach w skarbcu sprawiwszy obowiązek, na obiad tu przychodził, powracał potém na zamek, do wieczerzy przybywał znowu, siedział jak mógł najdłużéj, zawsze na jednéj rozmowie o księciu, i nocą na zamek szedł do swéj izdebki.
Gdy się to działo w Krakowie, Mieszek w niewielkiém oddaleniu od niego, jakby na czatach, przesiadywał u synowca Mieczysława w Raciborzu.
Tu nań oko Stach mieć musiał, bo nietylko on sam i trzej synowie, ale Kietlicz się nieustannie kręcił, spiskując i nie spoczywając. Posyłano go raz w raz to do Niemiec, to do Czech, do Cesarza, na Pomorze, do Prusaków; próbowano przeciągnąć i podburzyć siedzących na Szlązku Władysławowiczów, a choć dotąd wszystkie zabiegi były bez skutku, zaspać ich się nie godziło.
Kaźmierz ukochany w początku, już i zazdrosnych miał i niechętnych.
Między ziemianami krakowskiemi, oprócz braci z Tęczyna, którzy mszcząc się za bezkarność siostry na księciu, na dworze się nie pokazywali — inni téż, zastraszeni zapowiedzią surowych zakonów, trochę się od Kaźmierza odwracali, a na stronę wygnanego Mieszka przechylali.
Mieszek z żelazną swą wolą odzyskania co utracił, nie pozbył się nadziei odzyskania Krakowa. Na pozór nie zgrabny, ciężki, gburowatością i gwałtami tylko straszny Kietlicz, okazywał się teraz w ręku pana cale nowym człowiekiem.
Małomówny, skąpy w słowa doborne, nie znużony był i nie odpoczął na chwilę. Na zamku Raciborskim gdy się pokazał to na krótko, pomruczał coś z księciem, konie zmienił, często i ludzi, nie pytając noc czy słota, ruszał znowu w świat.
Dokąd? niewiedział nikt, po co? tego się tylko domyślać było można. Wcisnąć się umiał wszędzie gdzie mu było potrzeba. Za młodu wychowany między niemcami, znał doskonale język ich i obyczaje, był u nich jak w domu. Nic go nie kosztowało dobiedz i do Magdeburga i do Akwisgranu i do Kolonii, po małych dworach książęcych się włóczyć, do drzwi zamkniętych stukać, obiecywać i durzyć.
Sam rodem z Łużyc, z czechami, na Pomorzu, mógł się z serbska rozmówić, bo naówczas języki słowian wszystkie jeszcze do siebie bardzo były podobne i różniły się więcéj wymową niż słowy. Z prusakami jako tako téż ich językiem się porozumiewał. Na męztwie zuchwałem mu nie zbywało, tak że z największego niebezpieczeństwa całym wychodził.
Na człowieka tego i pana jego nieustannie oko mieć było potrzeba. Niby to śledził go Mierzwa, ale poszlaki już miano że dwu panom służył, a staremu gorliwiéj niż nowemu.
Wszystko to z Biskupem trzeba było obmyślać, a Stach jemu służył tylko, bo sam książe Kaźmierz albo nie wierzył w zmowy lub okazywał na nie obojętność taką, jakby rad miał być gdyby mu część kraju oderwano..
Czasem się odzywał pół żartem iżby mu to na sumieniu ulżyło.
Było to prawie nie do wiary a Biskup Gedko nie pojmował spełna jak się w tém sercu żądza panowania rozbudzić dotąd nie mogła. Nieraz mu napomykał o Mieszku pierwszym państwa założycielu, o Chrobrym, o ojcu Krzywoustym, prawił o potrzebie jednoczenia tego co się rozbiło a porozpadało, a Kaźmierz odpowiadał mu że go nie rozległość ziem które dzierży obchodzi, ale szczęście ich, i że imby ich więcéj miał témby mu troski i ciężaru przybyło nad miarę.
Biskup milczał a Kaźmierz wymownie, z serca poczynał o nowych zakonach, pragnąc je co rychléj wprowadzić; Duchowieństwo i Gedko dla siebie ich pragnęło, bo samo je układać miało z księciem — ale ziemianie się obawiali, widząc że im ujmie swobody względem prostego ludu i kmieci.
Gedko mu o tém napomknął, że ziemianie stękali.
— Mogą li żądać — odparł Kaźmierz — abym ja im więcéj dał swobody niż sobie? Te prawa dawne, pogańskie które im odejmuję, odbieram też samemu sobie; moi służebni i ja ich się téż zrzec muszę.
Więcéj jeszcze czynię, bo wziąwszy po ojcach moich władzę książęcą wielką, dla nich się w części i jéj zrzekam, przyzywając ich do Rady, czyniąc uczestnikami panowania. Któż tu większą robi ofiarę — ja czy oni?
Tak było w istocie. Biskup odeprzéć tego nie mógł, ale ziemian starał się zwolna przygotowywać, aby się nie zrazili i z niechęcią ku nowemu panu a narzekaniami nie wybuchnęli.
Wieczorami u Biskupa schodzili się albo na zamku duchowni, rozprawiając jako królestwo to mogło być jak najlepiéj urządzone i postanowione.
Kaźmierz najgoręcéj się tym zajmował. Młody Wincenty (Kadłubek) ulubieniec jego, przynosił z sobą zaczerpnięte z ksiąg starych przykłady, czytano i rozbierano — a książe się coraz bardziéj zagrzewał do tego aby po sobie państwu pamięć zostawić dobrą i każdego człowieka w nim prawo postanowić mocno, a samowolę ukrócić.
W tym czasie Władysławowicze na Szlązku siedzący między sobą się spierać poczęli o ziemie. Po zmarłym bezpotomnie Konradzie Głogowskim, Bolesław księztwo zajechał, Mieczysław brat z Wrocławia go siłą wygnał i zajął tę część. Kaźmierza jako zwierzchniego pana wezwano do rozstrzygania między braćmi. Ruszył więc do Wrocławia ze dworem wielkim książe, sprawę rozsądził wedle sprawiedliwości, Mieczysław ustąpił z Wrocławia, a dla dziecka swego, które Kaźmierz do chrztu trzymał, dostał darem Oświecim i Bytom.
Okazał tu znowu książe iż mu nie szło o rozpościeranie granic, ani o ziemie, ale o miłość[9] pokój i zgodę.
Wspaniały dar uczyniony synowi Mieczysława obudził szemranie; Gedko i krakowianie nie byli z tego radzi; wspaniałość pana zwano nieopatrzną rozrzutnością, zżymano się na nią. — Książęta szlązcy, dosyć Kaźmierzowi niechętni, dobrocią tą nie zostali przejednani, zawsze pamiętając na prawo ojca, a jego zwąc przywłaszczycielem.
Powrócił Kaźmierz do Krakowa w sumieniu spokojny, rad z tego co uczynił, ale od swoich pochwały czekał próżno. Gedko milczał, a zapytany rzekł proroczo — iż się Szlązacy niewdzięcznością wypłacą.
Ziemianin Chmara, którego książe lubił dla wesołéj myśli, na dworze jego więcéj przebywający niż w domu, któremu Kaźmierz pozwalał mówić co chciał, powracającego przywitał całując kraj szaty.
— Miłościwy panie — odezwał się żartobliwie — łaska to Boża iż ze Szlązka nam choć ze gzłem i suknią wracacie, baliśmy się by i te tam nie zostały.
— Wierzajcie mi — odparł Kaźmierz — iż miléj jest dawać niż brać, i gzło widzieć na cudzych niż na swych ramionach.
— Kto ma ich na wymianę podostatkiem — rzekł Chmara — ale Wam miłościwy książe, bodaj wkrótce żadne nie zostanie.
Na to Kaźmierz, odparł śmiejąc się.
— Nie drogo zapłaciłem, jeźlim Oświecimem i Bytomiem serca kupił.
— Pewnie — rzekł Chmara — dodaćby jeszcze można parę włości, a no serca przedajne nigdy nie są pewne. Jeźli je kupić można, lada kto je — odkupi.
Westchnął książe i nie mówił już nic.
Chmara ten nietylko Kaźmierzowi ale i Biskupowi czasem prawdy dosyć gorzkie prawił, nie szczędził nikogo; staruszek jednak miły, słowo najprzykrzejsze tak osłodzić umiał, a czuć było że ono z serca płynęło, iż nikogo nie pogniewał. Gdy go na dworze zabrakło, wszyscy za nim tęsknili. A był człek wcale nie uczony choć rozumny, mądrych z ksiąg słuchał rad i często twardy orzech im dawał do zgryzienia. Dziwili się mu ci co czytali i uczyli się iż pisać ani czytać nie umiejąc prostym rozumem sięgał tam, gdzie ich mozolnie nabyta nauka doprowadzić nie mogła.
Gdy po wieczerzy na zamku zasiadali u stołu Scholastyk Lambert, Opat Lucyusz, czasem który z benedyktynów tynieckich i młody Wincenty, przedmiotem rozmów najczęściéj teraz bywały prawa różne, stanowione dla państwa, o których książe rad się był dowiadywać.
Razu jednego po powrocie z Wrocławia, Wincenty przyniósł z Troga Pompejusza powieść o Liguriusie (sic)[3] który ziemi swéj prawa nadał surowe bardzo a zbawienne, obowiązując do przysięgi ziemian swych, ażeby im póty byli posłuszni, dopókiby on nie wrócił. Poczém udał się na wyspę Kretę, na dobrowolne skazując się wygnanie i tam umarł. Ziemianie, którym surowość zakonów dolegała, z grobu prochy jego dobywszy przywieźli je nazad, aby się od przysięgi uwolnić.
Książe Kaźmierz ciekaw był się o prawach tych dowiedzieć, a Wincenty wyliczył ich dwanaście.
Pierwsze prawo stanowiło ażeby lud panu posłusznym był i wiernym, a pan dla ludu stróżem pilnym i łaskawym; surowym tylko dla złych.
Drugie, ażeby ziemianie i możni życie wiedli skromne, gdyż rycerstwu przystała więcéj wstrzemięźliwość niż rozpusta.
Trzecie, iż nie pieniędzmi, ale zasługą zaszczyty się nabywać miały.
Złota i srebra na równi z innemi kruszcami wartość postanowiono.
Władzę w ziemiach swych podzielił tak, ażeby królowi służyło prawo wypowiadania wojny, urzędnikom sprawienie sądów, senatowi praw straż, a ludowi wybór urzędników swych.
Majętności wszystkim podzielono na części równe, aby byli wyposażeni jednostajnie, i by możniejszych ani ubogich nie było.
Pożywienie wspólne i publiczne miało być u jednego stołu, aby się nikt nie dopuszczał rozpusty.
Młodzieży na rok po jednéj tylko sukni wyznaczono.
Ubogie chłopięta na wieś do roli posyłać miano, nie dając się im po miastach włóczyć, aby w pierwszych latach do pracy nawykali.
Dziewczęta dawane być miały bez wyposażenia. Żon dla pieniędzy brać zakazano.
Cześć oddawana być miała starszyźnie i zasłużonym, a nie możnym.
Gdy Wincenty o prawach tych rozpowiadał, a niektórzy im przyklaskiwali, zdumiewając się, iż w pogańskim narodzie tak piękne mogły być zakony, Chmara głową potrząsał i śmiał się. Spytał go książę, coby mu się w tém śmieszném zdawało.
— Widzi mi się — odparł Chmara — jakom człek prosty, iż poczciwiec ów Ligurius człowieka żywego mało znał, a dla drewnianych chyba kukieł prawo pisał. Nie dosyć bowiem równo podzielić mienie, trzebaby wszystkim dać jedną miarę głodu i pragnienia. Widzimy codzień, że jeden więcéj zapracuje niż drugi i jeden spożywa obficiéj, inny oszczędniéj. Rodzi się silnym niektóry, słabym inny — równości między ludźmi być nie może.
I to mi się śmieszném zda, że swych ziemian znając, pojechał umierać na Kretę, fortelem ich podszedłszy, za co mu ci jeszcze lepszém oddali, popioły przywożąc, by u jednego stołu chudem jadłem się nie żywić.
— Mnie zaś to tylko nie do serca — dodał książę, iż panującemu odebrał najdroższe jego prawo wymierzania sprawiedliwości, zdając ją na urzędników...
Takiemi rozprawy najwięcéj się Kaźmierz zabawiać lubił, w czém mu dogadzano, zawsze coś nowego przynosząc do stołu. — Czasami jednak ludzi zabrakło, brała księcia tęsknica jakaś wielka i albo na łowy jechał, lub go Wichfried smutnym widząc, ciągnął do Doroty.
Strofował Biskup niemca, który go unikał, a swoje robił, stawał się nałóg ów coraz straszniejszym, bo płocha niewiasta górę nad nim brała, i co chciała z nim czyniła.
Biskup nie mało się tém frasując, a widząc, że napomnienia nie skutkują, innéj rady nie znalazł nad tę, by braciom podszepnąć, ażeby siostrę gwałtem z Krakowa wzięli. Gedkowi zdało się, iż choćby książę gniew miał w sercu, nie śmiałby się za nią ujmować, a potémby o niéj zapomniał.
Z tém więc postanowił Stacha wyprawić do Tęczyna, który się podjął jechać w poselstwie, nikomu z tém, nawet Jagnie się nie zwierzając. Wybrał się jakby na łowy w okolicę.
Warowny był już naówczas zamek stary w Tęczynie, a że Dobrogost, który na nim siedział, wiedział iż nieprzyjaciół ma dokoła, sam zaś z Mieszkiem trzymał, straż zawsze utrzymywano pilną i ludzi podostatkiem.
Stach przybywszy, opowiadać się musiał, od kogo przybywał, powiedział więc Biskupa Gedkę i niebawem go wpuszczono.
Dwór pański był i ludny, służba mnoga, przyjęcie książęce.
Wprowadzono posła do izby wielkiéj, rycerskiemi zbrojami obwieszonéj, do której Dobrogost wszedł zaraz w sukni dla gościa wdzianéj umyślnie. Z Biskupem nie byli dobrze, Stacha przyjął téż zimno. Ponieważ komornik i jeden ze służby u drzwi stali na zawołanie, zażądał poseł rozmowy na osobności.
Gdy do komory bocznéj weszli, powiedział z czém przybył.
Do Krakowa nocą wtargnąć z ludźmi zbrojnymi nie było trudno, na dworze wdowa nie miała z kim się opierać, bo zbrojnych rozpuściła, mogli więc bracia pochwycić ją i uprowadzić, gdzieby chcieli. Nie mówił Stach wcale o księciu ani o powodach, jakie miał Biskup, oprócz publicznego zgorszenia.
Dobrogost zimno to przyjąwszy, odpowiedział po namyśle, iż z bratem poradzić się musi. Chciał wiedzieć jednak, czy książę jest o tém zawiadomiony i czy się to za jego przyzwoleniem działo. Stach odparł, że nic o tém nie wie, i że mu nie zlecono więcéj.
Przystojnie uczęstowany, ale odprawiony chłodno, Stach wrócił nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi.
Czekano na nią w Krakowie dni kilka, ale się nikt nie zjawił.
Tymczasem Dobrogost z Sędziwojem układali się o porwanie siostry, zapewnieni będąc, że im to ujdzie bezkarnie. Mieli Biskupa za sobą, a ten był naówczas wszechmogącym.
Jednego wieczora Wichfried księcia zawiózł do dworu Doroty, tam jak zwykle zasiedzieli się późno w noc przy kielichach i śpiewach.
Okiennice wszystkie były pozamykane, wrota podwórca zaparte; zapomniano o spóźnionéj porze, wdowa zabawiała księcia żywemi opowiadaniami przygód miłosnych, gdy nagle hałas i łomot do koła słyszeć się dały. Pod oknami ludzie biegali śpiesznie, porywano za okiennice, czeladź domowa krzyczała gwałtu. Służba stojąca w przedsieni, wparta do izby, biegła szukając oszczepów do obrony. Jacyś ludzie napadli na dwór.
Książę z Wichfriedem do mieczów się porwali. Sami będąc, ulękli się najścia, niewiedząc jeszcze z kim do czynienia mieli. Wichfriedowi na myśl przyszedł Mieszek; jako mężny rycerz, sobą zasłaniając księcia, stanął w jego obronie.
Wtém Dobrogost z Sędziwojem, zbrojni do izby wtargnęli, a ujrzawszy Kaźmierza, stanęli osłupieni.
Ludziom, którzy się cisnęli za niemi, znak dali, aby nie szli daléj.
Strwożona Dorota padła na kolana, chwyciła za suknię księcia, błagając go o ratunek.
Kaźmierz Wichfrieda usunąwszy, wystąpił sam, wyrzucając braciom nieposłuszeństwo i zdradę.
Zręczny niemiec wystąpił z tém, że książe zawczasu zawiadomiony o zamiarze najścia na dwór, umyślnie się tu znalazł, by nie dopuścić gwałtu. W ten sposób odjąć chciał im pozór do obmowy Kaźmierza.
Obaj bracia stali długo niemi i zdrętwieli. — Ulękli się, aby ich nieposądzono o zamiar gwałtu nad panem; nie śmieli już siostry brać, wstyd i gniew, że zawiedzeni zostali, odjął im przytomność.
Książę głosem groźnym pod karą główną, precz im ustąpić natychmiast rozkazał, a nie rościć więcéj żadnych praw do opieki nad siostrą, gdyż panujący pierwszym jest wdów i sierot opiekunem. Oświadczył, iż im zuchwały krok przebaczy, jeżeli oni sami zachowają o nim milczenie.
Dobrogost i Sędziwoj nie umiejąc się i nie chcąc tłumaczyć, bez pokłonu nawet odeszli i ludzi swych zebrawszy, obawiając się pogoni i sądu, przeklinając Biskupa, którego posądzali o zasadzkę — odjechali gniewni do Tęczyna.
Gdy się tak wszystko szczęśliwie dla wdowy skończyło, a Kaźmierz na zamek miał powracać, wdowa jeszcze strwożona na progu legła nie puszczając go i nie chcąc samą pozostać. Wichfried więc rad nie rad, musiał ją zabrać na zamek potajemnie, dopókiby się dla niéj inne bezpieczne nie znalazło schronienie.
W obszernych zabudowaniach na Wawelu, można było ukryć do czasu Dorotę, lecz zuchwała niewiasta znalazłszy się bliżéj księcia, wcale ztąd ustępować nie chciała. Musiał więc Wichfried dla osłonięcia jej, mianować się mężem, a że naówczas śluby kościelne powszechnemi jeszcze nie były, dość było nazwiska, aby bliżéj nikt nie wglądał.
Nazajutrz po wypadku, którego utaić nie było podobna, wieść o nim, choć sługom milczeć kazano, rozeszła się po mieście. Jagna się téż dowiedziała o niéj, a Stach z zamku przyszedł drżący gniewem i oburzeniem.
Można sobie wystawić rozpacz jego, gdy to, co miało być ratunkiem, stało się większém niebezpieczeństwem. Dorota na zamku, pod bokiem, obok księżnéj; Dorota, którą wszyscy znali, choć jako żona Wichfrieda, była groźbą dla przyszłości. Pobiegł natychmiast Stach do Biskupa żale rozwodząc, a ten wysłuchawszy powieści, strwożył się również. Więcéj jednak Wichfrieda niż księcia obwiniał.
Tegoż dnia Gedko na zamek się udał. Zbliżał się zapowiedziany już zjazd ów w Łęczycy, dokąd duchowieństwo i ziemianie zebrać się mieli dla ogłoszenia praw nowych. Radzono ciągle, przyszło i teraz do rozpraw poważnych.
Biskup znalazł zręczność Wichfrieda wziąć na stronę i gwałtownie napadł na niego, iż zgorszenia i niesławy jest narzędziem, zagrażając mu karą kościelną. Nawykł był do poszanowania téj władzy, jaką dzierżył i niewątpił, że niemiec się ukorzy. Stało się jednak inaczéj. Wichfried odparł zuchwale, że o niczem niewie, nikomu sumieniem swém rządzić, a siebie sądzić nie dopuści, że wie co czyni i za to gotów odpowiadać.
Nim Gedko miał czas go za harde słowa skarcić, niemiec pokłonił się i nieczekając więcéj, oddalił.
Biskup musiał na tém poprzestać, nie chcąc wywoływać na dworze zgorszenia, ale czekał na Kaźmierza i gdy się wszyscy oddalili, rzekł mu.
— Miłościwy książę, boli mnie serce gdy dobrego pana, z obowiązku upamiętywać muszę. Złym ludziom dajecie moc nad sobą, nieszczęsna ta niewiasta, którąście porzucić mi przyrzekli, bliżéj was jest niż była. — Co pomoże stanowić najlepsze prawa ludzkie, gdy się Bożych nie zachowuje? Miłościwy książe, zaklinam was, hamujcie waszą gorącą krew Piastowską, a nie kalajcie pięknéj duszy waszéj!
— Ojcze mój — odparł poruszony Kaźmierz — wierzcie mi, iż walczę z sobą, aby się słabości méj pozbyć, alem ułomny i grzeszny.
Westchnął Biskup — książe pochylił się i w rękę go pocałował.
Natychmiast zwrócił rozmowę na zjazd Łęczycki, a Gedko litując się jego upokorzenia, widząc skruchę — odszedł, niewznawiając już napomnień.
Nazajutrz wdowy już na zamku nie było — ale dokąd ją nocą przeprowadzono, nie wiedział nikt. Stach wysłał na zwiady, biegał sam, pytał sługi, nigdzie tropu znaleść nie mógł. Myślał jednak, że niewiasta jak ona, długo w ukryciu pozostać nie może.



V.

Nadszedł wreszcie ów dzień uroczysty, zdawna oczekiwany i upragniony; naznaczony został w Łęczycy zjazd duchowieństwa ziem wszystkich i ziemian, a starszyzny dla obwołania i poprzysiążenia praw nowych.
Był to, jakoby prastary wiec, zjazd jakiego od wieków nie pamiętano.
Rycerstwo i ziemianie stanąć na nim mieli obok duchowieństwa z prawem Rady przy księciu.
Pochlebiało to ich dumie, ujmowało wszechmocy Panu, dawało siłę jakiéj nie mieli, ale wiedzieli, że przyjdzie okupić cześć tę, zrzekając się samowoli nad ludem. Cieszyli się kmiecie i osadnicy, mając nadzieję, że gdyby nawet inny pan nastał, zakon przetrwa i spełniać się będzie. Radowało się naostatek duchowieństwo, najpierwsze mając zająć miejsce na zjeździe, opiekunów prawa nowego, stróżów jego, a zapewniając majętnościom swym bezpieczeństwo.
Najbardziéj jednak cieszył się książe Kaźmierz który tém prawem panowanie swe chciał uświetnić, sumieniu ulżyć, cześć sprawiedliwości, jaką w duszy nosił, czynem stwierdzić.
Dawno już, bo od pierwszéj niemal chwili, gdy go na Krakowie osadzono, marzył o tym zakonie sprawiedliwości.
Narzekania na Mieszka i Kietlicza, którzy tak srogo uciskali wszystkie stany, wkładały nań obowiązek zaprowadzenia prawodawstwa nowego.
Największą ofiarę rzeczywiście czynił on, bo się z praw swych wyzuwał, nic w zamian nie biorąc.
Arcybiskup Gnieźnieński i Biskup Poznański, którzy z innemi pasterzami na czele zjazdu zasiadać mieli, zapewniali go tylko, iż nie jedno potwierdzenie uchwał Łęczyckich wyrobią w Rzymie, ale i prawa następstwa na stolicę, złamanego przez wyniesienie Kaźmierzowe.
Najwyższy biskup rzymski, rozdający berła i korony, sam miał uczynić Kaźmierza panem, gdy on dotąd uważał się za przywłaszczyciela.
Radosny to więc dzień był, gdy książe ze świetnym orszakiem, któremu mnogie poczty ziemian towarzyszyły, po wysłuchaniu nabożeństwa w kościele św. Wacława i odebraniu błogosławieństwa, do Łęczycy wyruszył.
Ze wszystkich krajów podległych Kaźmierzowi rycerstwo, ziemianie, żupanowie, władycy najmożniejsi płynęli gościńcami, wiodąc z sobą gromady czeladzi występując ze wspaniałością największą. Mieli tu wystąpić po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, jako jedno wielkie ciało i siła dotąd nieuznana, chociaż od Szczodrego czasów potęga jéj rosła ciągle, zwiększając się z dniem każdym.
Wiec ten zwołany przez Kaźmierza, czuli to wszyscy, otwierał jakby nowych czasów wrota. Dla jednego tylko duchowieństwa, które już wszelkie możliwe prawa miało i używało ich w pełni, był on mniéj znaczącém zabezpieczeniem od samowolnéj grabieży. Na zjeździe pasterze majestatem swym niemal przyćmić mieli najwyższego pana. Wiedzieli oni jak Kaźmierz im był uległy, w ich rękach zresztą było potwierdzenie Rzymu, którego słuchać musieli cesarze i królowie, zwani przez Rudobrodego pogardliwie, królikami prowincyi jego państwa.
Duchowieństwo wybrało Łęczycę, jako zwykłe miejsce zjazdów swoich, tak że wiec ów mógł się jego synodem nazywać.
Kaźmierz oprócz ziemian, chciał mieć uczestnikami i świadkami zjazdu, książąt, którzy zwierzchności jego ulegali, pragnąc, aby i oni prawo przyjęli. Przybyć więc miał Bolesław Wrocławski, Otto, który trzymał Poznańskie, Mieszek Szlązki, Leszek Mazowiecki, syn Kędzierzawego i inni. Pomorscy namiestnicy, ziemianie nie tylko Krakowscy, ale z najdalszych krańców, które stanowiły dawną całość i do jedności się poczuwały — zjechać téż mieli.
Jesień była niepóźna jeszcze, ciepła i dosyć pogodna, gdy Kaźmierz z licznym dworem, wojewodami, żupany, urzędnikami mnogiemi, po królewsku niemal w podróż się wybrał. Towarzyszyło mu i duchowieństwo liczne i rycerstwo przydworne i czeladzi zastępy całe i długie wozów szeregi. Dobrze wprzód, nim on sam wyruszył z Krakowa, dwór wyjść musiał, aby po drodze przez okolice w większéj części mało zaludnione, piaszczyste, leśne, gotować obozowiska, pasze, namioty, mosty i dla mnogiego ludu a koni, pożywienie. Wypadała droga oznaczona do Łęczycy tak, iż mało i niewiele znaczących osad dotykała; idąc niezamieszkałemi stronami — Książe chciał może uniknąć grabieży, którą prawem chciał ukrócić, a w tłumnéj podróży zapobiedz jéj było trudno.
Kaźmierz choć kilka dni utrudzające trwało ciągnienie, był dobréj myśli, bo się zbliżał do dawno upragnionego celu. Czuł się po raz pierwszy istotnym panem na téj ziemi, któréj przynosił rószczkę oliwną. Nigdy go weselszym, piękniejszym, majestatyczniejszym nie widzieli druhowie jego; uśmiech ust, pogoda, nie zchodziła z czoła.
Jechali razem z Gedką, który równie wspaniale jak książę występował; Kaźmierz mu wszędzie pierwszy krok dawał, posłuszeństwo swe i podległość kościołowi chcąc przez to okazać. Dla Biskupa, któremu ani wiek ani powaga nie dozwalały zbyt śpiesznie podróży odbywać, musiał i książę zwalniać biegu.
Często pół dnia ciągnął ten pochód jak procesya kościelna ze śpiewami pobożnemi, które kapelani rozpoczynali, a wszyscy im wtórowali z odkrytemi jadąc głowami. W żadnéj z osad po drodze wszystkich ludzi pomieścić nie było podobna, rozbijano więc obozy, rozpalano ognie, namiot książęcy rozpościerano, a nazajutrz rano najczęściéj Biskup sam przy ołtarzu z darni pod gołem niebem mszę świętą odprawiał.
Zbliżyli się nareście ku Bzurze, ogromnym błotom i łąkom szerokim, które Łęczycki zameczek na kępie pobudowany otaczały. Z dala już widać tu było wszystkie suchsze łęgi zajęte obozami, gościńce mrowiące się ludem niepoliczonym.
Dla księcia mieszkanie zgotowane było na zamku drewnianym, dla Biskupa Gedki wraz ze Zbisławem gnieźnieńskim arcybiskupem i przedniejszemi duchownemi przy starym Tumie o ćwierć mili od Łęczycy, także wśród nizin i błot stojącym ale w zaroślach zielonych i cienistych drzewach.
Gdy Kaźmierz zbliżył się do Łęczycy, na gościniec wązki wysypał się tłum wychodzący go powitać. Arcybiskup gnieźnieński poważny starzec, Żyrosław wrocławski, Cherubin poznański, Lupus płocki, Onolf kujawski, Gaudenty lubuski, Konrad pomorski. Wszyscy oni razem z prałatami i duchowieństwem mniejszém składali grono sędziwe, poważne, najsilniejszą władzę w tych ziemiach dzierżące w ręku. Za niemi dopiero widać było jadącego Bolka wrocławskiego, Mieszka, młodego Leszka mazowieckiego i Ottona który wziął Wielkopolskę. Zbrojni, w szyszaki strojne godłami poubierane, książęta wydawali się niemal dworem tych starców, co im z krzyżami na piersiach przodowali, chociaż przepychem swojego otoczenia mu nieustępowali.
Szlązcy książęta, Władysławowicze, wychowani w Niemczech, do obyczaju niemieckiego zawczasu nawykli, nosili się rycersko i świetnie; wszyscy byli dorodnego wzrostu, szeroko ramienni, postawy pańskiéj. Bolko szczególniéj, który stroić się lubił, lśnił od złota i świecących blach swéj zbroi.
Mieszek mu nie wiele ustępował. Wziąć ich było można obu za wysłańców cesarskiego dworu lub książątka czy grafy niemieckie, bo w nich nic już północnych panów nie przypominało; poczty ich i dwory wyglądały téż z cudzoziemska.
Obok nich blady, wątły, schorzały wyrostek, z twarzą zbiedzoną, z oczyma przygasłemi, jechał Leszek syn Kędzierzawego, który nigdy żwawéj nieznał młodości, bo go od kolebki dręczyła choroba jakaś, na którą leku nie było, a obok niego Wojewoda dodany mu za opiekuna. Na Leszku zbroi mało co było, bo ciężkiego żelaza udźwignąć nie mógł.
Na twarzy jego smutnéj, choć dziecinnie uśmiechniętéj, śmierć zawczasu położyła swe piętno, a choć się jeszcze spodziewano że się może dorastając pokrzepi, inni już na spadek po nim patrzyli.
Z nim jadący Otto, syn Mieszka, któregośmy już widzieli, krępy, pleczysty, niezgrabny, z głową na grubym karku osadzoną, niedźwiedziowato jak zwierz dziki poglądał do koła.
W orszaku za niemi postępującym pełno było i twarzy osobliwych i strojów przeróżnych, dawnych, nowych, poprzynoszonych z ziem pobranych, ruskich, greckich, niemieckich, francuzkich, włoskich, duńskich i normandzkich. Każdy na uroczystość wielką brał co miał najkosztowniejszego, błyskało więc złoto i szkarłaty.
Na Krakowianach, których często nawiedzali kupcy z Włoch i Niemiec, przyprowadzający sukna, bławaty, klejnoty, broń, widać było barwę zachodnią, na Pomorzanach stare zabytki przepychu dzikiego, na tych co z rusią graniczyli, grecką kupię i oręże wschodnie. Ci co z Henrykiem na krzyżową wyprawę chodzili, nosili i teraz krzyże na chorągwiach i zbrojach, a broń ich na saracenach była zdobytą.
W towarzystwie Biskupów, przy dźwięku dzwonów, wjechał Kaźmierz przez most na kępę, na któréj stał zameczek Łęczycki, lichy naówczas i niepozorny, ale dla nawykłych do obozowania ladajakiego, dostateczny. Tu już dwór, który pana poprzedził, oczekiwał nań i uczta była zgotowaną w części na izbach zamkowych, częścią na podwórcach prostemi stołami i ławy z desek skleconemi zastawionych.
Następnego dnia po nabożeństwie, naznaczoném było zebranie się wszystkich na kępie dla ogłoszenia praw, o których ziemianie mówili z poddaniem się woli księcia, ale nie zbyt wesoło. Nikt się już przeciwić nie myślał, gdy duchowni rzekli że tak być powinno.
Stach, który z innemi przybył tu ze skarbcem podróżnym, tegoż wieczora ocierając się o ziemian, nasłuchać się mógł rozmów dziwnych. Nie wszyscy rozumieli czego chciał Kaźmierz, ale o tém wiedzieli iż przeklętym być miał ktoby kmieciowi zabrał samowolnie konie, pochwycił siano, spasł zboże, kazał się żywić i przewodzić.
Od Chrobrego czasów z pokolenia w pokolenie szedł ten zwyczaj dawny, a książęta, dwory ich i posłańcy jeździli kosztem tych, których chaty i pola znajdowały się przy drodze. Często sobie wybierano gościńce, gdzie się lepiéj pożywić było można, wielu się od posługi ciężkiéj okupiać musiało. Wygodném to było. Teraz i książę dla siebie wyrzekał się téj grabieży i ziemianie pod klątwą musieli jéj zaniechać.
Tylko czasu wojny gdy szły posły z wiciami a o obronę kraju chodziło, prawo stare do życia wracało.
Ziemianie stękali i sarkali.
— Teraz — mówił jeden ze Sreniawów — człek będzie musiał za sobą tabor prowadzić, owsy, obroki, chleby, siano.. bo kmieć albo sprzedać nie zechce, albo jak za ojca zaprosi. Niech się pan potém nie dziwi że służba iść musi durno a wolno.
— Kmiecia przez to licho nie brało, — dodał Lis — że przewód dał i karmił, przecie oni i tak głowy dobrze podnoszą, słuchać już niechcą, a co będzie daléj gdy w pierze więcéj porosną?
— Wszystkiemu winni księża Biskupi — mówili inni. — Im o własną skórę chodziło, aby gdy który z duchownych zemrze, niemógł się sąsiad z bezpańskiego mienia pożywić. Inni plebani po staremu dzieci mają siła, a już im teraz dziedziczyć probostw nie dopuszczają, więc by choć stodoły wypróżnić chcieli. Zkądże oni mają te ziemie i brogi, jeśli nie od nas? słuszna było aby na bezkrólewiu my ule podbierali. Mają oni i tak dużo, a na wojnę nie idą, ani dzieci ich.
— Chcieliby zagarnąć wszystko, — mruczał inny. — Żeby mogli dla siebie to prawo przeprowadzić, a i książęciu ziemian téż oberżnąć!
— A no, cicho! cicho — przestrzegali drudzy z boku — bo kląć będą jak posłyszą.
Zamilkli.
— Książę bo sam na tém najwięcéj pono straci, — ozwał się po chwili Cholewa. — Górę wezmą nad nim więcéj niż kiedy bywało. A co robić!!
Skarżono się tak i stękano, ale po cichu. Inni się znowu za kmieciami ujmowali, znajdując że prawo słuszne było. Wszyscy jednak ile ich tam się znajdowało, woleli prawo surowe niż żelazną rękę Mieszka i Kietliczowe zagony po kraju, łapanie winnych i niewinnych, których ze skóry odzierano i dla marnych grzywien męczono.
Nazajutrz gdy po nabożeństwie rannem weszło onych ośmiu pasterzy, w mitrach lśniących na głowach, z laskami złocistemi w rękach, w szatach od złota, pereł i purpury, z krzyżami na piersiach, z pierścieniami na rękach — i zasiedli kołem jak senat i sąd w izbie wielkiéj, Arcybiskup Zbisław tuż na równi z księciem, inni po bokach, a tuż ustawili się za niemi książęta we zbrojach i rycerskich pasach, a daléj ziemianie w szubach, w jedwabiach, sukniach szytych i bramowanych złotem — widok był jakiego ta ziemia dawno nie oglądała, majestatyczny, uroczysty, wielki.
Ci co szemrali wczoraj teraz umilkli przerażeni przed posłannikami Bożemi, którzy mieli prawo wiązać i rozwiązywać. Nie śmiał już nikt pomyśleć inaczéj niż ci ojcowie duchowni, przy których była mądrość Boża, słowo Chrystusowe, błogosławieństwo i klątwa, to jest życie i śmierć.
Kaźmierz, który najczęściéj skromnie się odziewał, na ten dzień niemal po królewsku wystąpił, przybrany w najpiękniejszą zbroję ze złotem, w pas kamieniami barwnemi dzierzgany, w czapkę książęcą o złotych obręczach, w płaszcz z purpury. I pięknym był jak nigdy, a lice jego szczęściem wielkiém i łaskawością promieniało.
Gdy się ukazał w tym majestacie okrzyknęli go wszyscy, — serca chwytał samém obliczem swém. Zdało się starcom że cień Krzywousta, odmłodzony i wypiękniony w niebiesiech, zjawił się przed niemi.
Wśród ciszy wielkiéj, wstał sędziwy Zbisław, i po modlitwie prawo uchwalone głosić zaczął:
— „Ktokolwiek kmieciom zboże lub mienie gwałtem czy w jakikolwiek sposób zabierze lub zabrać każe — niech będzie wyklęty!
Wszyscy biskupi powtórzyli za nim.
— Niech będzie wyklęty!
— Ktobykolwiek do dawania przewodu zmuszał lub zmuszać kazał, niech będzie wyklęty. — Czasu wojny tylko jest wolny.
I znowu powtórzyli klątwę pasterze.
— Ktokolwiek po zmarłym Biskupie dobra zagarnie lub zagarniać każe, choćby książęciem był, panem możnym, urzędnikiem, bez różnicy stanu — niech będzie wyklęty.
— Niech będzie wyklęty!
— I ten kto zabrane dobra kościelne przyjmie, zabranych nie odda w całości, za zwrot nie poręczy, jako wspólnik świętokradztwa — niech będzie wyklętym!
Dołożył Arcybiskup iż sam książę, dając przykład z siebie, prawom się tym poddawał, wszyscy téż pod klątwą posłuszni im być powinni.
Kaźmierz podniósł palce złożone jak do przysięgi na znak przyzwolenia i inni wszyscy szmerem posłusznym mu zawtórowali.
Nastąpiła dziękczynna modlitwa. Arcybiskup uroczyście pobłogosławił zebranych, poczém Biskupi wszyscy z duchowieństwem swém wyszli aby złożyć szaty obrzędowe, książę zszedł ze stopni i razem z książęty co go otaczali, pomiędzy ziemian zstąpił, witając jednych, uśmiechając się drugim, wszystkim okazując łaskawość wielką, oblicze prawdziwie ojcowskie.
Stoły już czekały na zamku pozastawiane, poczęli się więc po chwili kupić i garnąć wszyscy jak kto chciał, Krakowianie ze sobą, Mazury, Poznańczycy, Sandomirzanie i Lubelscy, wedle gromad i ziem do których należeli. Podkomorzowie książęcy przy stołach gospodarzyli. Sam Kaźmierz z duchowieństwem i książęty zajął miejsce osobne, ku któremu kto mógł spoglądał, bo wszystkich ich nie każdy znał i nie łatwo mógł zobaczyć. Pokazywano ich sobie — oto nasz!!
Wśród zasępionych, namarszczonych, pokrzywionych różnie twarzy, Kaźmierzowa królowała pięknością i weselem. Sam on innych zachęcał do spełniania kubków, a rozmowy ochocze wszczynał, mieniąc ten dzień najpiękniejszym życia swojego.
A że duchownemi był otoczony i rozmowy na tor poważny weszły, rad u stołu się zasiedział, o potrzebach ziem tych i przyszłości ich rozmawiając z niemi. Mówiono o zakonach nowych, o klasztorach wznoszących się na chwałę Bożą, benedyktyńskich, norbertanów i cystersów, o pobożności i pracowitości ich, potrzebie nawracania ludu, o sprawach niemiec i świata, o cesarzu i ziemi świętéj, wyprawach do niéj, jako na pogan sąsiednich w Prusach i Polesiu.
Upłynęło czasu wiele i ani się spostrzegł książę gdy sam dotrzymując wszystkim, co się około niego mieniali ciągle, wstawali i przychodzili coraz nowi, do nocy tak przetrwał.
Nie czuł wcale zmordowania. Wichfried aż szepnąć musiał mu iżby na spoczynek po dniu tak znojnym udać się czas było, na co Kaźmierz uśmiechając się odpowiedział iż szczęśliwym się czuje nie znużonym.
Wstał jednak i dał mu się zaprowadzić do przygotowanéj komory, chociaż ziemianie podochoceni długo jeszcze za stołami przesiedzieli.
Jak wszyscy ówcześni królowie i książęta, Kaźmierz rycerzem będąc i łowcem, pieszczonym nie był, wielkich więc wygód niepotrzebował. Twarde posłanie, prosty posiłek starczyły. Izba sypialna, jakby w obozie, łoże miała ladajakie, a jedyną jéj wspaniałością były złociste naczynia z wieczornym napojem, zbroje i stroje, jakich książę potrzebował.
Spało się na skórach, często na mało pokrytéj słomie i sianie.
Kaźmierz ledwie z pomocą komorników swych rozdział się ze szat kosztownych i stał w jednym kaftanie, do snu się zabierając, gdy do drzwi zaskrobano.
Wyszedł jeden ze sług zobaczyć i oznajmił że Bolko wrocławski z księciem mówić pragnął sam na sam.
Kaźmierz, który nie zbyt dawno ich z bratem pojednał, a zgodę uczynioną, pragnął utrzymać, sądząc że dla téj sprawy Bolko mu się wprasza, natychmiast go puścić kazał, idąc przeciw niemu z otwartemi rękoma.
Bolko, któregośmy przy wjeździe widzieli, pięknéj i dzielnéj postawy mężczyzna, rycerz odważny, nie miał wcale łagodnéj natury Kaźmierza, ani dobrotliwości piastowskiéj. Ostro mu patrzały oczy, twarz z ustami nieco nabrzękłemi, nieco rozlana, okazywała człeka co życia rad był na wsze strony używać wiele i nie szczędzić. Nie zbywało licu na wyrazie pewnéj przebiegłości prostaczéj i dumie źle pokrytéj, a pokrywać się usiłującéj. Kipiało w nim zawsze niewygasające wspomnienie praw, których ojciec jego był pozbawionym, choć Kaźmierz uczynił wszystko co mógł, aby pamięć krzywdy nie przez siebie wyrządzonéj zatrzéć.
Wiedział on że osadzeni na Szlązku książęta serca do niego wielkiego nie mieli. Tém więcéj téż pozyskać ich pragnął. Z uśmiechem witać go począł. Bolko szedł jakby zakłopotany i niepewny siebie, skłonił się nieco, obejrzał do koła, a że stali nieopodal drzwi, skinął wiodąc ku oknu.
Wszystko to zagadkowém było i tajemniczém.
Kaźmierz poszedł za nim ciekawy ale spokojny, bo dnia tego radość wszystko mu osładzała.
— Z prośbą ja do was przychodzę — rzekł wahając się Bolko — za złe mi jéj nie bierzcie. Posłem jestem.
— Czyimże? — spytał książę.
Bolko spojrzał badając i znowu się wahał.
— Nie gniewajcie się tylko na mnie żem przyjął pośrednictwo od niemiłego wam może...
— Mów, od kogo, proszę i co mi niesiesz..
Bolko czoło pocierał.
— Do serca waszego braterskiego, z prośbą, z pokorą Mieszek przychodzi! — rzekł wreście cicho.
Patrzał w oczy jaki skutek uczyni to słowo, Kaźmierz się wesoło uśmiechnął.
— Miłe mi jest owszem poselstwo wasze — rzekł — bo nic dla mnie pożądańszém być nie może, nadto bym Mieszkowi los jego osłodził.
— Mieszek jest bardzo nieszczęśliwy — mówił poseł ośmielając się. — Panem był, dziś jest bezdomnym wygnańcem. Nie o niego jednego idzie, ale o trzech téż synów młodszych. Co oni poczną? gdzie pójdą? jaki los ich czeka? Mieszek starzeje, wiek go uciska, a gorzéj troska o dzieci. Przypomnijcie sobie że przynimeście się wychowywali, że on niegdyś był wam bratem najlepszym, że gdyście ani kawałka ziemi nie mieli, po Henryku Sandomirz wam oddał.
— Pomnę to — odparł Kaźmierz — ale jakem mu księstwa nie wziął z woli własnéj, tak mu go zwrócić nie mogę mimo woli tych co mi je dali.
— Mieszek téż o oddaniu mu Krakowa nie myśli, ani go żąda — ciągnął Bolko. — Wiek już i siły jego nie potemu aby ciężar ten chciał brać na ramiona i z ziemiany burzliwemi, z duchownemi, samowolnemi miał walczyć! Rad jest że wy rządzicie, gdy lepiéj niż on umiecie im królować. Życzy wam szczęścia!
Tu Bolko twarz nastroił taką, jakby w to szczęście trudno mu uwierzyć było; a potém dodał.
— Bogdajbyście byli szczęśliwsi od niego u panów ziemian.. Złamali oni przysięgę ojcu mojemu, jemu — wzięli was, a dziś już i na was szemrzą. Któż wié co będzie? Nie ręczyć i za to że gdy wy się im naprzykrzycie, zechcą albo do Mieszka powracać, lub jeszcze innego wybierać.
— A! Bóg z niemi! — odrzekł Kaźmierz spokojnie — powrócę do Sandomirza!!
Bolko popatrzał nań zdumiony tą obojętnością.
— Dla was, — począł znowu — bezpieczniéj byłoby i spokojniéj, pojednać się z Mieszkiem i mieć go przyjacielem niż wrogiem.
— Ja tego pragnę, jak Bóg Bogiem! — zawołał Kaźmierz — choćby największym kosztem.
Bolko niby wątpiąc o szczerości tego wyznania, popatrzał nań, a Kaźmierz powtórzył.
— Wierzaj mi, pragnę tego. Czegoż chce Mieszek?
— Nic więcéj nad to co mu się święcie i sprawiedliwie należy wedle ojcowskiego naznaczenia. Daj mu napowrót Poznańskie, które własny syn wydarł, dej mu je całe, z Ottonem się on przejedna. Daj mu je przez wdzięczność, przez rozum, przez serce twe.
Kaźmierz ręce podniósłszy, objął Bolka za szyję.
— Bądź mi pozdrowion wdzięcznie, pośle zgody i pokoju! — zawołał. — Oddam mu je! o ile w méj mocy to jest, zgadzam się, niech bierze.
— A któż tu panem jeśli nie ty! — zapytał Bolko.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Miły mój, — odparł — bez rady duchownych i panów, ja niemogę nic. To ci tajnem być nie powinno. Wezwać ich muszę, radzić się będę, sam powiem że tego pragnę.
— Oni ci się nie będą śmieli sprzeciwiać — rzekł Bolko.
— Daj Boże! — odparł Kaźmierz. — Nie chcę nic poczynać bez was, abyś mi świadkiem był, że szczerze idę.. Jutro rano z Arcybiskupem i Gedką mówić będziemy, a przez nich z wielkopolany..
Uścisnął go raz jeszcze.
— Bóg niech będzie świadkiem prawdy i szczerości słów moich — dodał. — Zrzekę się poznańskiego chętnie, bo widzę to sprawiedliwém, a sprawiedliwym chcę być.
Bolko, który się widać niespodziewał z taką łatwością uzyskać tego z czém przyszedł, gotując się błagać i przekonywać — niemiał już więcéj co mówić. Stał niedowierzający, niespokojny.
Kaźmierz dostrzegłszy tego, odezwał się jeszcze.
— Dzień to zaprawdę szczęśliwy dla mnie, gdy i duszne życzenie moje ziszcza i robi mi nadzieję że w bratu druha odzyszczę.
Bolko do ramienia mu się pochylił, uściskali się — szedł do drzwi.
Tak się rozstali, a Kaźmierz przywoławszy zaraz komornika, kazał mu zbudzić się rano, u Arcybiskupa i Gedki zamawiając ranną rozmowę.
Jak dzień wszystko się na zamku poruszać zaczęło. Biskupi i prałaci, niektórzy w Tumie, inni w kościele Łęczyckim za miastem, drudzy na zamku w kaplicy msze odprawiali. Kaźmierz jednéj z nich wysłuchawszy, pragnął co prędzéj z Gedką się rozmówić, gdy właśnie go oznajmiono. — Weszli do komory osobnéj.
— Bóg mi pobłogosławił — począł Kaźmierz i wczorajsze poselstwo Bolkowe Biskupowi opowiedział żywo.
Biskup słuchał bardzo uważny ale zasępiając się. Pierwszém słowem jego było.
— Mieszek szczerym nie jest. Chce Poznania aby z rycerstwem jego na Kraków potém uderzyć[10]
— Ojcze! — przerwał Kaźmierz — nie posądzajmy go!
I to mówiąc w ramię pocałował Biskupa.
— To moje pragnienie jedyne. Niech się ono ziści! zgody i pokoju chcę!!
Biskup widząc jak gorąco się ujmował, zamilkł.
— Zwołamy ziemian poznańskich, dziś czy jutro — rzekł — już to dziś w obyczaj poszło, że bez woli ich, pana im narzucać się nie godzi.
Książę się zdumiał i cofnął.
— Tak jest — odparł Gedko. — Dziedzictwo to czy nie, po ojcu czy po bracie, ziemianie rozstrzygają kto im miły i kogo słuchać mają. Arcybiskup téż Zbisław ma prawo wypowiedzieć zdanie swoje.
— A ja? — przerwał Kaźmierz — cóż ja?
— Miłościwy książę — odezwał się Biskup. — Wy ze wszystkich macie powagę największą, ale z ziemiany naszemi, którzy są dosyć samowolni a burzliwi, siłą coś chcieć dokonać — trudno. Zamiast zgody i pokoju mieć będziecie swar i rozruch.
— Ale oni powinni przystać na to! — przerwał książę.
— Niewiem — rzekł Gedko. — Pragnę dla was oszczędzić trudu i zachodu, zatém pozwólcie nam z Arcybiskupem probować. Puściemy wieść o tém że Mieszek ma na Poznań powrócić. Zobaczemy co rzeką.
Zadumany trochę frasobliwie, Kaźmierz przystał na to.
— Dajcie mi to zgotować powoli! — powtórzył Gedko i wyszedł.
Zadumany głęboko książę pozostał sam z sobą.
— Nie jestem już panem! — powtarzał w duchu — nie mogę nic bez biskupów i ziemian! Jestli to lepiéj czy gorzéj?
Miłość pokoju i sprawiedliwości pocieszała go że tak być lepiéj musiało, a dla sumienia bezpieczniéj. Ale pamięć zarazem przywodziła dawne czasy, dziadów i ojców, które inne były... Naówczas oni jedni rozkazywali, i potęgę mieli wielką!
— Alem ja w duszy méj spokojny! — dodał pocieszając się.
Zdawszy na Gedkę staranie Kaźmierz dnia tego, nikomu więcéj się myśli swéj nie zwierzał. Czas upłynął na rozmowach i popisach rycerskich. Ziemianie, z których wielu mieli prośby i żałoby, wszyscy jeszcze w Łęczycy pozostali.
Miał téż Kaźmierz chorego Leszka, którego kochał jak własne dziecię i z nim się jak z dziecięciem zabawiał. Starania około niego potrzeba było, bo słabe chłopię znieść nie mogło tego żywota, jaki wówczas wszyscy wiedli. Oprócz Kaźmierza co go kochał, inni co się na spadek oglądali, widząc że długo żyć nie mógł, otaczali go wielką okazując miłość. Dla nikogo czulszą nie była rodzina jak dla niego, zalecał mu się każdy ujmując dla siebie. Zabawiano go, przynoszono podarki ten i ów mu się do Płocka obiecywał, a Leszek wszystko przyjmował z uśmiechem dość obojętnym. Wśród tych rozrosłych na olbrzymów rycerzy, z których każdy ogromną zbroję żelazną jak piórko dźwigał na ramionach, ciężki szyszak brał na głowę, na koniu mógł dzień cały harcować, on się wydawał jak istota z innego zabłąkana świata.
Stary Żyra do boku mu dodany, chodził za nim jak niańka go pilnując, w rozmowach nawet często albo mu poddając słowa, lub sam zań odpowiadając. Biednego Leszka nic się tu nie zdało obchodzić — znużony pokładał się na ławach, dla wszystkich starszych równie uprzejmy i zarówno obojętny. Jednego Kaźmierza zdawał się kochać więcéj.
Książe się nim téż szczególnie opiekował. Pamiętał że umierający brat oddał mu go w opiekę, rad był słabe to dziecię wypiastować na męża. Ale kilku już uczonych mnichów benedyktyńskich posyłano mu, dawano leki różne a dziecię ciągle słabło, i choć rosło, wzrost zdawał się je czynić coraz wątlejszém.
U stołów Bolko się przysiadł do księcia badając go pilno oczyma o skutek rozmowy.
— Czekam na odpowiedź Biskupów, — szepnął mu Kaźmierz.
Bolko okazał trochę zakłopotania ale — zmilczał.
Dotąd, choć ziemianie po kątach cicho szemrali, nie było znaków aby to ich bardzo bolało co się dokonało. W obozie i na zamku wesołość panowała i ochota wielka, ze wszystkich ziem rycerstwo się bratało, opowiadało sobie co się gdzie działo, śmiechy się raźne rozlegały, a poza kępą zamkową, o ile błotnista okolica dozwalała, szalano po troszę, zwłaszcza młodzież, wyścigając się, biegając o zakłady, probując koni zręczności i siły. Pod wieczór jednak Kaźmierz i drudzy spostrzegli że się coś w téj zgodnéj dotąd ciżbie zawichrzyło.
Ludzie się poczęli powoływać, zbierać w kupki osobne, ściągać po kątach. Tu i owdzie słychać było dających sobie hasła wielkopolan. Domyślił się Kaźmierz że słowo już puszczono między nich. Lecz że wieczór nadchodził, czasu zostawało mało, nie widziano więcéj nad to że rycerstwo od Poznania i Gniezna osobno się wyłączyli i bardzo żwawo gwarzyli.
Ze wszystkich ziem co się tu zgromadziły, krakowska najbardziéj się odznaczała butą i samowolą, — ztąd szło zawsze hasło do upominania się swobód i roszczenia praw.
Tu powtarzano głośno że ziemianie panów sobie wybierać a bodaj przebierać w nich mogą. — Odprawa dana Mieszkowi jeszcze dumę tę i samowolę podniosła. Obok krakowian w jednéj prawie mierze stali starzy piastowscy wielkopolanie, którzy téż tego chcieli co i oni i o toż się upominali.
— Jako oni tak i my, — mówili, — bośmy to przecie tak dobrzy jak oni, jeśli nie lepsi. Z naszego ula wyszły matki! Jeżeli oni sobie wybierać mogą, nam przystało toż samo co im.
Dotąd było to próżne gadanie, ale tego wieczora zabierało się na coś więcéj.
Gdy się wielkopolanie poczęli zwoływać i naradzać, inni postrzegłszy to, zaniepokoili się. Krakowianie już badali — co tam było? Odpowiadano im.
— Nasza sprawa domowa.
— Kiedy wasza to i nasza.
— Jako żywo! o naszą skórę idzie.
Dowiedzieć się nie można było co się stało, ale wielkopolan jak wymiótł na zamku nie stało. Starszyzna ich ku Tumowi ciągnęła i po drodze, widać było, jak stawali i o coś się bardzo spierali. Inni ciekawi byli nad miarę — co tam jest? Nikt nie wiedział.
Pocieszano się tém iż domowa jakaś sprawa była, o którą z Arcybiskupem mówić chcieli i pewno dokończyć ją między sobą jak zaczęli.
Pod noc późną zasiedzieli się wszyscy za stołami u dzbanów, ochoczo i z dobrą myślą. Już o nocnéj godzinie, wielkopolanie, których nagle nie stało, małemi gromadkami od Tumu wracać zaczęli. Przychodzili milczący, siadali za stół, na twarzach widać było że się czémś gryźli — pytano ich, głowami trzęśli.
Ten i ów krzyknął wabiąc drugich. — Posłuchanie jutro! — Inni przebąkiwali. — Nasza rzecz, a no kto się za nas teraz nie ujmie, za tego my czasu sposobnego nie staniemy.
Zaczęła powracać starszyzna, umęczona, zła, kwaśna. Nie szli na zamek, gdzie dla nich miejsce było, posiadali w podwórzach za stołami, popodpierali łokciami, pili i sumowali. Krakowianie widzieli że coś grubego się warzyło, ale który z nich badać zaczął, dostał ostrą odprawę. — Pilnujcie swego nosa!
Pomiędzy sobą, gdzie się ich więcéj zeszło, gwarzyli wielkopolanie namiętnie, podnosili pięści, spierali się, odgrażali. Uderzało to wszystkich, że władycy możniejsi do księcia nie szli, a co który na zamek spojrzał, nadymał się groźno. Wyrwały się wyrazy:
— Zobaczymy! Co to my dzieci? co drugim, musi być i nam. Im z nosa spadło a nas będą częstować! — Albośmy to głupi! nie damy się! i t. p.
W takiem usposobieniu dotrwali do nocy i powoli się do namiotów, szałasów i wozów swych porozłazili. Stach, który znał różnych a wielu, próbował ciągnąć za język, nie dali mu się. Zaczynał zawsze od księcia i pochwał jego, zimnymi twarzami przyjmowanych. Wczoraj jeszcze dużo było takich, co go wielce kochali, dziś nikt się nie odezwał dobrego słowa.
— Cóżeście to tak markotni? — zapytał podpiłego już starego, o którym wiedział że po piwie języka nie strzyma.
Ten mu się pochylił do ucha, gębę ręką zasłaniając.
— Niewiecie nic? A toć nam tego dusiciela Mieszka chcą dać do Poznania za pana. W Krakowie zły był a nam ma być w sam raz. Cóż to my za jedni? Znoski? Książę wasz myśli, że my mu z sobą damy robić co jego wola i łaska? A no? Zobaczemy! Jak się uprze — to i jego precz wyżeniemy z Krakowa, a innego poszukamy. Czy to ich mało jest? Niechaj wie, że jak go ziemianie zrobili, tak odrobić potrafią!



VI.

Nazajutrz rano poznać już było nie można owéj zgodnéj wczora ziemian gromady. Jak stado owiec gdy wilk w nie wpadnie, wszystko się rozpierzchło i popłoszyło.
Wyglądało rozbito i groźno. Tu i owdzie na całe gardła pokrzykiwano, wrzawa i rozdrażnienie coraz rosły. Na pojedynczym człowieku cale inaczéj każde słowo i wieść skutkuje. Powoli je myśl przyjmuje a serce się niem rozgrzewa; w gromadzie, gdzie ten i ów podżega, żywiéj do góry wszystko się niesie i bucha. To co by hamować miało, w otwartém polu, z tłumu rychléj wywoła przekorę. Niechże ludzie słowu przyklasną, albo mu się rozśmieją, jakby je wiatr popędził leci i w czuprynach siada.
Jeden drugiego radby prześcignął, powie kto jeden, wnet dziesięć woła drugi, aby się wyprzedzić nie dał, rzecze zły, okrzykną najgorszy. Gromada gdy kocha to strasznie, gdy nienawidzi, to zabójczo, gdy odpycha, to na drugi koniec świata, gdy przyciąga, udusić gotowa.
I tu się tak stało. Ledwie im szepnięto o Mieszku z wieczora, że im go chcą dać, jeden zawołał aby go tam wzięli zkąd wyszedł, drugi klnął ostatni zabijać był rad..
Ci co by inaczéj mówić chcieli, nie śmieli, odwaga odpadła, a zwolna i ich téż rozgrzało. Poszło to jak ogień po suchych wrzosach jesienią — zrana już gorzało wszystko. Arcybiskup staruszek, który się wybierał za myślą książęcą przemawiać, znalazł już swych ludzi tak przygotowanych, że go słuchać nie chcieli.
Tajemnicy nazajutrz już nie czynili Wielkopolanie i poczęli Krakowian buntować.
— Co nam dziś, to wam jutro!
— Poczęło się od podwód i przewodu, które nam odjęto — wołali — od księżowskich spichrzów, do których nam już pod klątwą zajrzeć nie wolno, choćby bezpańskie były, a tu już — patrzcie, i pana narzucają!
— Co to my Mieszka nieznamy — powiadali drudzy, — samiście go nam przecie ukazali jakim on jest, gdyście go precz wyżegli. A teraz dla nas ma być dobry?
— Słuchajcie! — prawili zapaleńsi Krakowianom — jeżeli Kaźmierz się uprze swoją wolę mieć, my téż ją mieć będziemy. Razem z wami wyżeniemy go, a młodego Leszka weźmiecie do Krakowa, ten zrobi co zechcemy.
— Do panów Biskupów! — krzyczano.
Krakowianom się to dosyć podobało, żeby bodaj nowego pana szukać, a okazać co to ziemianie mogą.
— My z wami! — poczęli krzyczeć. — Do Biskupów!
Wrzawa się już nie lada wzięła w podwórcu. Stach, który od wczora chodził niespokojny, postrzegł że nie żartem się zanosi na zawieruchę. Puścił się jako swój do swoich, żeby zbadać jak rzeczy stały.
Zamek prawie opustoszał. Nierozjeżdżali się ziemianie, ale w nich wrzało — jedni stawali na gościńcu drudzy po łąkach, inni jechali do Tumu. Zamęt coraz był większy.
Od Mieszka się zaczęło, a teraz już dla Kaźmierza groźnem się stało.
Okrzykiwano go wczoraj, teraz zabierano się kląć, iskry tylko było potrzeba aby ziemian, utratą praw zadraśniętych, do reszty zburzyć. Stach, lepiéj znający niektórych z Krakowian, probował wstrzymywać i upamiętywać. Ale — gdzie tam! Sprawa była wspólna, umysły się zapalały, ani już było mówić z niemi.
Jedni biegli do Gedki, drudzy do Arcybiskupa Zbisława, inni gromadzili się do kupy i już radzili kogo sobie nowego mają wybierać. Biskup Gedko od rana był na zamku, od pierwszéj chwili postrzegł na co się zaniosło, ale miał nadzieję powagą swą hamować.
Starszyzna Wielkopolska naprzód nie do niego ale się posunęła do Arcybiskupa. Staruszek im odpowiedział że o niczem nie wie i odprawił ich do Gedki. Zrazu iść do niego nie chcieli, potém kilkunastu się ich wybrało, poszli.
Biskup postrzegłszy ich przybywających, wiedział już co z sobą nieśli. Dość było popatrzeć na nich, by postrzedz iż tak w piersiach wezbrało że ledwie donieść mogli, buchały im słowa jak kipiątek z garnka. Wcisnęli się wyprzedzając i popychając, twarze rozgorzałe, oczy zaiskrzone, włosy porozrzucane, usta drgające. Gedko który zawsze panem był siebie, w chwilach stanowczych umiał się oblec powagą, która onieśmielała. Nie okazał wcale iż się gniewów domyśla, przybrał twarz pogodną, błogosławił, uśmiechał się.
W tém razem trzech głos zabrać chciało.
Wskazał wybrawszy jednego, starego Rolę, aby przemawiał za innych.
— Pomaleńku, po jednemu, moje dzieci.
Trochę ich to otrzeźwiło. Rola posunął się naprzód, lecz gdy już mówić zaczynał, głos mu tak drżał ze wzruszenia, iż go zrozumieć nie było można.
— Pomaleńku! — powtórzył Biskup.
Rola odetchnął, kaszlnął, zaczął.
— Przyszliśmy tu jak dzieci do ojca, po sprawiedliwość i miłosierdzie, których już na świecie nie ma.
— A no i prawda! — zawołali inni za nim — nie ma.
— O co wam idzie?
— Książę nam samowolnie chce narzucić pana, tego którego wy ojcze, wymietliście precz z Krakowa, bo ze skóry darł ludzi z Kietliczem. A myż nie Boże stworzenia? nasza skóra nic nie warta? Za co my cierpieć mamy i jeszcze się wstydać? My go nie chcemy!
— Niechcemy! niechcemy! — zakrzyknęli wszyscy.
Gedko słuchał podparty na ręku.
— Ja — odrzekł powolnie — ażeby to stanowczo postanowione być miało, nie wiem. A no gdyby tak było?
— Niechcemy! — zawołali Wielkopolanie.
— Posłuchajcież no — rzekł Biskup.
Uciszyło się.
— Gdyby tak było — dodał — dzieci moje — cale inna rzecz Mieszek w Poznaniu a Mieszek w Krakowie.
Zakrzyczano, Biskup mówił daléj.
— Tak, tak, dzieci moje — bo Mieszek w Krakowie był panem zwierzchnim i czynił co chciał a na skargę pójść nie było do kogo. Ten sam Mieszek u was nie może czynić tylko to co mu Kaźmierz pozwoli. Gdy mu każe Kietlicza precz odpędzić — musi go odegnać. Widzicie że sprawa zupełnie różna. Wiecie dobrze że ja Mieszkowi nie sprzyjam, bom pomógł go z Krakowa wysadzić, tego się nie zapieram. U was on panem nie będzie, ale włodarzem.
— Ho! ho; — począł drugi, Skóra, jeden z najgorętszych — my to od razu wiedzieliśmy, że miłość wasza potraficie nam prostym ludziom tak rzecz postawić, jak zechcecie. Na to ojcowie duchowni uczą się po za granicą, aby nam nieukom umieli oczy zapruszać. My, prawda, w księgach nie czytamy, językiem tak nie umiemy obracać jak księża, ale u nas co krzywo to krzywo, a co prosto to prosto — i koniec.
Gedko dostojnik wielki, pan możny, obraził się mową zuchwałą.
— Śmiecież wy, mnie, pasterzowi wyrzucać, jakobym ja was fałszem chciał karmić? A wiesz ty co popełniasz, zuchwale targając się na mnie?
Uderzył się w piersi i cały jakby purpurą oblał.
Skóra popatrzał nań, ale że Biskup nie jego był, nie bardzo się strwożył.
— To już co człowiek myśli, mówić nie wolno? — zapytał.
Drudzy obstając za nim, szemrali téż, Biskup choć się hamował, uczuł potrzebę okazać gniew i oburzenie. Nie pobłażał nigdy oporowi władzy swéj i nieposłuszeństwu.
Wyprostował się i począł głosem uroczystym.
— Chcielibyście wy, sami tu już, bez książąt i bez nas gospodarzyć! Sami sobie panów dawać, prawa stanowić, dogadzać wymysłom? Ojcowie duchowni wam już za nic? A no wspomnijcie, że jakeśmy wam dali skosztować swobody, tak jéj i przykrócić potrafiemy.
Odetchnął Gedko i spoczął nieco, oglądając się po ziemianach, którzy wzrokiem między sobą naradzali się.
— Chcecież aby Mieszek bezdomny, — dodał Biskup — nam i wam, siedząc na granicy, wiecznie pokoju nie dawał, warcholił i spiskował? Przecie go gdzieś osadzić potrzeba.
— A no — zawołał Skóra hardo — mieśćcie go sobie gdzie wola i łaska, byle nie u nas.
— Nie u nas! — potwierdzili inni.
— My go nie chcemy.
— Uprze się pan Kaźmierz — dodał Skóra — my i Krakowian od niego odciągniemy, a to go spotka co Mieszka!
Biskup uderzył nogą o ziemię.
— Śmiecie grozić, jemu i mnie! — krzyknął.
— Waszéj miłości nie stanie się nic — odparł Skóra — a książę Kaźmierz tak pójdzie z Krakowa jako i Mieszek.
— Myślicie że bezemnie i bez nas uczynić to możecie? — gwałtownie począł Gedko. — Wybyście sami nie mogli bez nas — nic! nic! Mylicie się zuchwali a krnąbrni, nie wy, ale my Biskupi, najwyższą władzą Biskupa Rzymskiego panujemy światu, my zrzucamy i sadziemy!
Skóra, na którego towarzysze patrzali przelękli, co na to rzecze, zamruczał tylko.
— Probowali my z Biskupami, poprobujemy bez nich. Nasza natura taka, miłościwy ojcze, pozwól kurze na grzędzie, polezie ci wszędzie. Tak nas Bóg stworzył.
Nieprzystojny ten żart, który Gedkę do gniewu pobudził, ziemian stojących za Skórą, rozśmieszył, co poważnego Biskupa bardziéj jeszcze rozjątrzyło. Widział że poszanowania dlań nie miano.
Groźno podniósł głos i palce do góry.
— Strzeżcie się zuchwali, abyście nie ściągnęli piorunów na siebie, i nie zostali wyłączeni z kościoła, strzeżcie się!
Skóra stał, jakby go to nic nie obeszło.
— Tu o żaden kościół nie idzie, — odparł — my Biskupa w kościele słuchamy i słuchać będziemy, dziesięciny dajemy, w ręce całujemy, ale tu sprawa inna. Tu o ziemię naszą idzie, a my sobie kołków na głowach ciosać nie damy. — Nie!
Gromada ośmielona znowu, poczęła potakiwać silnie. Gedko w gniewie rzucił się i na drzwi im wskazał.
— Idźcie do swojego Pasterza, wy zuchwałe pyszałki, idźcie, ja z mojemi Krakowianami sobie poradzę.
Skóra potoczył wzrokiem po swoich, dał znak, pokłonił się.
— Pochwalony Jezus Chrystus!
I wyszli.
Zuchwalstwem tem i uporem dotknięty mocno Gedko, długo potém przyjść do siebie nie mógł. Sprawa przybierała rozmiary groźne, ziemianie krakowscy poczynali jawnie brać Wielkopolan stronę. Kto się inaczéj odezwał, zakrzykiwano go że rabem i parobkiem książęcym był, a nie ziemianinem. Wielkopolanie całą ławą, dowiedziawszy się że Arcybiskup był w Tumie, jedni pieszo, drudzy konno się wybrali do niego.
Arcybiskup Zbisław, choć na zjeździe tym i w sprawach krakowskich na oko wielkiego nie brał udziału, choć niknął przy Gedce, nie mniéj był czynnym od niego. On to sprawił, że Ottonowi dając poznańskie, Kaźmierz Gniezno dla siebie wyłączył. Cale inaczéj działał Arcybiskup niż Gedko. Ten szedł jawnie i głośno, stary Arcybiskup nie lubiący walki, nie wierzący może w jéj skuteczność, powoli, łagodnie działał i nieznacznie, choć niemniéj dzielnie. Najczęściéj drugim dawał hasło, a sam zostawał na stronie.
Umysł to był niepospolity, rozum wielki, ale skromnem milczeniem okryty.
Przez drogę do Tumu, ćwierć mili, ziemianie czas mieli ostygnąć trochę, a niektórzy bardziéj jeszcze się rozgrzać. Skóra radził nie ustępować i przy swém stać, kamieniem.
— Jak my się im raz damy, — mówił — to po nas. Albo my tu gospodarze, albo księża i książęta. Duchownych my z sobą mieć chcemy ale nad sobą — nie!
Wszyscy mu potakiwali. Część jedna Wielkopolan, ludzi przezornych, dawszy się większéj liczbie swoich wybrać do Tumu, sama pozostała w Łęczycy, aby Krakowianom nie dać ostygnąć. Chciano ich mieć koniecznie z sobą, aby Kaźmierzowi zagrozić.
Zostali najgorętsi i dawszy sobie znaki, poszli między ziemian krakowskich, mazurów, sandomirzan, lublinian, pozyskując ich dla swéj sprawy. Tu im szło szczęściem różnem.
Krakowian którzy zawsze byli dosyć butni a nie mieli czasu się do Kaźmierza tak bardzo przywiązać, i siłę swą pokazać chcieli, łatwiéj sobie od razu zjednali i utrzymali z sobą. Sandomirzanie przywiązani do dawnego pana, słuchać ich nawet niechcieli.
Główna waga była na Krakowianach.
— Co to wy — nawoływali poznańczycy, — mnichy jesteście czy klerycy, czy żaki żeby wami Biskupi i księża rządzili? Co wam Gedko powié, wy go zaraz słuchać macie? Niespodobał mu się Mieszek, wygnaliście go precz, a podoba mu się go sadzić na nasze karki, to wy mu będziecie pomagali?
Pamiętajcie że Biskupi nie wieczni, a z nami przymierze trzymać lepiéj niż z niemi.
Podweseleni i siłą swą rozmarzeni krakowianie, dosyć się na to godzili.
Jeden Mikołaj Lis, brat Pełki, Dziekana krakowskiego, pan znaczny, umysłu przebiegłego, rozumu wielkiego, który niegdy na naukach we Włoszech z bratem bywał i tam się po różnych szkołach ćwiczył — na hałasy te głową potrząsał. Pomagał mu Chmara, drwiąc z zapalonych.
Mikołaj mówił.
— Gdy dla lada czego panów zaczniemy mieniać raz w raz jak płoche dzieci, pośmiewisko z siebie uczyniemy. Okaże się że Mieszek co nas żelazną ręką trzymał praw był, bo dobrą wolą nic nie zrobi z nami. Sprawa to nie nasza, a Wielkopolan, co my mamy dla nich zrywać z panem dobrym, łaskawym, który nam ojcem jest?
A Chmara wtrącał.
— Nie macie słuszności, panie Mikołaju, trzeba coraz to z innego pieca chleba probować. Wyrzućmy Kaźmierza że dobry, weźmijmy sobie Leszka, który ledwo dysze, ten będzie lepszy, bo nie pożyje długo i znowu nowe sitko na kołek. A tu się ludzie przytém pożywią, nowy pan, nie jednemu kabat nowy!
Mikołaj jakby nie słyszał tych żartów, surowo przemawiał.
— Niesłuchajcie warchołów płochych, dobrze żeśmy pod dachem, nie leźmy dobrowolnie na słotę.
— Prawisz tak — przerwał mu Dobrogost z Tęczyna, — bo i ty i brat twój, co przy biskupie jest, oba Biskupowi służycie, jego piosnkę śpiewacie.
— Nie — odparł Lis dumnie — ja nie służę nikomu, tylko własnéj sprawie, gubić się naszéj ziemi nie damy, i ja i drudzy co są ze mną.
— A wieluż was jest? — zawołano z ciżby — policzcie się?
Mikołaj obejrzawszy się, w istocie mógł się przekonać, że był tak jak sam jeden, bo choć Stach niedaleko gardłował téż za Kaźmierzem, i temu wytykano, że księciu i Biskupowi służy. Stach zrywał się gniewnie, ale napróżno. Mała garstka tych co Kaźmierza bronili, pod strachem daleko znaczniejszego tłumu tych co rozgrzani przeciw niemu wołali — coraz się uszczuplała. Zamiast nawracać, przemawiania Mikołaja i Stacha, jątrzyły i do wybuchów pobudzały.
Przychodziło do tego, że się już na prawdę naradzano, kogo na miejscu Kaźmierzowém posadzą.
Nieliczni obrońcy księcia strwożeni, rozproszyli się, niewiedząc już co począć. Chmara, jeden zszedłszy się ze Stachem na uboczu, śmiał się.
— Niechbo się wykrzyczą — mówił — pójdzie im to na zdrowie. Z hałasu tego, jako żywo, nic nie będzie. Gdzie który guza oberwie, dzbanek jaki stłuką, a żeby się mieli na księcia albo na Biskupa porywać — e! do tego daleko!
— Zbyt ufnym być nie można — odparł Stach — coś radzić trzeba.
— A najlepiéj nic — rzekł Chmara, — jak się im nikt przeciwiać nie będzie, wyszepczą się jak raki. Miły Boże! ja ich znam. Gdyby ich Biskup nie prowadził i nie zmusił do wystąpienia, oni byliby i na Mieszka krzyczeli, a nie zrobiliby mu nic.
— Teraz do prowadzenia, — rzekł Stach — mieć będą zamiast biskupa, braci z Tęczyna, którzy Kaźmierza nie lubią, znajdą i innych. Zawierucha łatwo się zerwać może.
Pobiegł tedy Stach.[11] Chmarę porzuciwszy, aby, gdy sam nic nie zdołał zrobić, pilnować przynajmniéj co się gdzie będzie działo.
Ten sam Gąsior co w Sandomirzu tak za Kaźmierzem obstawał, podbudzając ku obronie jego, znalazł się i tu ze swą gębą wyprawną, ale już inaczéj śpiewał, na Kaźmierza powstawał i ziemianie go pilno słuchali.
— A dawnożeście to — przerwał mu Stach — w Sandomirzu Kaźmierza na rękach nosić chcieli gardłując za nim. Cóż wam uczynił iż nań szczujecie teraz?
— Co? jeszcze się pytasz? — zawołał Gąsior. — Co uczynił? on tu sobie myśli panować bez ojczyców, a ziemie rozdawać jak mu się zamarzy? Niedoczekanie jego, z braćmi Wielkopolany pójdziemy, zrzucimy go aby drugich rozumu nauczyć. Zrzucić! o książąt łatwo!
Śmieli się niektórzy, Gąsior prawił.
— Jest w czém wybierać. Władysławowicza którego wziąć, szlązaczki ubogie, będzie nam to służyło jak zechcemy.
— Człowiecze! ale cóż ci Kaźmierz winien? — wołał Stach.
— Co? mnie... nic — rzekł Gąsior — a choćby i nikomu nie winien był nic? a gdyby nam trzeba było okazać co ziemianie, ojczyce mogą? Ot tak! na grozę drugim — albo to coś nie warto?
Wziął się w boki.
— My tu panami, nie kto? My! Znajcie nas, skurczybyki!
Że beczki stały otworem, a czerpano z nich obficie, więc pod wieczór tak się zawzięło ziemiaństwo iż bodaj na zamek już ruszać chciało, Kaźmierzowi wypowiadać posłuszeństwo. Huczano straszliwie. Około zamku przyboczna straż Jaksa, Mikołaj Lis, Goworek, Żyra, Chmara i co było Kaźmierzowi wiernych, musieli stać, aby rozdrażnieni Krakowianie istotnie się do jakiego zuchwałego nie rzucili kroku.
Gdy się to działo na zamku, Wielkopolanie do Tumu śpieszyli do Zbisława, który mało co jeszcze o wszystkiem wiedział. Wyprzedził ich jednak wysłany przez Gedkę, dziekan Pełka, brat Mikołaja Lisa, wioząc przestrogę, by Arcybiskup starał się ziemian uspokoić, gdyż nader zuchwale sobie poczynali z Biskupem.
Gdy się około Tumu zjawiło poselstwo, Arcybiskup w kościele był na modlitwie, kazano im zaczekać, rachując może na to, że ostygną. Potém zasiadłszy uroczyście na tronie dla siebie przysposobionym, w płaszczyku złocistym (jaki wówczas nosili biskupi), Zbisław wpuścić ich kazał. Gedko powagą swą, postawą, powierzchownością pańską mógł wrazić ludziom uszanowanie, Arcybiskup świątobliwy, pobożny, spokojny starzec, nie unoszący się nigdy — trzymał zawsze owieczki swe w téj odległości od siebie, iż sporu z sobą nawet nie byłby dopuścił.
Wiedząc już o rozdrażnieniu, przyjął wchodzących po ojcowsku. Skóra, któremu się powiodło z Gedką, pierwszy wystąpił ze skargą, narzekaniem a nawet i groźbą.
Wszystkiego tego Zbisław wysłuchał cierpliwie — nic nie odpowiadając. Wreście Skórze i towarzyszom przebrało się narzekań, chcieli posłyszeć słowo pasterskie, poczęli się łokciami trącać, nakazując milczenie — i zamilkli.
Zbisław namyślał się długo.
— Nowe mi rzeczy prawicie — odpowiedział. — Mnie to téż równie jak was obchodzi. Kto w Poznaniu ten i w Gnieźnie będzie panem, a jabym rad siedzieć, Boga chwaląc, spokojnie. Kto to wam powiadał? Czy wam to objawił książę?
Spojrzeli po sobie.
— Gadają wszyscy, huczą, trąbią! — rzekł Skóra.
— Lecz zkądże to wyszło? — rzekł Arcybiskup — bo ja o niczém nie wiem. Żeby to prawda być miała, pobożny, dobry pan nasz Kaźmierz, przed ojcem swym duchownym, przedemną, który tu przecie pierwszym jestem — coś by o tém powiedział. Kto wam to przyniósł?
Skóra i inni żwawo się z sobą zaczęli sprzeczać.
— Dobromir.
— Jako żywo, nie ja! klnę się!
— Sławek.
— Jam się od Mirosza dowiedział.
Po nici porwanéj do kłębka dojść nie było podobna. Arcybiskup czekał aby się to wyjaśniło, a wyjaśnić się nie mogło.
— Moje dzieci — rzekł — prosta rzecz, potrzeba czekać z radą aż się to okaże prawdą. Za cieniem gonić, dziecinna sprawa.
— Pełen zamek tego! powtarzają wszyscy! — wołano niecierpliwie.
— Cóż z tego? — odparł Zbisław — rozumny człek nim uwierzy, czeka aż posłyszy z takich ust co u źródła były.
— Biskup Gedko nie zaprzeczał! — zawołał Skóra.
— A upewniłże was że to prawda?
Zaczęli się sprzeczać, jedni utrzymywali że upewniał, drudzy że tylko przypuszczenia bronił.
Sprzeczka taka urosła między przybyłemi, iż się ku sobie sunąć zaczęli z wołaniem wielkiem. A Biskup ich uśmierzał i do zgody nakłaniał. Mimo to rozdwoili się i z jednéj gromady dwie urosło.
Zbisław rzekł im w końcu.
— Nie ma nic, nie wiemy nic, gdy się dowiemy że nam istotnie grozi niebezpieczeństwo, poradziemy sobie na nie. Jam pasterz wasz nie dam was na wilcze zęby. Nie rozpaczajcież przed czasem, nie zrywajcie się, gdy nie ma czego. Pokój z wami.
I pobłogosławił.
— Z Bogiem idźcie, dobrzy ludzie, z Bogiem!
Poprzestać musieli na tém. Chciało się im ujadać jeszcze, nie mieli z kim, więc wychodząc sami z sobą spierali się zajadle zkąd tę wieść mieli, kto ją pierwszy przyniósł. Dośledzić nie mogli.
Cała ta wyprawa do Tumu spełzła na niczém; ziemianie na powrót do zamku ćwierć mili idąc i jadąc sprzeczali się ciągle, a u wrót stanąwszy znacznie ochłódli. Tu na nich czekali Krakowianie i reszta swoich, którzy gdy sprawę zdawać przyszło, poplątali się. Posły nie umieli się wytłumaczyć dla czego wszystko spełzło nadaremnie i nic nie przynieśli z sobą.
Wszyscy jakoś czuli się jak zimną wodą oblani. Pomęczeni byli, gardła pozasychały — zaczęli się rozchodzić.
W usposobieniach jednak nie zaszła zmiana, stano przy swojém, Krakowianie się odgrażali, wtórując Wielkopolanom, choć nie tak już żwawo.
Na zamku, gdzie książę ze swemi bratankami siedział, od rana już gotująca się burza była widomą. Gedko się nie pokazywał, aby go nie pytano, a warcholących, choć się o to upominali, nie przypuszczał do siebie. Chciał im dać czas do rozmysłu i upamiętania.
Bolko, który wszystkiego był przyczyną chodził wielce posępny. Szło mu o poparcie sprawy Mieszka, nie z miłości dla Kaźmierza, ale z własnéj rachuby. Chociaż winien mu był zgodę swą z braćmi i przyjaznego udawał, Bolko sprzyjał Mieszkowi w tém, już aby się go pozbyć z Raciborza, już aby zawczasu z nim umówiony zamach przyprowadzić do skutku. Oba oni Kaźmierza zwali po cichu przywłaszczycielem. Mieszko szląskim bratankom połowę państwa dać obiecywał, jeśliby Kaźmierza wygnać się udało.
Ażeby tego dokazać, potrzeba było wprzódy, choć kłamaną pokorą, zdobyć Wielkopolskę, a potém jawnie powstawszy iść ze szlązkiemi na Kraków. Spisku tego prawy Kaźmierz, ani się mógł domyślać, ani oń posądzać. Korzono się przed nim, uznawano władzę, kłaniano mu się, aby z rąk jego broń wyrwać, z którą się na niego miano obrócić. Kaźmierz tymczasem ubolewał nad nieszczęśliwym sprawy wielkopolskiéj obrotem i myślał jak złagodzić rozdrażnienie a Mieszka zaspokoić. Chciał mu oddać Poznańskie, nawet Gniezna nie zachowując dla siebie, byle sumienie uspokoić.
Gdy siedzieli tak w izbach zamknięci, ten i ów przybiegał z doniesieniem, co się między ziemianami działo. Mikołaj Lis, Chmara, stary Żyra, który przybył z Leszkiem, wysuwali się po kolei w podwórca, i wracali donosząc co słyszeli. Choć każdy inaczéj to rozumiał, a Chmara wszystko w śmiech obracał, zaprzeczyć nikt nie mógł że umysły były wzburzone, Mikołaj otwarcie księciu wyznał, że mu zrzuceniem grożą.
Gdy jedni się oburzali, drudzy trwożyli, Bolko który piwa tego nawarzył, choć chmurny chodził, w duszy się wcale tem nie martwił może. Dogadzały mu i niepokój i zniechęcenie ludu do Kaźmierza. Ciężki ten, powolny, na pozór nieobrotny szlązak, na pół niemiec, chytrzejszym był niż się wydawał. Nie mówił nic, śledził wszystko, oczyma chodził po twarzach. Otto, który zasłyszał już o tém, a odzywać się nie śmiał przeciw ojcu, bo Kaźmierz mu usta zamykał, siedział w kącie, starając być niewidocznym. Wielkopolanie jego sprawę popierali — cieszyło go to, lecz okazywać radości nie było wolno. Między nim a Mieszkiem dawne zadrażnienie przeszło było w walkę otwartą, zgody z ojcem mało się spodziewał.
Z całego rodu książęcego jeden chory Leszek najobojętniejszym był na to co się działo. Napół dziecko jeszcze bawił się wrzawą, głosami, widokami nowemi i twarzami. Tęskniło mu się za Płockiem jednak, nudziło chwilami w poważniejszém towarzystwie, i, gdy mu się oknami wyglądać sprzykrzyło, chodził od jednego do drugiego z książąt, tego za miecz, tamtego chwytając za sprzączkę, za pas, dopytując zkąd je mieli, chwaląc fraszki — zabawiając się lada czém.
Na twarzy Kaźmierza wielka radość z dokonanego prawodawstwa, ustąpiła zniecierpliwieniu i podrażnieniu. Wysyłał coraz kogoś aby mu przyniósł wieść co się tam działo. Jedni straszyli do zbytku, drudzy nadto lekceważyli. Z okien widać było miotanie się tłumów, zbiegowiska, pochód do Tumu, narady i spory wrzawliwe. Wieczorem wreście na drodze od Tumu ukazał się jadący ku zamkowi, orszak Arcybiskupi.
Wielkopolanie zobaczywszy go, uradowali się[12] Witano po drodze milcząco, z uszanowaniem, nie wątpiąc że w sprawie ich jedzie. Tak było w istocie. Poprzedzali go, Cherubin poznański i Onolf biskup kujawski.
Naprzeciw wyszedł Kaźmierz, chcąc wprowadzić Zbisława do izby w któréj wszyscy siedzieli: ten posłuchania osobnego zażądał. Szli więc, on, Gedko i dwaj biskupi z Kaźmierzem na przeciwną stronę: Gedko nie mogąc zajścia z wielkopolany zapomnieć, mocno był poruszony.
— Sprawa to jakaś nieczysta — odezwał się na wstępie[13] — Ktoś ich podburzył. Nigdym ja krakowian moich tak rozpalonych nie widział, choć się to ich nie tyczy.
— Trzymają wszyscy razem — rzekł Cherubin — i do mnie przybiegali niektórzy z bolem i skargą.
— A no nie z odgróżkami przecie jak do mnie wielkopolanie wasi — przerwał Gedko.
— Coż tu czynić? — zapytał książe. Zbisław odezwał się spokojnie.
— Przecież nie głoszono o tém, nie mówił książe, nie oznajmywał żaden z nich — ludzie sobie pletli. Dziś gdy się huczą daléj posuwać sprawy nie można, trzeba ją pokryć milczeniem, i uspokoić ich... Czasowo wszystko zawiesić, bo i pora i miejsce do roboty najgorsze.
Książe westchnął. — Rzucaćbym myśli nie chciał, — rzekł, — dałaby pokój i zgodę.
Arcybiskup odpowiedział. — Zostawcie to dogodniejszemu czasowi. Kietlicza wspomnienie nadto jeszcze żywe: niech się to zatrze... Jak kamień w wodę rzućcie myśl waszą miłościwą. — Niceście nie ogłaszali, odwoływać nie potrzebujecie..
— Nie chcę by Mieszek mnie przypisał to iż go odpychają — rzekł Kaźmierz.
— Świadków mnogich macie tego co się działo — odezwał się Zbisław, — przeciw wody płynąć nie można — czekać musicie!
— A! — rzekł książe smutnie — czekanie to dla mnie ciężkie i boleściwe; walka ciągła, niepokój wieczny, bo Mieszek nie da się uspokoić. — On czekać nie będzie.
W tém Gedko przerwał.
— W walce téj, jeśli ją wznowi Mieszek — Bóg sprawiedliwy — może się on doczekać kary i końca. Sił niema do niéj — skończy się z nim jak z Władysławem.
— Dano im Szlązk — rzekł Kaźmierz, — Mieszkowi bym oddał chętnie jego dzielnicę.
— Dziś nie pora! nie pora! — zawołali razem Arcybiskup i Gedko.
Narada, na któréj w istocie mało co uradzono, dość długo trwała; książe wyszedł z niéj uległszy duchownym, którzy zgodnie głosowali aby daléj Mieszka sprawy nie popierać. Arcybiskup na którego wóz czekał, otoczony wielkopolanami, do domu powracał. W progu Skóra stał i inni.
Zbyć ich teraz niewiadomością nie było już można, Zbisław ukazał im twarz spokojną i rozgrzani poznańczycy nic z niéj poznać nie umieli. Siadał już do wozu z kapelanem, gdy Skóra ze swemi przystąpili cisnąc się.
— Ojcze miłościwy — spytał Skóra — cóż z nami?
— A no — nic! moje dzieci! nic!
— Prawdaż o Mieszku?
— Ani prawda ani fałsz — rzekł Zbisław. — Była może o czémś podobném mowa dla uspokojenia państwa tego, ale książe nikomu gwałtu zadawać nie myśli!
Posłyszawszy to, ci co się skupili u wozu poczęli powtarzać, podając jedni drugim. — Książe ani myśli! ani myśli!
Osłupieli wszyscy. Skóra, który tak nadaremnie gardłował, głowę zwiesił. Arcybiskup tymczasem, żegnając na wsze strony, woźnicy dał znak aby ruszył. — Tłum rozstąpił się milczący.
— Ani myśli o tém! — szeptano do koła.
— Ja bo zaraz mówiłem że to baśń głupia być musi, — zawołał jeden.
Wszystkim ciężki kamień spadł z serca. Słowo arcybiskupie miało wielkie znaczenie — powiedział — że książe nie myśli o tém.
— To te skurczypałki, plotkarze, niecnoty wydumali, z palca wyssali aby tylko ludzi z sobą poswarzyć — poczęli niektórzy. — A żeby znaleźć tego nicponia co to zmyślił, zaraz by go na gałąź.
Drudzy zdala zasłyszawszy o gałęzi, potwierdzali, nie wiedząc na kogo padł wyrok.
— Powiesić juchę, powiesić!
A tuż krakowianie ciągnęli, dopytując, kogo i za co wieszać miano?
Narzekanie powstało powszechne na zwodliwe i złośliwe języki; potém na łatwowierność ludzką. Jeden winę tego zamętu na drugiego zrzucał. — Spory się wszczęły, krakowianie swojego pana bronić już zaczynali.
— Ale bo to nie mogło być, aby Kaźmierz, dobrotliwy, bogobojny pan, uczynił krzywdę taką.
Gąsior wpadł z mową krzykliwą, dowodząc że to wszystko było sztuką książąt szlązkich, którzy nie zapomnieli ojcowizny, i w mętnéj wodzie, drugi może Oświęcim i Bytom chcieli złapać, albo i co więcéj może. Skrupiło się więc na Władysławowiczach. Inni szukali winowajców różnych, koniec końcem po tém utrapieniu, poszli się chłodzić i krzepić.
W głębi jednak tego na pozór uspokojonego tłumu, choć krótkie powstanie w myśli przeciw Kaźmierzowi, zostawiło ślady. Obstawali i teraz przy tém że ziemianie przy prawach stać byli powinni, nie dając sobą jak niewolnikami rozrządzać. Wyszedł zaraz Chmara między swoich, aby zbadać co się dzieje, wysunął się Mikołaj Lis. Postrzegli już zmianę.
— A co! — zapytał Chmara szydersko. — Zrzucićby Kaźmierza? nie prawdaż? Nie źle by to było? Zabawilibyśmy się i łbów trochę twardych rozkwasili?
— Dajcie bo pokój, — przerwano mu — wiecie że bałamuctwo było. Wielkopolanie niedorostki, baby długojęzyczne wszystkiemu winni.
— A my! cośmy to tak wzięli do serca? — spytał Chmara.
Milczano. — Mikołaj karcił głośno. — Wam aby się komosić, — wołał — nie patrzycie czy jest czego. Wrzawy narobili, panu dobremu serce popsowano. Héj! héj!
— Dobry pan! — zabrzmiały głosy. — Lepszego na świecie nie znaleźć!
— A kto mówi inaczéj — odezwał się Gąsior — na gałęź! Ja zawsze go broniłem — nie było i nie będzie lepszego.
Ci sami co go tylko co zrzucać chcieli, już znowu na rękach nosili. Wielkopolanom jednak została jakaś wątpliwość. Skóra zapamiętał, iż Arcybiskup fałszu nie zadał plotce, radził być ostrożnemi.
— Na baczności się trzeba mieć — szeptał. — Plotki, plotki, a coś było. Pomacali że się dziś nie uda, odłożą na jutro!
Za nim i niektórzy twardsi głowami ciężkiemi potakiwali — ale ochoty wielkiéj do warcholenia nie było.
Nazajutrz, gdy się już wszyscy, oprócz duchowieństwa, które jeszcze dla narad z sobą pozostawało w Łęczycy, rozjeżdżać poczynali i Kaźmierz z orszakiem swym z zamku wyciągnął, stały znowu tłumy z twarzami jasnemi, czapki podrzucając do góry, okrzykując go radośnie. Nie było prawie śladów wczorajszych waśni i zburzenia. Kaźmierz powracał zasępiony — wiedli go z pokorą nieszczerą bratankowie, Bolko najuniżeniéj szerokie schylając plecy; Otto łapiąc za kolana, Leszek uśmiechając się opiekunowi, rad że do Płocka powracał.
Ziemianie z pocztami rozsypywali się po okolicy, spieszyli do domów, a którzy psy mieli z sobą, ku lasom dążąc, aby po drodze zapolować i rozruszać się. Nie jeden westchnął myśląc, że z wiecu wracając, o przewód i pokarm u kmiecia się już nie będzie mógł upomnieć, aby nie być wyklętym.
I brogi przy probostwach napędzały żalu że po śmierci księży, już się do nich dobrać nie można...



VII.

Stach z innemi powracał do Krakowa, choć uspokojony po trwodze jaką miał o swojego pana, nie wesół jednak przemyśliwając o pobycie w stolicy. Nie tak tu szło jakby on był dla Kaźmierza pożądał. Widział go codzień pochmurniejszym, niespokojnym, zbladłym i zmęczonym, przypisując to, nie bez przyczyny, owéj złej niewieście która nad nim panowała. Byłby mu może inną jaką płochość a słabostkę przebaczył, téj niewiasty, którą miał za czarownicę, trującą go i czyniącą nieszczęśliwym, ścierpieć przy nim nie mógł.
Trwożył się tém więcej, iż od czasu jak znikła z zamku, nie wiedział gdzie się ukrywała, będąc pewnym że w bliskości być musiała. Nienawiść miał do niemca wysługującego się wdowie i popierającego ją u pana. On był przyczyną, że Biskup ciągle napomnienia musiał dawać upokarzające, że księżna Helena płakała widząc męża coraz obojętniejszym, że życie Kaźmierza upływało w tych walkach z samym sobą, które kończyły się zwycięztwem Wichfrieda.
Stach téż w Łęczycy, ocierając się pośród ludzi przybyłych ze szlązakami, z Leszkiem i Ottonem, wiele się podowiadywał rzeczy, które trwogę o losy księcia pomnażały.
Chociaż się zdawał utwierdzonym na Krakowie, spiski nań i zmowy nie ustawały. Ludzie Bolkowi popiwszy się napowiadali że stary Mieszek, Kietlicz i ulubiony syn książęcy, Bolko nieustannie zajęci byli zabiegami jakiemiś i przygotowaniami.
Mówiono o wyprawianych ciągle tajnych posłańcach z Raciborza, do Krakowa, na Pomorze i na Polesie. Kietlicz niedawno wrócić miał z Moguncyi i Akwizgranu. Dla bliższych tajemnicą nie było że Mieszek praw się swych zrzekać nie myślał, poprzysiągł owszem że choćby życiem miał przypłacić, dopominać się o nie będzie i odzyskać musi.
Stach więc nie bez przyczyny się trwożył. Już w Łęczycy posłuchanie sobie wyjednał u Gedki i doniósł mu o tém, ale Biskup zapewnił go że ludzie więcéj zmyślali niż było, że niepokoić się nie miał czém.
Mierzwa wprawdzie postawiony na straży, nic nie donosił, ale Stach miał go już za zdrajcę, i w zapale swym dla księcia, ofiarował się sam do Raciborza jechać, śledzić i wywiadywać. Gedko, któremu się przykrzyły doniesienia, zganił mu zbytnią obawę i podejrzliwość.
Wracał więc smutny, a pomnażała utrapienie myśl o téj nieszczęśliwéj Jagnie, do któréj się przywiązał jak do jedynéj istoty, która bliższą mu była.
Śmieli się z niego towarzysze, widząc go ponurym, a odgadując szydersko co mu w Łęczycy sadła za skórę zalało?
Nawykły do znoszenia drwin spokojnie, Stach już nic nie odpowiadał na nie, lub się z nich pogardliwie uśmiechał.
W podróży do Krakowa, książe polował po drodze, puszczali się z nim ochotnicy aby łowów użyć, po których tęsknili, Stach przy wozach zostawał, zobojętniawszy i na tę dawniéj miłą rozrywkę. Sam on teraz w pokutniku biednym, starego wesołego nie poznawał Stacha. Jedyną pociechą dlań było iż dla tego pana pracował, którego dobroci wielkiéj życie był winien.
Myśląc o tém przez drogę a niepokojąc się, postanowił ze swego urzędu na zamku, który mu teraz mniéj był potrzebny uwolnić się, aby mieć swobodę śledzenia „czarownicy“, czuwania nad Mieszkiem i pilnowania Jagny. Potém co słyszał w Łęczycy nic mu już z głowy wybić nie mogło iż Mieszka pilnować sam musiał, bo Mierzwa zdradzał, a Biskup zbyt był ufny w siebie i zaślepiony pozorném bezpieczeństwem.
Gdyby nie stary Chmara, wszystkich w drodze rozweselający swemi żartami, cała podróż zeszłaby była nudno, Kaźmierz jechał milczący a zadumany i dopiero zbliżając się ku Proszowicom niecierpliwość go jakaś ogarnęła. Rzucił za sobą obóz i ludzi, i sam w pięć koni z Wichfriedem do Krakowa pospieszył. Stach i to przypisywał nieszczęsnéj „wiedźmie“ która siłą nieczystą księcia do siebie ciągnęła.
Z innemi razem przy wozach zostać zmuszony, Stach późno w noc przybył na zamek, a tu Kaźmierza jeszcze nie było, choć przodem wyjechał. Musiał więc gdzieś zwrócić i zabawić, a gdzie? łatwo się było domyśleć, Wichfried mu towarzyszył.
W godzinę dopiero może po wozach, Kaźmierz z nim zjawił się na Wawelu, gdzie nań Helena z synkiem od mroku oczekiwała.
Na zamku zastali kniazia Romana ruskiego z Włodzimirza, stryja Heleny, który rad Kaźmierzowi służył i u niego przebywał, spodziewając się z pomocą jego dostać więcéj ziemi na Rusi gdzie się ciągle kniaziowie z sobą zadzierali, wyganiali i waśnili.
Wesoły to był człek, a przynajmniéj przed Kaźmierzem takim się okazywał. A że o niewiastach mówić lubił i język miał tłusty, czasem ponurego rozbawił — książe doń był przywiązany i zawsze go witał rad u siebie. Książe Roman w sobolowym kożuchu siedział téż czekając w przedsieni, przybycie więc weselsze się stało niż zwykle, bo Roman śmiech z sobą nosił. Poszli zaraz do ostygłéj wieczerzy i do kubków..
Roman, druhowi swemu, widując go prawie zawsze zadumanym, lub na rozmowach o rzeczach smutnych z uczonemi, dowodził że powinien był te wszystkie myśli ponure w kąt rzuciwszy, życia zażywać, niewiast sobie ku uciesze więcéj przysposobić, i biesiadników ochotniejszych. Nie widząc na zamku tylko podżyły orszak Heleny, śmiał się kniaź z tego obyczaju surowego i do poprawy zachęcał.
Wesoły Rusin, nawet wobec księżnéj Heleny języka nie umiał powstrzymać, śmiech wywołując na jéj blade usta.
Przybywszy na zamek, Stach, że już pora była późna, do dworku Jagny nie idąc, na górce swéj nocował. Nazajutrz rano zdawszy prędko skarbiec Rajcowi pospieszył do Jagny.
Choć mu na duszy było ciężko, nie mógł się wstrzymać od objawienia radości gdy ją zobaczył. Znalazł ją jak zawsze roztargnioną i nie wesołą.
Przyjęła go rada, ale przedewszystkiem o księcia pytać poczęła, o podróż, pobyt w Łęczycy i co się tam działo. Stach szeroko i długo opowiadać począł, nic nie kryjąc przed nią, przyznał jakie z sobą wiózł utrapienie i niepokój.
Nawzajem Jagna pochyliwszy mu się do ucha, szepnęła z jakąś gorączkową niecierpliwością — A ja już wiem, gdzie ona jest!
Domyślił się Stach o kim mówiła. Nie pierwszy to raz uderzała go namiętność z jaką Jagna wymawiała to — Ona! Oczy jéj płonęły, brwi miała ściągnięte, twarz gorzała gniewem. Wszystko w świecie zresztą było dla niéj obojętném, tylko to co Kaźmierza tyczyło, tak ją poruszało. Stach sądził iż się tak przejęła jego przywiązaniem do księcia.
Zwykle martwa i pogrążona gdy wspomniała go lub Dorotę, zdawała się jakby od iskry za żegniętą[14].
— Wiem gdzie ona — odezwała się tajemniczo — Nad Wisłą stoi pod zamkiem wielkie domostwo stare. Kupił je Wichfried, parkany pobudowano wysokie, wrota okuto. Tam jéj nora.
— Zkądże ty wiesz o tém?
— Ja? — odparła namyślając się trochę z odpowiedzią[15] — W niedzielę byłam w kościele u Ś. Wacława. Tęskno mi było, spiewali księża chciałam posłuchać. Weszła osłonięta niewiasta; któréj twarzy nie można było rozeznać, alem ja ją poczuła zaraz. W kościele tak jak nikogo nie było, stanęła za słupami; nie widziała mnie. Odkryła potém twarz trochę, poznałam — ona była. Ja ją z ulicy znam.. Wyszła potém oglądając się, ja w ślad za nią.
Posadzili ją pod samym zamkiem! ażeby łatwiéj się do niéj mógł dostać! Dom zaparty, jak pustka, ale czeladzi i stróżów dosyć.
Jagna poczęła chodzić żywo, powtarzając — Nie zbyć się jéj ztąd! nie zbyć téj czarownicy przeklętéj!
Stach rozpytawszy o położenie domu, aby sam mógł sprawdzić gdzie była, opowiadał o tém co się w Łęczycy działo. Jagna słuchała tak obojętnie jakby nie ledwie już życzyła, by go nazad do Sandomirza wygnano.
— Tuście wy mu szczęścia nie dali — rzekła — co mu potém że więcéj ludzi się kłania? Tam spokojny był, tu mu grożą! a ta wiedźma życie z niego wysysa! Wypędzą go? wróci tam, lepiéj będzie.
— Nie wróci tam, nigdzie mu nie dadzą potém spocząć, jeźli ztąd wygnają — odparł Stach — będzie tak błądził po cudzych kątach jak Władysław i Mieszek, odbiorą mu wszystko! Zginąć może!
Bronić go trzeba, — dodał — bo wszyscy ślepi, nawet Biskup, a na niego zmowy straszne!
Stach się zapalać począł, a Jagna mu przerwała.
— Naprzód go brońcie od téj złéj pokuśnicy, ta od Mieszka straszniejsza!
Po rozmowie z Jagną, poszedł Stach na zamek aby się ze służby przy skarbcu uwolnić. Rajec, gdy do niego z tém przybył, uląkł się, zakrzyczał i rękami zatrzepał. Strach go ogarnął.
— A cóż ja pocznę bez was, niedołęga stary — zawołał — mnie i pana okradną. Niedojrzę sam, a złych ludzi pełno, nie będzie komu powierzyć klucza! Jeźli wy pójdziecie precz, ja z wami chyba, bo niepodołam już.
Zagroził mu że do księcia z żałobą nań musi iść.
— Ojcze mój — rzekł Stach, który starego kochał i szanował, na nic się nie zda skarżyć, bo ja muszę precz. Da li Bóg, powrócić mogę, służby się nie wzdragam, ale pilne sprawy mam, i wy mnie ani żadna siła nie wstrzyma. Teraz odpuśćcie, a, późniéj — kto wie? mieć mnie będziecie.
Stary się uspokoił tém, chciał jeszcze nagrodę wyrobić u księcia dla odchodzącego, dodając że z rąk własnych Kaźmierza ją otrzyma; czém Stach przelękły, do nóg mu padł aby tego nie czynił. Rajec niewiedział już co myśleć, gdy jak o łaskę zaczął go prosić aby mu nic nie dawano. Badał długo, rozpytywał, frasował się i nic z niego nie dobywszy, puścić musiał zapłakany. Wymógł na nim Stach że przed księciem wcale nie wspomni nawet o odprawie jego.
Wieczorem gdy już zastępcę znaleziono, klucze oddawszy, Stach o mroku przeniósł się do dworku Jagny, która go przyjęła nie zbyt rada i trochę pomięszana. Rosło w nim przywiązanie do niéj i zajęcie jéj losem a w miarę tego dziewcze zdawało się stygnąć i coraz stawać mniéj przystępném.
Nie długo téż natrętnym jéj być miał, bo się zaczął wybierać w drogę. Potrzeba było dowiedzieć się co się z Mierzwą działo, który znaku życia nie dawał.
Stach miał go w podejrzeniu i naocznie chciał się przekonać co myślał i robił. Juchim utrzymywał że o nim niewiedział wcale.
Żyd, któremu bicie pieniędzy wydzierżawiono, dla Stacha który do tego dopomógł, był z poszanowaniem wielkim. Działo mu się dobrze, zdawał się téż sprzyjać księciu — lecz i temu Stach nie bardzo ufał. W dworku Skarbnego więcéj coraz było życia i ruchu, ludzi się tam przesuwało dużo, zwożono kruszce w sztabach, rozsyłano drobne pieniążki worami.
Ile razy się tu Stach zjawił przyjmowano go jako zwierzchnika, któremu cześć i wdzięczność należała. Na wyjezdném zapragnął się z Juchimem rozmówić i pospieszył do niego.
Skarbny pospiesznie wystąpił na spotkanie, kilku swoich, z któremi miał coś do czynienia, spiesznie odprawił, kazał wina podać i z uprzejmością wielką gościa przyjąć się starał.
— Niewiecie co o Mierzwie? — spytał Stach — od bardzo dawna nic od niego niema.
Juchim głową pokiwał z wyrazem jakimś wątpliwym.
— Nie daje o sobie znać — dodał przybyły — chyba gdy mu płacić trzeba.
Juchim milczał, zdawało się że oskarżać go nie chciał a bronić się obawiał.
— Co wy myślicie? — mówił daléj Stach — ważyłżeby się na zdradę?
— Miłościwy panie — odparł Żyd po namyśle — nic nie wiem — ale to człowiek biedny a bieda wiele może. Ma dużo dzieci, dużo bab, dużo nałogów[16] — Kto go wie! kto go wie!
Stach wiedział że podejrzana rodzina Mierzwy z różnych istot złożona, związanych z nim nierozgmatwanemi węzłami, znajdowała się w Krakowie, zapytał o nią Juchima.
— Ich tu dawno niema — odparł żyd — powywozili się do Raciborza...
Wszystko to było podejrzanem, a żyd, któremu to wskazał Stach, nie zaprzeczał, nie bronił zdawał się złe domysły potwierdzać milczeniem.
— Przysiągł nam, płacimy mu! — mówił Stach — jeżeli cnota zdradza — źle będzie z nim.
Po długiem milczeniu, Juchim odwrócił się do mówiącego.
— Miłościwy panie — rzekł — gdy baba garnek rozbity bierze, i chce w nim gotować a z garnka się poleje, ja niewiem czy baba winna czy garnek? Ja niewiem nic — co ja mogę wiedzieć! tylko to jedno znam, że Mierzwa był garnkiem rozbitym, a wasza miłość mogliście to widzieć!
— Samiście mówili za nim! — odezwał się Stach.
Juchim długo pomyślał, zmarszczył się, zdawał chcieć przypominać i zakończył — I tego ja niewiem. Za nikogo nie ręczę, nawet za siebie, miłościwy panie, broń Boże nieszczęścia! Człowiekowi skóra swoja droga!
Zbyty tak dwuznaczném powiedzeniem Juchima, Stach tém był niespokojniejszy. Ufał tylko w swą dobrą gwiazdę że mu się uda zasiąść gdzieś na czaty i, choć miał do czynienia z bardzo przebiegłym człowiekiem, wyśledzić go i podpatrzeć.
Myśląc o tém nazajutrz jak się do Raciborza niepoznanym dostać, Stach szedł właśnie na miasto ku targowicy, gdzie była gospoda kupców cudzoziemskich. W chwili gdy przechodził, gromada ludzi skupiała się około dwóch włochów z Lombardyi od Werony, ze skrzynkami na plecach, z kijami w ręku, stojących pośrodku. Szedł naówczas już handel ten przez Alpy, nad Ren, zkąd się dostawał do Frankonij, Erfurtu, Magdeburga, a ztąd do Czech i do Polski. Lombardczycy przynosili drobne wyroby włoskie, pierścienie, łańcuszki, noże, korale, krzyżyki, rzeźby z kości słoniowéj i t. p. Wędrowali oni czasu pokoju do Krakowa i głębiéj.
Ci dwaj, którzy tu przybyli, z trudnością się porozumieć mogli z otaczającemi. Po niemiecku źle i mało mówili, a na razie nie było nikogo coby im mógł za tłumacza służyć.
Po stroju ich poznawszy włochów, których się napatrzył Stach, gdy swego pana strzegąc wędrował z nim w wyprawie do Medjolanu — zbliżył się ku nim.
Wielka była radość cudzoziemców gdy swoją mowę z ust jego posłyszeli. Chwycili się go błagając aby im tu chciał być pomocą.
Nie miał Stach nic lepszego do zrobienia — zabrał ich do domu swego — po drodze już przyszło mu na myśl iż, zmówiwszy się z niemi, za wynagrodzeniem mógłby jako Włoch przebrany wędrować do Raciborza.
Prowadząc ich do dworku począł już rozgadywać się z niemi.
Młodszy z nich Andreo, żwawy, rozmówny, śmiały, szczególniéj przystał do Stacha. W dworku izba się dla nich znalazła, a tuż za kupcami ludzie się poczęli cisnąć za kupią, szczególniéj mieszczki ciekawe błyskotek, które włosi zawsze z sobą nosili. Stach pomagał im służąc za tłumacza i pośrednika. U bramy na ławie postawiwszy króbki swe włosi targowali dzień cały z wielką się oświadczając wdzięcznością dla opiekuna swojego. Jagna przez okno tylko popatrzywszy na to co rozłożyli, pogardliwie się odwróciła. Nie dbała teraz wcale o to co ją przystroić mogło.
Nim wieczór nadszedł, Stach się w myśli swéj powędrowania z włochami utwierdził mocniéj, niewiedział tylko jak to zagaić, nieobudzając w nich podejrzenia.
Z Andreą siedząc do późna, Stach, nalawszy mu wina którego dawno nie pił, poufną zaczął rozmowę, zwierzając mu się iż rozmiłowany był w pewnéj niewieście do któréj dostąpić nie mógł. Włoch mu się naprzód za posła i pośrednika ofiarował — ale tego nie starczyło. Stach objawił mu myśl swoją iż do miasta w którym mieszkała, mógłby z niemi iść za kupca przebrany, a po drodze i na miejscu sprzedaćby wiele dopomógł. Włoch, jak tylko się dowiedział że o miłosną szło sprawę, z wielkiem współczuciem się oświadczył, i gotów był dostarczyć ubrania. Twarz ciemniejszą uczynić łatwo było.
Ręcząc za dobry odbyt towaru na Szlązku, Stach oprócz tego ofiarował sowite wynagrodzenie. Stanęła więc umowa nazajutrz, i zejść się miano na gościńcu, który wskazał. Tam zmieniwszy odzież wędrować z niemi miał do Raciborza. Jeden Żegieć, któremu Stach ufał wiedzieć miał o tém, przed Jagną nawet Stach nie przyznał się do tego co przedsiębrał. Poszedł się tylko opowiedzieć jéj że dla spraw księcia i śledzenia obrotów Mieszka, jutro w drogę puścić się musi.
Jagna dosyć była rada zawsze gdy wyjeżdżał tym razem jednak spytała.
— A gdy cię tam poznają i pochwycą?
— Nie wiele na tém stracicie — odparł Stach smutno — jam ci się wam nie przydał na nic piąte koło u wozu.
— A bez was — rzekła Jagna — sama jedna na świecie! Gdy jesteście tu, trwożę się i przykro mi, gdy odejdziecie, niepokoję się.
— Jednak pójść muszę — odpowiedział Stach — a da li Bóg, powrócę. Jam tu ani mąż ani sługa — przybłęda na łasce..
Uśmiechnął się gorzko.
— Inaczéj z nami być nie może — rzekła Jagna — tylko żeście tu nie przybłędą a bratem. Ja w sercu trupa noszę, z nimby wam w niem jak w grobie było niezdrowo.
Główką potrząsła. — Siostrą wam jestem dobrą — po co wam więcéj?
Na to nieodpowiedział Stach, ale ujęty jéj głosem tęsknym i okazaną przychylnością, nie zataił już, że z kupcami się chce dostać do Raciborza.
Jagna słuchała z uwagą, obcy ludzie byli jéj podejrzani.
— Dwu ich jest, czarnych i strasznych jak zbóje, nuż cię zabiją? — szepnęła.
— Na ich dwu mnie jednego będzie dosyć — śmiejąc się rzekł Stach[17] — Prędzéj oniby się mnie lękać mogli, bez noża jednego i drugiego nie pójdę, a na męztwie mi nie zbywa.
Tak się skończyła rozmowa, pożegnanie było chłodne znowu — choć z progu rzekła mu, że za nim tęsknić i niepokoić się będzie o niego. Stach i za to dobre słowo był wdzięcznym.
Drugiego dnia kupcy wyciągnęli do miasta i Stacha téż nie stało. Żegieć pojechał go szukać niby i z niczém powrócił.
Gdy suknie włoskie wdział Stach i węzełek na plecy wziął, twarz nieco uczerniwszy, w istocie trudno go było poznać. Andrea i Luca, dwaj jego towarzysze, którym dobrze z nim się działo nie tylko złego nie myśleli, ale gotowi byli choć na najdłuższą wędrówkę. Poił ich, karmił, za tłumacza służył i do handlu wielce dopomagał.
I to téż dla nich coś było warto, że się z nim przez drogę o nieznanym kraju rozgadać mogli. Po dworach i osadach pomniejszych nie było się po co zatrzymywać, zamków na gościńcu nie spotykali i pieszo powoli się tak wlokąc, naostatek i Raciborski gród ujrzeli.
Bolko puścił go był i dał na mieszkanie staremu stryjowi, który tu ze trzema synami przebywał. Prócz Mieszka nie było nikogo. Na podzamczu w mieście włochy gospodą stanęły, i Stach z niemi. Jako cudzoziemców, z których jeden ledwie coś języka rozumiał nie strzeżono się ich wcale, Stach postrzegł zaraz że niepotrzebując wiele, nasłucha się dosyć. Gospoda w któréj się zatrzymali była razem karczmą dla ludu, w któréj miód i piwo sprzedawano. Zachodziło do niéj różnéj gawiedzi wiele, szczególniéj z zamku i z tych co do niego przybywali. Rozmawiano o Mieszku, o jego obrotach, o dworze, o posłańcach, jakby naumyślnie dla tego, który pilnego nadstawiał ucha.
Na zamku panował ruch, z którym się nie tajono. Ludzie jacyś kupkami ściągani przychodzili ze Szlązka i wielkopolski. Uzbrajać ich miano. Konnych gnano w różne strony. Włosi się wyprzedawali, Stach podsłuchiwał. Gdyby nie Mierzwa, który na zamku mógł się znajdować i tamby był z przekupniami się wcisnął. Szczęście mu jednak posłużyło lepiéj niż się spodziewał, choć nie rychło. Cały jeden dzień na ławie przesiedziawszy, drugiego gdy trochę z gospody się wychylił na gościniec, chcąc ku zamkowi rzucić okiem — postrzegł jadącego człeka, którego dobrze znał.
Byłto Barwin Skarbny Mieszka teraźniejszy, który w Krakowie matkę mając i siostry, często tam bywać musiał, a nawet się w służbę do Kaźmierza chciał wprosić. Stacha do tego używał by mu pomógł, bo Mieszkowi tylko z musu i mimo woli służył. Niedowierzając mu, zbyto Barwina niczém, choć Stach znał iż go za swego prawie mógł liczyć. Na Stachu on polegał, że się prędzéj późniéj do Krakowa do rodziny dostanie i chleb znajdzie.
Nim się namyślił co miał począć, dać się mu poznać czy nie, Barwin, który bystre miał oko już go zobaczył, bo strój obcy uderzał. Nie chciał uciekać Stach, aby się nie zdradzić, dał mu więc przystąpić blizko, stanąć i zapatrzéć się.
Barwin nie będąc pewien swego, choć miał podejrzenie, do gospody wszedł, z Włochami trochę pobełkotał, bo coś niecoś języka ich rozumiał przez łacinę, i zaraz w podwórze, gdzie Stach siedział, powrócił. Zaczepił i jego z włoska, spojrzeli sobie w oczy, głos zdradził — poznał go.
Z ciekawością wielką Barwin na stronę mniemanego kupca odciągnął — pytając co on tu myślał i z czém przybył, a dokąd się udaje?
Trzeba było śmiałością nadrobić i coś ważyć, Stach mu więc odpowiedział naprzód, pytaniem czy chce do Krakowa się dostać i mieć urząd o który się starał?
— A! radbym się ztąd wyrwał jednéj godziny — zawołał Barwin.
— Nie zdradźcież mię i posłużcie — rzekł Stach biorąc go za rękę — ja wam ręczę że nie pożałujecie.
Słuchał pilno Skarbny[18] — Czego chcecie? mówcie, wasz jestem!
— U was się coś gotuje? — zagadnął gość.
Barwin głową potwierdził[19] — O tém wróble na dachach wiedzą — rzekł.
— Cóż robi Mierzwa? — badał go daléj.
— Służy wiernie dawnemu panu — mówił Skarbny — o tém téż dawno wiedzieć powinniście. Ściągnął tu do siebie rodzinę i mienie, a czasem się tylko do Krakowa wymyka aby ztamtąd języka przywiózł.
— Dobrze i to wiedzieć — rzekł Stach[20] — A no teraz idzie mi o to abym się z nim nie zetknął, bo mnie pozna i wyda.
— Nie spotkacie go teraz — odparł Barwin — bo go posłano do Poznania czy Gniezna i dziś dopiero nocą powrócić może.
— Cóż wy tu sposobicie? — pytał Stach daléj.
— Chyba o tém musicie wiedzieć — mówił Skarbny.
— Nie wiem nic.
— Byliście w Łęczycy?
— Byłem ci[21]
— Ztamtąd książe Bolko wrocławski, który Mieszkowe listy woził do zgody z Kaźmierzem, przyniósł nam dobre wieści.
— Jako dobre? co wam w głowie? — przerwał Stach.
— Juści dobre — rzekł Barwin — kiedy książe Kaźmierz dla pokoju i zgody Poznań mu oddaje.
— Ależ tam Otto siedzi!
— Z nim się jakoś poładziemy — ciągnął Skarbny daléj — Bolko nam zapewnienie przywiózł że Gniezna i Poznania Mieszkowi nie będą odbierać, byle je sobie wziął.
— Jako? Nie może to być — zawołał Stach — bajdy wam prawiono. Wszakże Poznańczycy, zasłyszawszy iż im Mieszka dać chcą, o mało buntu nie podnieśli?
— My i to wiemy — odparł Barwin — ale Poznańczycy w Łęczycy a na swoich śmieciach inni są. Mniejszych ziemian Mieszek wszystkich ma za sobą, bo ci starszyźnie zazdroszczą, a liczbą ją przenoszą.
Słuchając Stach słupiał.
— Niemoże to być chyba! — zawołał — kłamstwa jakieś są i zdrady w tém. Czyżby książe Kaźmierz Gniezno które trzyma sam i Poznań dany Ottonowi miał oddawać dobrowolnie? komu? bratu który go słuchać nie będzie.
— Tak jest — rzekł Skarbny — my to wiemy że umowa potajemna stanęła, o któréj u was w Krakowie mówić wara, Kaźmierz się na to zgodził. Co potém z tego wyrośnie — nie moja rzecz.
— Wyrośnie to że Kaźmierzowi przez wdzięczność Kraków zechce odbierać! — krzyknął Stach zapominając się.
— Miejcież się na pieczy — dodał Barwin.
Rozmawiali dłużéj, Stach chciał wątpić o tém co słyszał, lecz dowody były mocne. Zatrwożył się więc i począł myśleć co mu trzeba było czynić. Zmierzchało już gdy razem z Barwinem, poszli ścieżkami jemu znanymi, na których spotkać się nie obawiano nikogo, ku zamkowi. Tu na własne oczy mógł się Stach przekonać że wielkie przygotowania do wyprawy czyniono.
Mówiono głośno o pochodzie do Gniezna.
Barwin opowiadał że Kietlicz przodem tam odprawiony, opatrzył zamek i opanowanie go miał ułatwić, Mierzwę z czémś posłano do Poznania.
Stach, jak ukropem oblany czekać już tu nie miał czego. Nie mógł pojąć dobroduszności Kaźmierza, który na siebie oręż dawał nieprzyjacielowi. Trzeba było z wiadomością o tém pospieszać do Biskupa.
Barwina więc musiał zjednać sobie, aby mu konia dostarczył nocą i sukni innych, gdyż włoskie zrzucić miał w gospodzie. Skarbny, chcąc go sobie pozyskać, na wszystko się godził. A że Mierzwy o mroku nie obawiał się, choćby powrócił, — wcisnęli się więc małą furtą na gród do środka. Zamku nie bardzo strzeżono, Mieszek tak się czuł bezpiecznym tu, iż bramy stały otworem. Żołnierzy było dosyć. Weszli więc niepostrzeżeni pomiędzy czeladzie.
Synowie Mieszka właśnie w podwórcu konie sobie wybierali, Stary siedział na ławie w podsieni i przypatrywał się milczący. Na wszystkich twarzach radość i ożywienie widać było wielkie. Stach jeszcze z Barwinem stał za ścianką w podwórzu, gdy z pośpiechem wielkim wpadło na zamek kilkanaście koni. Kietlicz powracał z Gniezna.
Wstał idąc przeciw niemu Mieszek, rozmowa poczęła się głośna. Niepocześnie odziany dla niepoznaki Kietlicz, zasapany jeszcze, donosił panu iż Arcybiskupa w mieście nie było i ludzi na zamku mało, tak że znienacka napadłszy we dnie, gdy się najmniéj pilnowano, łatwo gród ubiedz było.
Zaczęto się na głos z siłami liczyć, dnie rachować. Jeszcze Kietlicz stał rozpowiadając, a Bolko starszy syn księcia, radośnie wykrzykiwał i w ręce bił, gdy i Mierzwa się we wrotach zjawił, powracający z Poznania. Stach skrył się ostrożnie, obawiając lisiego oka jego, ale nie ustąpił. Barwin go i mrok osłaniał.
Mierzwa wprost z konia podszedł z pokłonem do kolan pańskich, zaczął coś szeroko, wywijając rękami opowiadać, ale mowy jego dosłyszeć nie było można, bo schrypłym głosem, kaszlem przerywanym, niezrozumiale bełkotał. Zdala widzieli tylko jak się, wedle swego zwyczaju, to po twarzy tarł, to na palcach coś liczył, to w różne strony ukazywał.
Mieszek i Kietlicz mocno nacierali na niego, bo długo sprawę im zdawał z tego co przynosił. Na twarzach widać nie było aby nowiny które przynosił złe być miały. Kilka razy Kietlicz się odezwał głośno.
— A no! będzie jak powinno być!
I tego dosłyszał Stach jak gruby ów pański namiestnik do Mierzwy wołał. — A no, słowo mamy że przeciw nam nie pójdą, wojować nie będą, byleśmy wzięli sobie Poznań i Gniezno.
Otto się bronić nie będzie, ani się spodziewa — —
Wszyscy trzej potém szli, Mieszek przodem, za nim Kietlicz, z tyłu Mierzwa do zamku, za niemi młode książęta. Barwin tym czasem do swojéj stajni zaprowadził gościa, konia z siedzeniem mu wybrawszy, opończę téż własną przyniósł i dla bezpieczeństwa go za wrota wyprowadził. Rad że mu się dostać szkapę udało, Stach nie wybierał patrząc tylko aby młoda była, w czém się omylił, bo do spiesznéj a długiéj jazdy młodzież się na nic nie zdała.
Nigdy Stach powolnym nie był, paliło się w nim zawsze bez miary, teraz jak opętany, chwili nie tracąc, włochów się datkiem zbywszy, puścił się pod noc w drogę.
Myśląc i przemyśliwając nad tém co na własne uszy słyszał, nie chciał temu uwierzyć ażeby Kaźmierz dobrowolnie bratu oddawał Wielkopolskę; sądził że tę wieść puszczono umyślnie dla dodania żołnierstwu ducha.
Chciał dostać się w porę do Krakowa, aby zamachowi zapobiedz.
Dotąd wiodło mu się szczęśliwie, teraz szło jakby na przekorę. Ów młody koń Barwina, szparki a gorący, sił wiele nie miał; rwał okrutnie z kopyta, a w prędce tak ustał że choć go było w ręku prowadzić. Boki mu powciągało, jeść nie chciał i gdy się nad ranem na łące położył, zdawało się że tam zdechnie.
Zeszło więc czasu dużo nadaremnie, a gdy koń się trochę orzeźwił i można było znowu się na nim puścić w drogę, musiał Stach go oszczędzać, aby znowu nie zasłabł. Byłby go może rzucił gdzie po drodze a innego szukał, ale się nigdzie stada nie trafiło spotkać.
Tak, dłużéj się daleko wlokąc niż rachował zrazu, na koniu z którego już nic nie miało być, bo ledwie dychał, dostał się do dworku nocą.
Gdy się nie rychło do wrót dostukał i stary Hreczyn sam mu otworzył, pierwsze pytanie jego było o Jagnę.
Stary zabełkotał coś niewyraźnego, a potém dodał — że spać musi.
Poszedł Stach do swéj izdebki, do któréj zbudzony Żegieć pospieszał. Było około północy i za późno aby iść zaraz do Biskupa. Musiał to odłożyć do rana.
Gdy Hreczyn odszedł i sami we dwu zostali z Żegciem, Stach ponowił pytanie co się tam działo z Jagną. Żegieć tylko ramionami ruszył.
— Wcześnie poszła spać! — rzekł — bo zwykle do północka siaduje a tum jej przybywszy nie widział.
Nie było odpowiedzi.
— Gadajże! — przynaglił Stach.
— Co mam gadać, gdy — niema o czém — odparł sługa i pomilczawszy dodał. — Jéj bo pono w domu niema.
Zerwał się Stach jakby weń piorun uderzył — przyskoczył do sługi — kłamiesz! — krzyknął.
Żegieć dodał — A niema jéj, sam widziałem gdy wychodziła — dotąd Hreczyn we wrotach czy w oknie czeka na nią.
— Wyszła sama?
— Sama.
— Dokąd?
— Któż ją wie! — rzekł Żegieć.
— Pierwszy to raz?
— Nie pierwszy — odparł smutnie sługa.
Przybity stał Stach — własne nieszczęście z pańskiem pomięszało mu w głowie — bezwładny, odrętwiały padł na łoże a Żegieć do nóg mu przyskoczył.
— Panku miły — począł — zlituj się, czego masz za tą dziewką przepadać!
Odepchnął go Stach — marzyło mu się jednéj godziny ze dworku wynosić.
Cisza była na mieście, noc ciemna, w tém Hreczyn do izby wpadł przerażony — słychać było dzwon zdala na Wawelu.
— Na mieście, czy na zamku — ogień! — krzyknął[22] — Pali się — łunę już na niebie widać! Gore!
Z sąsiednich dworków z tym okrzykiem — Gore! Gore! ludzie wysypywać się już zaczęli. Jedni wołali — Ogień na zamku, drudzy na podzamczu, niektórzy biegli na łunę. Stach bezmyślnie prawie chwycił się jak stał z pościeli i wybiegł za niemi.
Głuchy gwar słychać było w budzącém się mieście, dzwony po jednemu się odzywały, lud zwołując na ratunek — coraz gromadniéj bieżano ku pożarowi.
W górze na obłokach krwawa zarysowywała się łuna, rosła, w karmazyn i rubiny się stroiła, a na jéj tle kłębami ciemny dym się zwijał iskrami dziany. Stach uląkł się czy nie na zamku gorzało, ale gmachy jego stérczały ciemne na rozpalonéj łunie. Ogień daléj i niżéj gdzieś być musiał, właśnie w tym kierunku gdzie się dwór Doroty miał znajdować. Stachowi i to na myśl przyszło że Kaźmierz mógł tam być, biegł więc co miał sił ku ogniowi.
Leciał mijając ludzi, rozpychając tłum, potrącany, zatrzymywany, torując sobie drogę gwałtem, gdy w ciasném przejściu uczuł nagle dwie ręce, które mu się splotły i uwiesiły na szyi, krzyk potém straszny usłyszał i blada twarz spadła mu na piersi.
Była to Jagna z dzikim wyrazem na licu, jakby obłąkana. Gdy ją miał pochwycić, dziewczęciu się ręce rozwarły i bezsilna upadła na ziemię. Skoczył Stach ratować omdlałą, zaledwie zdoławszy zasłonić od tłoku, który cisnąc się zewsząd, mógł ją nogami stratować. Nieprzytomną podniósł z ziemi. Włosy miała biegiem rozwiane, ręce jakby sadzą i dymem powalane, spaleniznę czuć od niéj było.
Stach niemogąc z nią tu pozostać wśród ciżby, gdyż piesi i jezdni zewsząd naciskali, biegnąc ku pożarowi, chwycił ją na barki i niosąc omdlałą zawrócił nazad do dworku.
Zdało mu się gdy ją trzymał, że się parę razy rzuciła, jakby oprzytomniawszy, krzyknęła coś niewyraźnie i znowu wróciło omdlenie. Z ciężarem tym dopadł wreście do wrót swych, gdzie Hreczyn, Żegieć i służba cała stała. Uchronić się ich oczów nie było podobna, bo życie ratować musiał. Spostrzegłszy panią swą w tym stanie Hreczyn i dziewki krzyknęły rozpaczliwie, pochwycono ją na ręce i tak do izby, na posłanie wniesiono.
Służebne przypadły cucić i oblewać panią, Stach już o pożarze nie myślał. Jagna wkrótce oczy otwarła, powiodła niemi dokoła, poznała Stacha, krzyk się jéj wyrwał z piersi, usiadła na łożu. Oczy miała obłąkane, a choć życie wróciło, przytomności jeszcze nie odzyskała.
Przy świetle lampki dostrzedz mógł Stach, że suknia na niéj i ręce były posmalone. Pogasłe ale nadgorzałe kawałki pakuł przylegały do jéj odzieży. Trzęsła się, milczała, Stach także. Hreczynowi dała znak aby się oddalił, odprawiła sługi, Stach z nią jeden pozostał.
Nagle jakby coś sobie przypomniała, zerwała się, zachwiała na nogach, pobiegła do okna, wyjrzała. Blask łuny ogromnéj aż tu dochodził, z dziką radością rozśmiała się do niéj. Wskazała palcem w stronę pożaru.
— Pali się! pali! spali się wiedźma przeklęta! — krzyknęła.
Ogień w piérwospy, na cztéry rogi — wrota zaparte, ludzi nie było! spali się! spali.
Klasnęła w ręce. Stach słuchał i niemogąc zrozumieć patrzał jéj w oczy — powtarzała ze śmiechem mściwym — Spali się!
Odwiodłszy go potém od okna — poczęła żywo po cichu — Zrobiłam dobrze? nie prawdaż? To ja jéj dwór podpaliłam!
— Czyj? — spytał Stach.
— Wiedźmy téj co jemu życie odbierała!
Namiętność z jaką to mówiła, przeraziła słuchającego.
— Tak — kończyła dysząc — stróż był przekupiony — kilka nocy tam chodziłam, podkładałam pakuły, huby, siarkę, a dziś ogień zaniosłam... Stałam patrząc póki dobrze nie rozgorzało. Wszyscy już spali. Paliło się po cichu, płomię szło do góry.
Załamała ręce. Może ją wyratowali! Nie — to nie może być! Nie. Idź ty, idź — ja już sił nie mam — bież — zobacz czy wiedźma spalona.
Sił jéj zabrakło i padła na pół zemdlona śmiejąc się tym śmiechem serdecznym, który się dobywa z największéj boleści, na postrach uszu ludzkich.



VIII.

Na zamku z rana czeladź na podsieniach zebrana o ogniu wczorajszym rozmawiała.
Paliło się pod samym zamkiem, w domu Wichfrieda, w którym wdowa mieszkała. Sam książe z czeladzią biegł na ratunek, ale dwór spłonął mimo niego prawie cały — a z nim mówiono — bogactwa wielkie.
Wichfriedowi się nic nie stało, a książe przyrzekł mu i dom odbudować i komory zapełnić znowu.
Ten który opowiadał, okiem jedném pomrugiwał chytrze i szeptał bardzo cicho.
— A baba? — spytał jeden.
— Licho bab nie bierze — dołożył inny — z ognia czy z wody wyciągną je zawsze. Nic się jéj nie stało.. Wichfried ją wyniósł i zaraz do innego domu zaprowadzili.
— Sam książe tam był[23]
— Gadają — ciągnął pierwszy — że ją druga jakaś baba podpaliła z zazdrości — widzieli ją jak uciekała. Gorzała słyszę na niéj odzież i włosy.
Podpalono tęgo, na cztery rogi.
— Gdyby nie chowany kruk, w izbie zamknięty, który wrzawy narobił, wszyscy spali i byliby zgorzeli wszyscy.
— Kruka licho nadało! — rzekł jeden.
— Wichfriedowa to żonka ta z Tęczyna!!
— Jaka żonka? — podchwycił inny — on jéj stróżem nie mężem, a tych co koło niéj — ani zliczyć.
Palcem jeden na komnaty książęce ukazał.
— E! stara baba! — przerwał komornik któryś z pogardą.
— Ta! ta! żadna jéj młoda nie dotrzyma — ciągnął pierwszy — ma takie ziele co jak się niem potrze zaraz młodnieje i taką wodę co jak się umyje, kwitnie by róża, i taką maść że jak się nią wysmaruje, wszyscy za nią iść muszą. Wiedźma okrutna!!
— Wojewoda Szczepan co już ledwie dysze, a i ten tam się suwa, Biskup go klnie i dzwoni nań — nie pomaga — mówił inny.
— Wichfried téż zżółkł przy niéj jak wosk! — śmiał się trzeci.
Znowu ten co palcem pokazywał na izby pańskie, zwrócił się w ich stronę — ale o księciu mówić nie śmieli.
— Jakby już młodych nie było? — zamruczał znowu jeden.
— Domostwo się paliło jak słomy kupa — Strach! — opowiadał znowu pierwszy z komorników.
— Dobrze podłożono? — śmiali się.
— Kto to wie? — zaprzeczył któryś.
— Wszyscy! Widziało wielu jak podpalaczka uciekała.
— A czemuż ją nie łapali?
— Ale! Aby urok rzuciła lub chorobę. Już taka co się porwała na tę wiedźmę, sama nie gorsza być musi.
Umilkli wszyscy zobaczywszy Wichfrieda, który blady i zadumany, zły szedł z miasta, pominął dworskich i prosto kroczył do księcia.
Kaźmierz spoczywał chory i zmęczony, u łoża jego siedziała księżna ręce załamując, dopytując napróżno coby mu dać pić, albo jeść. Książe nie chciał nic, nie śmiał nawet patrzéć na żonę, łagodnie jéj tylko odpowiadając, jakby się pozbywał. Z drugiéj strony łoża siedział kniaź Roman, zwykle wesół, teraz gniewny, patrząc na twarz księcia niespokojnie.
— A po co wam było samemu w ogień biedz — mówił — kiedy ludzi tylu macie? Zamkowi nie groziło, a Wisła blizko.
W tém w progu Wichfried się pokazał, wszyscy nań spojrzeli, najpierwszy Kaźmierz, który znacząco oczyma go badał. Wichfried pomięszany był — nie swój.
— No! no! — odezwał się kniaź Roman — ne żurysia (mówił do Wichfrieda) lepszy dwór będziesz miał z łaski twego pana, pocałuj go w rączkę i nie myśl o tém!
Księżna wstała[24]
— Byle z tego memu panu choroby nie było! — rzekła.
— Z czego ma być choroba? — odparł Roman[25] — Przeżegnaj się! Co? albo my to lalki słomiane? Niech tylko pójdzie do łaźni, a winnikami go wytrą, a wina z korzeniami zagrzać każ, wyspi się, spotnieje i będzie zdrów. A on z czego ma być chory?
Wstał i kniaź, jakby przyjście Wichfrieda dla księżnéj i dla niego było znakiem do oddalenia się. Bolko, synaczek który w głowach u ojca siedział, pocałował go w czoło i za matką a dziadem się wysunął. Kaźmierz dopiero śmieléj podniósł oczy.
— Gadaj? — rzekł — możeli to być? podpalono?
— O! że podłożono ogień to pewna — odezwał się Wichfried — i mądrze i po cichu! pod każdy węgieł, pod dach podetknięto pakuły i ogień. Wrota z zewnątrz były podparte, dopóki z miasta ludzie nie podpadli.
Twarz księcia pobladła.
— Czyjaż sprawa? — spytał cicho.
Wichfried się wahał z odpowiedzią.
— Wierzyć mi się nie chce — rzekł — mówią że uciekającą, popaloną babę jakąś widziano. — Leciała krzycząc.
— A nie schwytano jéj?!
— Któż wie co za stworzenie było! — szepnął Wichfried[26] — Ludzie niektórzy zaklinają się że ją widzieli lecącą w powietrzu!
Książe oczy spuścił.
— Może to sprawa braci! — rzekł po chwili.
Wichfried głową potrząsał[27] — Nie — babska robota, tylko niewiadomo czyja!
— A Dorota? — spytał Kaźmierz.
— Leżała chora i wystraszona, wstała już[28] Napój jéj baba dała, odżegnała chorobę, nie będzie jéj nic.
Kaźmierz szeptał jakby sam do siebie — Baba podpaliła? Kto? jaka?
W tém podkomorzy wszedł oznajmując Biskupa Gedkę, trzeba było wyjść naprzeciw niemu. Książe wymógł na sobie że twarz wypogodził nieco — ruszył na spotkanie i wprowadził Biskupa, który twarz miał bardzo nachmurzoną. Popatrzał znacząco na Wichfrieda jakby go chciał oddalić, a choć rozmowa sam na sam z Gedką zawsze Kaźmierzowi przykrą była, bo przychodził często z napomnieniami i strofowaniem — musiał skinąć na niemca aby odszedł. Choć niechętnie Wichfried się miał ku drzwiom.
Gedko zasiadł w krześle i dłonią podparł zamyślony, twarz miał zmienioną, wejrzenie niespokojne.
— Złe wam wieści przynoszę — odezwał się zwolna — więc nie spieszę z niemi; choć nigdy zawcześnie ich mieć nie możecie, dla odwrócenia złego...
Mieszek, niespokojnego ducha, choć go już lata przywieść były powinny do upamiętania, nie daje nam tchnąć. To co w Łęczycy chciał wyprosić, teraz myśli wziąć siłą. Zabiera się już zajeżdżać Gniezno wasze i Wielkopolskę. Wy, miłościwy książe, zdajecie się dotąd o tém nic niewiedzieć, bo nic nie czynicie. Gniezna bronić trzeba. Poznania, Ottonowi go dawszy, nie można mu pozwolić odbierać.
Spojrzał na księcia, który stał ani zdziwiony ani poruszony tą wiadomością — słuchał spokojnie.
— Ja mam doniesienia pewne — potwierdził Biskup — przychodzę pytać co czynić myślicie?
Książe wahał się dosyć długo z odpowiedzią. Gdy szło o rzeczy sumienia i przekonań, pan ten łagodny zawsze, często lekki, stawał się twardym i nieugiętym. Śmiało po królewsku podniósł głowę i na zapytanie — co myślał czynić, odparł krótko[29]
— Nic — mój ojcze.
Gedko podniósł oczy, czekał tłumaczenia.
— Tak jest, nic — kończył Kaźmierz — nie uczynię żadnego kroku. Mieszkowi ojciec Wielkopolskę za dzielnicę naznaczył, nie godzi mi się mu jéj przeczyć i odbierać. Zabierze Poznań, Gniezno — dam mu je trzymać. Tak każe sprawiedliwość.
Zżymnął się Biskup.
— Sumienie wasze znam — rzekł — szanuję głos jego, ale, książe mój, nie o Wielkopolskę tu idzie, nie o Mieszka, o państwo twe całe. Brata waszego nie znacie tak jak my. Dziś chce Poznania, jutro się upomni o Kraków. Mając siłę zwiąże się z bratankami szlązkiemi i — padnie na was! padnie!
— Wówczas ja bronić się będę — odparł książe. — Lecz ze strachu aby się to nie stało, nie mogę go pozbawiać ojcowizny. Tak samo dla obrony od napaści, na życie jego mógłbym nastawać. Nie — tego uczynić nie mogę. Stanie się wola Boża — ten co widzi serce moje, ratować mnie będzie!
Gedko zamilkł, rozmowa była trudną, przekonanie niepodobne, Kaźmierz stanowczo wolę swą objawiał.
— Zatém patrzeć będziemy obojętni na to, jak się na nas gotować będzie napaść niechybna i nieprzyjacielowi broń damy w rękę? Westchnął[30] — Stań się wola Twa panie!
Biskup mówił daléj powoli, z rezygnacyą[31] — Z Poznania, z Raciborza, z Wrocławia mam wiadomości pewne, na tém się nie skończy że Wielkopolskę wam wydrą. Mieszek w zmowie jest ze Szlązakami, zabiega około chorego Leszka, aby i ten spadek mu po sobie zostawił, a nie wam. Dzieciak słaby, którego lada fraszką zyskać sobie można, odda mu Mazowsze i Kujawy. Naówczas pomyślcie no! Wielkopolska, Mazury, Kujawy, Szlązko, Pomorze staną przeciwko wam. I wy dajecie się téj srogiéj burzy zbierać nad głowami waszemi — nie czyniąc nic??
— Widzę ją — tak — ale uprzedzić nie mogę — odpowiedział Kaźmierz. Mieszek dotąd nie dał mi powodu wątpić o sobie. W Łęczycy owszem Bolko mi od niego przyniósł zapewnienie posłuszeństwa i zgody.
— A! a! zapewnienia! — rzekł Gedko[32] — Co Mieszka kosztują słowa? choćby i przysięgi — dla panowania wszystko poświęci!
— A ja, ojcze mój, dla panowania nie poświęcę sumienia — odezwał się Kaźmierz silnie[33] — Czémże ono jest obok spokoju méj duszy, gdy w niéj się czuję czystym? Dajcie mi iść tą drogą a resztę zostawmy Opatrzności.
Biskup poruszony wyciągnął ręce aby go objął i uścisnął.
— Tak! — zawołał — tak! Opatrzność chyba czuwać będzie nad tobą — bo ty na nią zdajesz wszystko z ufnością dziecięcia!
A więc — Stań się wola Twoja!
Kaźmierz stał wzruszony, ale uradowany niemal.
— Ojcze mój — począł — o zamiarach Mieszka po trosze wiedziałem. Dopóki tylko własną dzielnicę odzyskać chce — nie stanę mu na drodze. Wątpię jednak aby ziemianie poznańscy, którzy w Łęczycy na samą wieść że ja im Mieszka chcę dać, tak się poruszyli — mieli go łacno przyjąć teraz.
— Ziemianie! — odparł Biskup — temi porusza wiatr który silniéj zawieje.. Dziś są z nami, jutro będą przeciw nam. Mieszek ich część sobie pozyskać potrafi, śmielsi go okrzykną, słabsi zamilczą, ci co się odgrażali pierwsi przyjdą z pokłonem!!
Budować na sercach ludzkich, rachować na tłumy ruchome jak morskie fale — to klecić na piasku..
— Buduję na Opatrzności — rzekł książe.
Gedko się zadumał.
— Starajcież się łaskę Bożą pozyskać sobie — dodał — abyście każdéj chwili czystym byli przed obliczem Jego. Wielbię ja cnoty wasze, ale nad słabościami boleję. Nieszczęsne te niewiasty na zgubę was wiodą!
Kaźmierz nigdy się nie tłumaczył, gdy Biskup go upominał, i teraz pokornie zmilczał.
— Odpędźcie precz, te kusicielki — mówił Gedko — czas jest! dziecko moje. Nie przystoi wam płochość, a u ludzi dajecie się na pośmiewisko.
Po przestanku, Kaźmierz rzekł cicho[34] — Dziękuję wam, ojcze, za naukę. To co mi mówicie, sto razy ja sam powtórzyłem sobie. Oprzéć się nie mogę złemu!
— Bóg miłościw — dodał Biskup — czeka cierpliwy, aliści dla upamiętania dotknąć was może, w tém co najdroższe, w dzieciach waszych...
Aby osłodzić tę groźbę straszną, Gedko uścisnął znowu księcia. Rozbrajała go pokora. Tak rozstali się czule, serdecznie, ale rozmowa nie przyniosła innego skutku nad ten, że przekonała Gedka iż Gniezno i Poznań były stracone.
Po wyjściu jego, Wichfried, który nie daleko czatował, zjawił się zaraz, domyślając że się bez upomnień nie obeszło i że skutek ich zatrzéć potrzeba było. Zręczny niemiec nigdy wprost nie mówił przeciw Biskupowi, ale umiał obrócić myśli w inną stronę i poważne sprawy lekko malować.
Wszczął więc zaraz znowu mowę o Dorocie, jak ona oddaną mu była, a we wczorajszém niebezpieczeństwie nie o siebie ale o przybyłego Kaźmierza się trwożyła. Wichfried donosił że miał już opatrzony dom inny, który natychmiast miano przerabiać i przysposobić dla wdowy. W pożarze jak powiadał straciła ona wszystko, i potrzeba było myśleć aby nawykła do wygód, nie czuła ich braku.
Książe słuchał z jakąś niecierpliwością i niechęcią, zamykając niemiłą mu rozmowę rozkazem aby ze skarbcu wzięto dla Doroty, czego tylko potrzebowała i sowicie ją opatrzono.
— Nie mówcie mi już tylko o niéj — dodał — nie przypominajcie mi grzechu mojego. Chcę się z tych pęt uwolnić Biskup spokoju mi nie daje, sumienie gryzie, muszę się przemódz i wyswobodzić. Ogień ten palcem był Bożym!
— Ogień złość ludzka podłożyła — przerwał Wichfried — przy pomocy Bożéj i ludzi spodziewam się odkryć sprawcę. Zazdroszczą wdowie wszyscy, co dziwnego że radziby ją upiec żywą? Sprawa to niewieścia nie Boża.
Książe się zmarszczył[35] — Nie mówcie mi już o niewiastach, — przerwał — co było bolu w mém życiu to przez nie. Dosyć mam tego com doświadczył. Jeźli Bóg oswobodzi mnie z tego czaru jaki rzuciła na mnie — nie chcę spojrzeć więcéj na żadną.
Niemiec uśmiechnął się niedowierzająco.
— E! — rzekł — czarów tu żadnych niema. Niewiasta jest osobliwa jakiéj pewnie drugiéj we wszystkich tych ziemiach nie znaleść, rozumna, piękna, serca wspaniałego, i do Miłości Waszéj przywiązana jako pies. Nie potrzeba napoju ani uroku aby się w niéj rozmiłować, a rozmiłowawszy trwać w tém. Starzy i młodzi, ktokolwiek ją ujrzy głowy tracą i szaleją!
Kaźmierz słuchał z wyrazem twarzy, zdradzającym walkę duszną, to marszcząc się, to uśmiechając, to chcąc potakiwać to przeczyć, bronić się i nakazać milczenie. W końcu uściskał Wichfrieda, i szepnął mu.
— Ty jeden mnie nie potępiasz? Grzeszny jestem! lecz i pustelnicy na Sinaï popadali w ten grzech, któremu słaby człek ulega. Milcz, proszę, nie mów o tém więcéj.
Przywołano starego Rajca, aby ze skarbcu wydał co było dla Doroty potrzeba. Książe jakby sumieniem gnany do żony się udał. Wichfried do wdowy..
Dom do którego się ona czasowo schroniła należał do wojewody Szczepana, ale ten go nie zajmował. Nie był tak obszerny jak dwór który wczoraj spłonął, a stał w niewielkiéj odległości od dymiącego jeszcze pogorzeliska.
Wśród popiołów i niedopalonych głowni dużo ludzi ubogich z kijmi się kręciło, rozrzucając węgle gasnące i szukając stopionych kruszców, o których wieść chodziła że się ich tam mnogość wielka miała znajdować. Po za opalonymi parkanami, uratowane sprzęty, wozy, pościele, ludzie Doroty przenosili do Wojewodzińskiego dworu, około którego skupiała się ciżba różnobarwna.
Zdala tłumy ciekawych przypatrywały się nadciągającym mnogim przyjaciołom i znajomym Doroty, którzy z miasta i ze wsi spieszyli jedni z podarkami, drudzy dla dowiedzenia się o wypadku, dziwnie już opowiadanym i tłumaczonym.
Duchowieństwo głosiło że z nieba ogień padł na tę Sodomę i Gomorhę.
Przed dworcem stały posiodłane konie, wozy ładowne, kręciły się czeladzie pańskie, stawali przyglądać i przysłuchiwać kupcy i mieszczanie. Zawóz był jak na targowicy w dzień niedzielny.
Niektórzy palcami sobie ukazując pogorzelisko i dwór opisywali pożar z temi dodatkami, w jakie od wczora, z ust do ust przechodząc, powieść się przystroiła. Zadziwiająca ta praca umysłu ludzkiego nad słowem które z ust jednych wychodząc, w drugich już inne przybiera barwy, w trzecich rysy niektóre grubieją, nikną inne, daléj zmienia się obraz, rośnie, maleje, wykrzywia, rozdyma i ci co własnemi oczyma na wypadek patrzyli, nie poznają go nazajutrz przestrojonego w cudowną jakąś legendę.
Stało się to z pożarem na podzamczu. Jedni widzieli babę która podpalała, inni wiedźmę lecącą w powietrzu, inni ogień z nieba rzucony. Byli co obwiniali braci z Tęczyna i gachów zazdrosnych — i niewieścią zemstę.
W domu wojewodzińskim, ochłonąwszy już ze strachu, piękna Dorota przyjmowała cisnących się druhów swoich.
W ogromnéj izbie z belkami zczerniałemi u pułapu i ścianami pstro pomazanemi, zarzuconéj nagromadzonym już bez ładu sprzętem, wdowa strojna, z włosem utrefionym i namaszczonym, w sukni bramowanéj obcisłéj z rękawami długiemi, wpół siedząc, wpół leżąc — otoczona mężczyznami rozpowiadała wczorajsze przygody swoje. Coraz ktoś nowy przybiegał — zalecając się, przynosząc coś dla pogorzałéj. Przyjmowała wszystkich i wszystko.
Najbliżéj niéj siedział Wojewoda Szczepan, zapomniawszy na wstyd, z policzkami zarumienionemi, zazdrosném okiem spoglądając na młodzież, cisnącą się do płochéj niewiasty, uśmiechającéj się z kolei każdemu.
— Tylkom co oczy zmrużyła — mówiła — cicho było we dworze, pozamykano wszędzie, bo stary mój dobrze porządku pilnuje. Spać mi się chciało, sen kleił powieki jak po makowéj polewce. Zdawało mi się żem w podwórzu usłyszała furtki skrzypnięcie, ale jakże to być mogło kiedy tam stróż chodzi i wcześnie ją zamykają? myślałam sobie. Wiatr szumiał zdala. Budzę się, coś jak światełko błyszczy mi przez szczeliny okiennicy, oczom nie wierzyłam, a sen morzył. Upłynęło czasu trochę, coś zaszelpotało pod ścianą — wiatr albo psy moje biegają! Co tam! Na raz zaleciała mnie spalenizna... czułam że coś gorzało.. Sądziłam że ogarek nocny w drugiéj izbie zagasnął i swądu narobił. Sen tak morzył, ani się ruszyć!
Ciężko się robiło na piersi, duszno... tchnąć coraz trudniéj. Zmora jakaś, myślałam! W izbie trzeciéj chowany mój kruk krzyczeć zaczął przeraźliwie, słyszałam jak bił skrzydłami i miotał się[36] — Coś mu się stało! Ledwiem powieki mogła podnieść, patrzę — przez szpary w okiennicach jasny ogień płonie, w izbie dym, a tu już i krzyk dziewek mnie dochodzi. Zerwałam się, do drzwi trafić nie mogąc. Wrzawa otaczała dom — Gore! gore!
Biegłam do wyjścia zgubiwszy pamięć, bijąc się o ściany. Na podwórzu biegali ludzie, dym się wciskał do izby i płomienie, na dachach trzaskały dranice. Gdy mi drzwi otwarły służebne, nie wiem już co się działo ze mną i kto mnie na rękach z płomieni wychwycił.
Budynek gorzał cały, a dziedziniec stał jeszcze zaparty, zewnątrz łamano wrota; bo z obu stron były kołami zabite.
Piekło do koła! Żem przeżyła tę noc — cud chyba!
Opowiadali i drudzy, Wojewoda drżał i łzy mu ciekły z powiek zaczerwienionych.
Wszyscy świadczyli że widziano niewiastę uchodzącą, że stróż który u wrót stał zniknął nikomu nie było tajno. Zląkł się i uszedł, zdradził czy spalił się? różnie sądzono. Ktoś musiał jednak być sprawcą ognia i pozabijać wrota.
Wdowa mówiła, płakała, śmiała się, a że już jéj dawne życie wróciło, rzucała oczyma, wdzięczyła się, wyciągała ręce białe i kibić, okrągłą dosyć, na popis stawiła. Młodzi śmieli się powiadając że zazdroszczą temu co ją wynosił z pożaru.
— Nie lada to siłacz być musiał — rzekł jeden — bo jest co nieść!
— Choćbym się poderwał i popalił — zawołał drugi — a radbym was na ręku poniańczyć.
Żartowano już, nie oglądając się na słowa. Na tę rozmowę i śmiechy wszedł Wichfried, którego tu wszyscy za gospodarza niemal uważali. Koso nań popatrzał Wojewoda; wdowa ze zręcznością wielką wszystkich ilu było, choć się oczyma jedli, umiała tak trzymać aby do swaru nie przyszło.
Jednemu i drugiemu szepnęła w porę coś uśmierzającego, ściskała ręce nieznacznie, dawała mruganiem przestrogi, Wichfried zresztą najmniej zazdrosnym był, chyba za swojego pana. Zobaczywszy go niektórzy się zaraz do wyjazdu zabierać zaczęli. Wojewoda pozostał jako we dworze gospodarz, co mu większe prawa dawało.
— Nie będziemy waszéj miłości długo dworu zajmowali — rzekł do niego niemiec — bo dom nowy już mamy, który dziś jutro opatrywać się zacznie.
— Siedźcie, ja dworu tego niepotrzebuję — odparł stary.
Wichfried coś po cichu poszeptywał, tak że i Szczepan posiedziawszy trochę, wyniósł się za innemi. Po wyjściu jego wdowa przystąpiła do niemca.
— Cóż on? co? — zapytała.
— Ze skarbca kazał dać co do domu potrzeba i grzywien dosyć.
Oczy się jéj uśmiechnęły.
— Ale dokończył Wichfried — chodzi zmitrężony, przybity, bo mu Biskup powiedział że na wasz dom z nieba ogień padł za grzech jego..
— Z nieba! kiedy podpalaczkę widzieli — krzyknęła Dorota — to i koły do wrót z nieba chyba pospadały!
— Podpalaczkę? — zawołał niemiec — któż ona mogła być?
Dorota ramionami ruszyła.
— Albo ich tu mało jest coby mnie dawno z kamieniem u szyi do Wisły zaniosły? Siła ich którym się księcia chce — ale im go nie dam.
— Nie robota to braci? — pytał Wichfried.
— O! ci by mnie téż żywcem spalili ale to nie ich sprawa.
Rozmowa przerywana ciągnęła się długo, głośna i cicha, zgodna i sporna; na ostatek wdowa się dopominać zaczęła o księcia, kiedy przyjdzie, a Wichfried za to ręczyć nie mógł i nie bardzo obiecywał.
— Powiesz mu żem chora, że umieram, że proszę łaski choć na chwileczkę, musi przyjść — zawołała Dorota. — Długo mu tak dać zostać nie mogę. Jak dzień, dwa się nie zjawi, sama pójdę!
Chodziła mocno poruszona.
— Mogę się odziać po męzku — kto mnie pozna? Ty mnie poprowadzisz. Gdy go niema dłużéj, strachem mrę, tam wszyscy na mnie — tam bij zabij na Dorotę. Niech co chce będzie — nie puszczę Kaźmierza! Porzuci mnie, umrę, wołała przerywanemi słowy, po izbie chodząc i przyskakując do Wichfrieda. Szepnął w końcu iż książe mu oświadczył że jakiś czas sam być pragnie.
— A ja nie chcę aby był sam! — odparła Dorota.
W końcu niemiec, który probował się sprzeciwić, na wszystko przystawał, odprawiła go na zamek nazad.
We dworku Jagny okiennice były pozamykane, Stach chodził po gościnnéj izbie. Część nocy spędził przy niéj, pochwytał co w gorączce mówiła; jawném było że Jagna z nienawiści ku niewieście, ku któréj niechęć zawsze okazywała, ważyła się na podpalenie. Zkąd się jednak brała ta sroga nienawiść Stach pojąć nie mógł. Żadném słowem, nawet w gorączce nie zdradziła się Jagna.
Gdy się nieco nad ranem uspokoiła, służebne przestraszone do snu ją ukołysały. Stach czuwał do rana. Gdy zasnęła skorzystał z téj chwili i zaniósł do Biskupa to z czém przybył. Natychmiast potém wrócił do dworku, i zastał ją spiącą jeszcze. Kilka razy w nocy dawać jéj wodę musiano, paliło ją pragnienie, potém sen kamienny trzymał jak nieżywą do południa.
Stach przychodził kilka razy, stawał i patrzał na uśpioną. Zasypiała głęboko, z wargami spalonemi, ale dysząc lekko i jakby uspokojona. Gdy się w nią wpatrywał mocno, jakby poczuła jego wzrok, otwierała oczy nagle, błysły źrenice z pod powiek i zamykały się znowu. Sługi płakały, sen ten dziwny wydawał się im ostatnim.
Sprowadzono starą lekarkę, która popatrzyła, poszeptała i odeszła mrucząc że wstanie zdrową.
Już dobrze z południa, poruszać się zaczęła Jagna, obracać, potém z ciężkim westchnieniem podniosła, zatoczyła oczyma. Stach stał w progu, zobaczyła go, musiała przypomnieć sobie co sen zatarł w pamięci. Dłoniami jeszcze zczernionemi od dymu, potarła czoło, odgarnęła włosy i popatrzywszy na swe ręce wzdrygnęła się nieco. Spokój powrócił. Skinęła na Stacha aby przyszedł ku niéj, a gdy się pochylił, szepnęła mu do ucha.
— Spaliła się wiedźma?
— Nie — rzekł Stach — wynieśli ją z płomieni.
Oczyma wielkiemi, strasznemi zatoczyła w około niedowierzająco.
— Nie spaliła się? Nie?
Zadumała głęboko i padła płacząc na posłanie.
— I ogień jéj nie bierze! — mruczała — a ona go zgubi!
Stach pytań nie śmiał zadawać.
— Nie spłonęła ona — rzekł po chwili — ale was widziano gdyście od ognia bieżeli. Nuż wydadzą! nuż pozna kto!
Z wyrazem pogardliwym Jagna zwróciła twarz ku niemu.
— No — to mnie spalą na stosie! — odezwała się — a wy pójdziecie patrzeć wszyscy! Przyjdzie i ona i książe. Uwiążą do słupa! Raz trzeba umierać — to łatwiéj jak żyć!
Stach się odważył na pytanie.
— Zkądże wam do niéj ta nienawiść?
Z pół uśmiechem odpowiedziała mu Jagna.
— Alboście to nie widzieli psa i kota co się w życiu nigdy nie spotykali, a zszedłszy się na drodze padają na się? Tak z nią i ze mną. Nienawidzę jéj!
Wstrząsnęła się cała i wpatrując długo w róg izby, jakby zapomniała o Stachu.
— Nie spaliła się! — mruczała — A wrota były zaparte, a dach płonął cały, a spali wszyscy.. Kto ich pobudził?
— Mówią w mieście że kruk! — rzekł Stach.
— Szatan nie kruk — krzyknęła — szatan, co wiedźmy pilnuje. Kruk? czarny! Djabeł! I ona jak kruk żyje żrąc co spotka żywem czy padłem.
Drugiego dnia wstała Jagna, lecz, ona co zawsze była silną i wytrwałą, wlokła się ledwie, przeszedłszy chwiejąc się przez izbę na ławy padała. Twarz miała wybladłą, oczy zapadłe.
— Ona się nie spaliła — mruczała chodząc — a ja zgorzałam aż mi duszę pali!
Złagodniała bardzo. Nie płakiwała dawniéj nigdy, teraz powieki miała od łez czerwone i strumienie ich płynące na licu bladem drogi krwawe popaliły.
Tylko przed Stachem udawała mężną, dłonią suszyła oczy, starając mu się uśmiechać. On patrzał na nią nie mówiąc nic.
Jednego dnia rano odezwał się dzwonek na Wawelu, na mszę pierwszą wołając do św. Wacława. Jagna nigdy prawie, lub rzadko do kościołów chodziła. Głos tego dzwonka pierwszy raz przemówił do niéj, jakby ją coś wołało, jakby ku sobie ciągnął. Opierała mu się długo, dopominał się — zdało jéj się że zrozumiała głos jego, że musiała za nim pójść.
Narzuciła czarną chustę na siebie i nikomu nie mówiąc cała drżąca, spiesząc się wybiegła za próg domu. Ranek był chmurny, ciemny, niebo zaciągnięte.
W progu spotkała się ze Stachem.
— Dokąd? — spytał.
— Muszę, muszę — ja niewiem. — Bądź spokojny, powrócę — odparła niewyraźnie i spiesznie.
Nawykła była czynić wolę swoję, nikt nie śmiał jéj wstrzymywać. Skinęła tylko, rzuciła się do wrót, wybiegła. Stach choć się uląkł, nie poszedł za nią, wzbroniła mu. Z początku szła spiesząc zdyszana, zwolniła potém kroku, otuliła się chustą — lżéj jéj było. Nie szukając jéj, nie myśląc drogę na zamek znalazła, minęła bramę ciemną. Kościół stał otwarty. U wielkiego ołtarza zapalone były świece, u progu kilku żebraków stało, nikogo więcéj. Cisza i spokój domu Bożego obwiały ją, krokiem śmiałym posunęła się aż do kratek. Tu usiadła na ziemi, chusta którą była osłonięta osunęła się, opadła, twarz blada ukazała się cała okolona rozrzuconemi włosami.
Ciekawie na ołtarz patrzeć zaczęła. Sama teraz niewiedziała po co tu przyszła, modlić się nie umiała prawie. Tego co ją nauczyli w dzieciństwie zapomniała. Przyglądała się wszystkiemu co ją otaczało. Na ścianie wisiał Chrystus straszny na krzyżu przybity, z głową zwieszoną, z któréj włosy okrwawione spływały. Cierniem poorane miał czoło, ręce opłynięte krwią, z boku sączyła się krew, nogi były nią zbroczone.. Męczarnie konania wyprężyły piersi, ręce, ramiona, nogi. — Pod stopami miał głowę trupią.
Jagna wpatrzyła się w niego; dla niéj był to obraz życia — patrzała i napatrzéć się nie mogła.
— Wiecznie tak krwią płynąć, męczyć się, być tak przybitym samemu, bo wszyscy swoi odeszli precz wystraszeni śmiercią, konać i niemódz umrzeć, wołać i nie być słyszanym.
Łzy jéj z oczów się polały; zwróciła je w drugą stronę. Tam z kamienia wykuty na desce z głazu stał Chrystus drugi. Niósł swój krzyż na ramionach i szedł nim przygnieciony. Tłum go otaczał który ona znała, tłum zbójów z urągowiskiem na ustach, z pięściami zaciśniętemi, oszalały, wściekły. Chrystus ten szedł, a nie poruszał się, szedł tak wiecznie i nie było końca jego pochodowi ani ich szaleństwu.
W górze, spojrzała, tkwił krzyż jeden jeszcze i na nim Chrystus, a nad nim gołąb w powietrzu z rozpostartemi skrzydłami. Jeden gołąb litościwy!
U ołtarza śpiewano, dzwoniono i modlono się — ona siedziała nieruchoma, patrzała ciągle i dumała. Lżéj jéj tu było jakoś wśród tych wizerunków męczarni.
Zaszeleściało coś, zaszemrało w ciemnym kącie kościoła, weszli ludzie jacyś i stali nieruchomi, pokryci mrokiem. Jagna popatrzała na nich obojętnie i odwróciła oczy.
Ksiądz przeżegnawszy ją odszedł od ołtarza, zgaszono światło, ci co stali po kątach wysuwać się zaczęli, ona jeszcze siedziała.
Zawsze niewiedziała po co przyszła, co ją tu zawołało. Czekała aby jéj znak dała własna dusza iż iść może nazad, bo że nie przyszła z własnéj woli, ale musem jakimś — to czuła dobrze.
Teraz cicho już było, skończyło się wszystko, trzeba iść było czy nie? Zawahała się. W tém stary człek w sukni czarnéj zbliżył się do niéj dotknął jéj ramienia, i wskazał na drzwi do połowy już zamknięte. Jagna wstała powoli, obejrzała się ku ołtarzowi, ku Chrystusowi, ku gołębiowi u góry i posłuszna ku drzwiom iść poczęła. Tu dopiero uczuła chłód i osuniętą chustą ogarnęła się znowu.
Oczy jéj po tym spoczynku widziały więcéj i jaśniéj. U drzwi stała kamienna kropielnica, zajrzała do niéj. Wodę widać było na dnie, dotknęła jéj palcami i zmoczyła czoło gorące — ochłodziło ją to. We drzwiach kilku żebraków patrzało na nią ciekawie — minęła.
Deszcz pruszył, ranek chmurny zmienił się w dżdżysty. Od kościoła ku zamkowi widać było podwórze długie, Jagna puściła tam wzrok — puste stało, tylko ludzi kupka opodal się zatrzymała, i ku niéj czy ku kościołowi patrzała. Obejrzała się na nich, oni patrzyli na nią, jeden szczególniéj, ale twarzy jego nie widać było, postawę miał, ruchy — jakby tego kogoś którego znała. Ale niemógł być nim! powiedziała sobie — o nie! Ten by nie stał tak daleko, taki martwy!
Po oślizłéj ziemi zwolna poczęła zchodzić ku domowi, słaniając się trochę bo jéj było słabo jakoś. Deszcz padał rzęsistszy coraz. We wrotach minął ją orszak konnych jadących na zamek śmieli się i wygadywali, popatrzyli na nią — pojechali.
Nie pilno było do domu.
Dziwiła się po co tam chodziła? Na zamek? Czy dzwonek wołał czy serce? niewiedziała teraz. Obejrzała się za siebie czy kto nie goni, nie było nikogo — a czuła jakby ją co ścigało, ale to był wiatr ze słotą, który dął i moczył.
Nim doszła do dworku strumienie wody lały się z niéj, i dobrze z tém było bo chłodziły.
We drzwiach stał pod daszkiem poglądając w ulicę Stach; zobaczywszy ją szerzéj otworzył furtę, wśliznęła się nią nie mówiąc nic, nie tłumacząc, smutnie się uśmiechnąwszy do niego. Powlókł się za nią, zdejmując z niéj chustę obmokłą, nie pytał, ona mówić nie mogła.
Po długiem milczeniu odezwała się.
— Chrystusa widziałam! Niepoczciwi ludzie powiesili go, okrwawili, poranili. Straszny Chrystus!
— Byłaś w kościele? — spytał Stach.
— Tak, byłam w kościele na zamku. Cicho w nim, paliły się świece ksiądz coś szeptał, coś śpiewał, a z Chrystusa ciekła krew.
Stach uradował się tém w duszy że Jagna zwróciła się do kościoła i do Boga, zapytał czy nie chciała księdza, bo księża pocieszać umieją i nauczać życia.
Spójrzała nań dziko dziewczyna, potrząsła głową.
— Nie! nie — rzekła — Chrystus więcéj mówi niż wszyscy księża — widziałam Chrystusa, nigdy go nie zapomnę!
Nazajutrz Stach myślał że zechce znowu może pójść do kościoła, ale zrana słyszała dzwonek i słuchała go obojętnie. Nie wołał jéj.
Powróciło życie dawne. Siedziała patrząc i niewidząc nic, czasem przebierając dawne swe szaty i odzieże, do których przylgłego szczęścia szukała. Brała je, rzucała, uśmiechała się, płakała i siedziała nieruchoma. Gdy Stach mówił, często nie zdawała się go rozumieć. I płynęły tak dnie długie, długie, a że Stach pilnéj teraz nie miał roboty, musiał siedzieć i patrzeć na tę biedną istotę, któréj zrozumieć nie mógł, a która go wcale słuchać nie chciała.



IX.

Dnia jednego, dzień to był słotny i smutny, Wichfried wszedł, jak zwykle, nieoznajmując się do izby księcia. Zastał go stojącego w oknie, zapatrzonego w podwórze.
Zmokły płaszcz, tylko co zrzucony leżał na ziemi. Niemiec nawykły czytać w Kaźmierza twarzy, poznawać z niéj myśli i uczucia jego, popatrzywszy uląkł się tak była dziwnie zmieniona trwogą jakąś, i wzruszeniem nadzwyczajném.
Gdy się zbliżył ku niemu chcąc zapytać, Kaźmierz zawołał nagle.
— Widziałem ją! ona tu jest!
— Kto? — spytał zdumiony niemiec.
Ale Kaźmierz już był zamilkł, jakby żałował wyrzeczonego słowa, zdając się namyślać czy ma mu odpowiedzieć. Wichfried natrętnie powtórzył pytanie.
— Któż? Kto?
Książe niechciał mówić, co tém niespokojniejszą obudziło ciekawość.
— Wasza miłość, zdajecie się jakby przelękłym? Któż to być może?
— Ona! — zawołał Kaźmierz wybuchając a głos wnet tłumiąc ostrożnie — Ona! moja pierwsza! Ta — z Gaju! Pierwsza moja i ostatnia! Jednéj jéj com żałował i żałuję[37] — Ona to była, ale jak strasznie zmieniona, zwiędła, wybladła[38] — Ten kwiatuszek tak świeży! to liczko z którego tryskało życie weselem[39] — Cóż się z nią stało? co się z nią stało? — powtórzył niespokojnie — Wichfriedzie niewiesz nic?
— Nic niewiem — odparł Wichfried obojętnie[40] — A! to stare, zabyte rzeczy! Ja wątpię żeby ona tu być mogła — książę widziałeś coś sobie wymarzył. Gdzieżby ona tu być miała?
Kaźmierz się oburzył.
— Nie omyliłem się — rzekł — ona to była.. W ubraniu nędzném, starém, opuszczona.. Siedziała u ołtarzu, patrzała, oczyma dziwnemi, jakby niewidziała nic.
Wichfried ramionami ruszył.
— Jeszcze i dziś jest piękna — dodał książe — choć straszliwie zmęczona nieszczęściem.. Któż wie co się z nią stało! Wydali ją za mąż? Ojciec? Żyje-li ojciec?
Wichfried, któremu ten niepokój Kaźmierza był przykry, rzekł zimno.
— Nic niewiem! Po co się dowiadywać o to? po co troszczyć? Wznawiać stare rzeczy..
Książe odwrócił się od niemca z tak widoczném oburzeniem, iż Wichfried zmiarkował że za daleko się posunął. Wolał ofiarować swe posługi, aby go kto inny nie wyręczył.
— Dowiemy się o niéj łatwo — dodał po namyśle — choć, niewiem na co się to przydać może?
Ruszył ramionami. — Dosyć tego co jest, żeby odgrzebywać co było! Zapomniane to..
— Nie zapomniane! — zaprzeczył książe silnie — nie! Nigdym o niéj nie zapomniał, była pierwszą i ostatnią! A te wszystkie!
Ręką rzucił z pogardą, twarz mu gorzała.
Wichfried się rozśmiał — Cóż Dorota?
— Nie wspominaj mi téj zbytnicy! — zawołał Kaźmierz wybuchając — ani słowa o niéj. Szatan to jest, inaczéjby téj siły nie miała nademną. Modlę się, odpędzam ten szał, i powraca. Nieczystą siłę ma!
— Jak one wszystkie — dodał Wichfried — bo niema dwóch rzeczy podobniejszych do siebie, choćby najróżniejsze były, nad dwie niewiasty..
Książe nie odpowiedział. Niemiec czuł że tracił u niego, uląkł się. Niewiedział jak ma postąpić aby się nie dać temu usposobieniu w umyśle zagnieździć. W żart obrócić tego smutku i zgryzoty nie było podobna, czekał, aż książe się odezwie. Po chwili milczenia powtórzył że Dorota bardzo jest nieszczęśliwa. Chciał mówić daléj, gdy Kaźmierz przerwał zniecierpliwiony.
— Weźmij dla niéj co chcesz ze skarbca — obdarz ją w imieniu mojém i niech od niéj będę wolny!
— Wolny? — odparł smutno Wichfried — ale to od was zależy, miłościwy panie.
— Odemnie! — począł książe[41] — Tak odemnie, od ciebie, od nałogu w grzechu. Nie jestem panem siebie. Namiętność ta sprowadza mnie z drogi rozumu i statku. Wieczory które spędzałem z ludźmi rozumnemi, od których się coś nauczyć było można, upływają na płochych zabawkach, zostawiających po sobie gorycz i smutek.. Duchowni z pogardą patrzą na mnie, ja sam brzydzę się sobą. Wszystkiemu winna ta niewiasta, którą zła godzina przyniosła.
Chodził poruszony, Wichfried nigdy go takim nie widział.
— Miłościwy panie — odezwał się — część winy spada na mnie. Wiem to — kochając was, służyłem i w tém chcąc przynieść rozrywkę nie zgryzoty.
— Ja cię nie obwiniam — przerwał Kaźmierz — winienem ja sam! Westchnął i mówił daléj, użaliwszy się nad niemcem, który stał zafrasowany.
— Wichfriedzie kochany, ciężkie brzemię wkłada Pan Bóg na tych, których na świeczniku stawi, dając im w ręce wodze, aby narody prowadzili. Nie należą oni do siebie. Co drugim przebaczone im zakazane, co drudzy utaić mogą, oni nie zdołają. Każdy ich uczynek odbija się w tysiącu, każde słowo zarazę niesie. Szczęśliwemi im być niewolno dla siebie, ułomnemi się być nie godzi.
Panowanie też kapłaństwem jest, i jak ono męczeństwem. Dlategom nigdy nie żądał władzy wielkiéj, aby nie stać na oczach tysiąców. Tam, w Sandomirzu szczęśliwszym byłem.
— Za wielkość płacić trzeba! — odparł Wichfried zimno. W. miłość czynicie sobie dobrowolne męczeństwo.
Ustała rozmowa, Kaźmierz się rzucił na siedzenie i sparł na ręku. Wrócił do pierwszéj myśli.
— Ona to była w kościele — rzekł powoli — oczy mnie nie omyliły. Przyszła pieszo, sama, nędzną chustą okryta, nieszczęśliwa, zbolała, widać to było z twarzy. Cóż się jéj stało? Ja chcę wiedzieć — jam powinien być uwiadomiony.
Wichfried do usług zwykle pochopny, stał dosyć obojętny. Powracające to przypomnienie niecierpliwiło go.
— Jeżeli pomódz jéj, ratować ją można — dodał Kaźmierz — to mój obowiązek. Mam jéj niedolę na sumieniu, zerwałem z nią okrutnie!
Zamruczał coś niemiec o poszukiwaniu, ale niewiele przyrzekał. Książe popatrzał nań i nie nalegał więcéj. Stał jeszcze długo Wichfried usiłując myśli odwrócić w inną stronę, ale nie otrzymał odpowiedzi; dla pozbycia się go Kaźmierz rozkazał zawołać kanclerza, aby się od niego dowiedzieć o przywiléj dla Cystersów przygotowany i umowę z benedyktynami o łowy w ich lasach. Wichfried widząc się zapomnianym, bo książe się do niego nie zwracał, wyszedł w końcu, rozmyślając nad tém, czyby mu nienależało i w tém swojemu panu posłużyć.
Po wyjściu kanclerza, książe spiesznie wołać kazał Smoka do bocznéj komory. Temu zaufać mógł we wszystkiém. Kosztowało go zwierzać mu się, ale niepokój, jaki go opanował, nie dozwalał rozmysłu. Smok przybiegł zdyszany.
— Smocze — zawołał książe — gdyśmy jeździli do Gaju, tyś widział Sciborzankę?
Potwierdził Smok głową, wytrzészczył oczy, pytanie to teraz mu się dziwnem zdało. Czasy się zmieniły.
— Poznałbyś ją?
— A no, pewnie! — odparł Smok.
— Ona tu jest w mieście — dodał Kaźmierz. — Widziałem ją w kościele odzianą ubogo. Nikomu ani słowa o tém, idź na zwiady.
Smok uśmiechnął się, do kolan pokłonił, ale z miejsca nie ruszył. Mówił w ogóle mało, i niezręcznie. Kaźmierz rozkaz powtórzył, na twarzy Smoka widać było zafrasowanie jakieś, jakby niewiedział co począć. Książe już się domyślał, że zechce może wymawiać się od ciężkiego poselstwa, a znając Smoka, zdziwił się mocno. Smok gotów był zawsze w ogień i wodę, jak powiadał, dla swojego pana.
— Szukaj, proszę, idź! przynieś mi rychło wiadomość co się z nią dzieje!
Smok nie ruszył się jeszcze, skłonił się do nóg i jąkając rzekł.
— Cóż ja mam chodzić, szukać, ja o niéj wiem!
— Jak to? wiesz, że ona tu jest? — krzyknął książe przystępując doń — poczciwy Smocze! wiesz?
— Ona tu dawno — począł Smok krótkiemi słowy — ludzi jéj widziałem. Wiem, dwór mają, pono i mąż jakiś u niéj jest. Gadają, że ona z nim nie żyje, tylko go wzięła, aby dziewką nie być. Scibor umarł.
Książe słuchał z zajęciem nadzwyczajnem, z radością prawie, kazał powtarzać, rzucał pytania, badał, a Smok to głową, to ustami dawał odpowiedzi. Gdy skończył książe, dobył garść groszy i nasypał w dość obojętnie nastawioną dłoń sługi.
— Smocze — rzekł odchodząc — ty mi będziesz potrzebny.
Z inną twarzą, ale z niemniejszym niepokojem wrócił książe do izby, mówiąc w duchu.
— Wszyscy pono o niéj wiedzieli prócz mnie i Wichfrieda!
Litość budziła się w sercu, stare wspomnienia wracały żywe. Chciał wiedzieć o niéj więcéj, wszystko, pomódz, ratować, pocieszyć, ale stał na świeczniku, jak mówił, krok jego każdy był śledzonym. Ludzie wszystko mogli za złe tłumaczyć? Goryczy panowania i niewoli jego nigdy nie uczuł mocniéj. Potrzebował rozmysłu i ostrożności.
Nie dano mu nawet postanowić co czynić, gdy już Żyra i Jaksa ze sprawami większemi nadeszli.
Wichfried tymczasem myślał także, czyby mu zaspokoić księcia nie było bezpieczniéj. Sam dowiadywać się ani mógł, ani chciał; ludzie których się radził kogoby użyć w pewnéj sprawie poufnéj, nastręczyli mu Stacha z Przegaju, powiadając (co nietajném było), że biskupowi posługiwał w ważnych rzeczach i człek był przebiegły. Szukał go na zamku i doszedł zaraz, że przy skarbcu służbę opuścił. Rajec mu wskazał jego mieszkanie.
Z południa niemiec już do wrót stukał. Stach, który znowu na Szląsk gdzieś z poleceniem od Gedki wybierał się w drogę, i szedł właśnie do stajni konie opatrywać, zdziwił się odwiedzinom niemiłego mu Wichfrieda. Weszli do izby.
Niemiec długo się zbierał, nim nastękawszy na ciężką służbę, wydał się z czém przychodził.
— Książe nam starzeje — rzekł — na starość dziwactwa po głowie chodzą. Zachciewa mu się różności, człowiek nie wie, jak mu dogodzić.
Nie tajemnica to, dodał ciszéj, że gdy w Sandomirzu był, miał tam miłośnicę, do któréj biegał i po kilka dni z nią przesiadywał w lesie. Na łowy jeździł, ale nie o zwierza mu chodziło! — Zaśmiał się.
Wiedziałem o tém dobrze, bo się przedemną z niczém nie tai. Dawne to sprawy. Gdy go do Krakowa wzięli, musiał się z dziewczyną rozstać. Córka była ziemianina, urodziwa i młoda. Niełatwo go puściła, bo go miłowała bardzo. Zdawało się, że książe o niéj zapomniał dawno; a no — nie!
Jeszcze mu ona pono w głowie. Przywidziało się teraz księciu, że ją w kościele zobaczył wynędzniałą i zbiedzoną, każe mi jéj szukać po mieście!
Ruszył ramionami Wichfried.
— Pomoglibyście by mi do tego?
Stach, który z uwagą słuchał, wszystkiego co się księcia tyczyło, spytał.
— A jakże się ona zwała?
Pomyślawszy Wichfried schylił mu się do ucha i szepnął.
— Córka Scibora ze Sciborzyc!
Stach pobladł strasznie, zmieniło mu się lice. Zamilkł osłupiały. Potrzebował długiéj chwili, aby przyjść do siebie. Spadła mu z oczów zasłona. Los chciał, aby ta, do któréj się przywiązał, należała właśnie do tego pana, dla którego przysiągł wieczną służbę i ofiarę.
Pomięszany słowa rzec nie umiał, Wichfried widząc go drżącym i bladym, patrzał zdumiony.
— Co wam? przebąknął. Wiecie co o niéj?
Stach pospiesznie głową potrząsł, nie chcąc się zwierzać Wichfriedowi. Niemiec ciągnął daléj poufnie.
— Choćby Sciborzanka tu gdzie się znalazła, oddalić ją potrzeba, nowa tylko bieda z tego urośnie. Biskup i tak już za jedną Kaźmierza prześladuje, gorzéj będzie z dwiema. Dorota z Tęczyna lepiéj mu przystała, bo niewiasta rozumna i ostrożna, ta zawsze szaloną była.
Mówił tak długo, a Stach przychodząc do siebie, słuchał nie odzywając się, naostatek oświadczył, że dowiadywać się będzie. Wstał Wichfried.
— A gdy się o niéj dowiecie, radźcie na to — dokończył — aby sobie ztąd szła, bo z Dorotą dla niéj wojna niebezpieczna!
Zaleciwszy, aby mu znać dał do zamku co wyśledzi, niemiec wyszedł, klepnąwszy Stacha po ramieniu i obiecując mu opiekę swą.
— Sprawcie się dobrze! nie mówcie o tém nikomu, przynieście mi wieść co rychléj.
Po wyjściu niemca, Stach stał jeszcze z oczyma w ziemię wlepionemi, w rozpaczy i obawie, rozmyślając co uczynić, gdy Jagna wpadła z oczyma zaiskrzonemi.
— Czego on tu chciał, ten poseł szatana? — zawołała stojąc w progu — ten niecny stręczyciel? niemiec ten przeklęty. Noga jego niepowinna nigdy przestąpić drzwi tego domu. On tu? on z wami? Czy i ty już jesteś przyjacielem wiedźmy! Ty?
Stach patrzał na nią z politowaniem i grozą, słowa mu paliły usta, a mówić nie śmiał.
Przedłużone to milczenie, do którego nie nawykła u Stacha, zmieniona twarz, gniewne oczy dały Jagnie do myślenia. Zaczęła ostygać, przystąpiła doń szarpiąc go za rękaw.
— Mówże! — zawołała.
— Tyś się taiła przedemną! — wybuchnął Stach. — Wiem teraz wszystko! Wichfried mi przyszedł powiedzieć, że Jagna Sciborzanka była miłośnicą Kaźmierza!
Jagna słuchając zbladła, ale wnet krew ją oblała.
— A tak! — odpowiedziała — Jagna się tego ani zapiera, ani wstyda. A tak! była mu nie miłośnicą, ale żoną, gdy jeszcze innéj nie miał. Ta druga, choć ksiądz błogosławił, nie będzie mu tą, co pierwsza! Gdyby go nie zmusili, nie porzuciłby jéj, byłaby dziś z nim na zamku panią! Gdyby nie czary niepoczciwe nie wydartoby jéj Kaźmierza — wiedźma ohydna! Tak — ja mu byłam wszystkiem, nie zapomni nigdy o mnie.
Nie okłamałam was, że w sercu trupa noszę, bo on dziś trupem dla mnie. Dlatego, że on mi miłym choć zmarły, niechciałam ci być żoną, tylko siostrą i służebnicą.
Tak! wiesz wszystko! rób co chcesz!
Stach stał skamieniały, twarz mówiła jak cierpiał, męczył się nie mogąc odpowiedzieć, nie wiedząc co powie. Jagnę litość zdjęła może, zmierzywszy go oczyma, łagodniejszym poczęła głosem.
— Gniewu na mnie nie możesz mieć! Wstydum ci nie zrobiła! Fałszum nie powiadała, nie obiecywałam nic.
— Alem ja żyjąc z tobą, jak pies się przywiązał do ciebie! — zawołał Stach — a to, nic?
Zarumieniła się Jagna, łzy jéj stanęły w oczach, strzepnęła rękami.
— Jam temu nie winna! — rzekła ciszéj.
Stach rzucił się na ławę, myślał mówić jéj wszystko, czy taić? oznajmić, że książe pytał o nią i szukał, czy nie?
Zdało mu się lepszém nie kłamać.
— Niedarmo niemiec się tu przywlókł — odezwał się ponuro[42] — Po co ci tu siedzieć było? po co do kościoła na zamek chodzić? Chciałaś żeby cię książe zobaczył? Teraz po mieście trzęsą i szukają ciebie! Ot z czém Wichfried tu przyszedł, a mnie wybrał na zwiady!
Rozśmiał się gorzko. W tém Jagna która pochylona słuchała chciwie chwytając słowa, rzuciła się z twarzą od radości opromienioną nagle zmieniona, odmłodzona, oszalała. Biła w ręce wołając.
— On mnie widział! On! Posyła za mną! Poznał! On! A! nie może to być! Powtórz że on śle mnie szukać! On! mój pan, mój król, sokół mój jedyny, złoty! On! Więc ta czarownica nie całe mu serce wyjadła? O! dobry pan!
I przerwała zwracając się do Stacha.
— A tyś mi nie powiadał nic! ty!!
Stach mruknął.
— Choćby i dlatego nie spieszyłem, bom nie wiedział czy go nienawidzisz czy kochasz.
— Ja! — wołała Jagna w uniesieniu — nie przestałam go kochać nigdy. Odepchnął mnie bo musiał, na to panem jest! O! tamtaby mi go nie odebrała gdyby mu ziela pić nie dali. Nie będzie kochał ino mnie, tak jak ja tylko jego! Oczyma czar rozbiję!
Stach patrząc na nią dziwił się cudowi. Niewiasta przed chwilą zwiędła, blada, zbolała, zmieniła się w mgnieniu oka. Słowo jedno oddało jéj młodość, siłę, życie — stała się prawie taką jaką była gdy do Gaju pędziła aby ukochanego zobaczyć. Śmiała się, płakała, biła w dłonie, kręciła się po izbie, szalała. Uczucie wezbrane pędziło do ust słowa, których powstrzymać nie mogła.
— A! ja mu wszystko zapomnę, byle on mi powrócił! Dowiaduje się, śle po mnie — idź! mów, jam tutaj — chcę mu do nóg paść!
Wzdrygnął się Stach i rzucił.
— Wstydu nie masz! — zawołał gniewny.
— Niemam! — odpowiedziała — bo kocham!
Upamiętać ją nie było podobna. Stachowi się serce ściskało jakby pęknąć miało. Wstał z ławy i chciał odejść; przerywanym głosem rzekł tylko.
— Czyń co chcesz. — Idę precz. — Poprzysiągłem służyć panu, ale z Wichfriedem jedną drogą nie pójdę — nie. — Nie moja to sprawa!
Chwiejnym krokiem szedł do drzwi, gdy Jagna go za ramię chwyciła.
— Takci to się do mnie jak pies przywiązał? — poczęła śmiejąc się[43] — A no! jak pies, prawda, nie jak człek, bo zapłaty za to chcesz..
— Od ciebie? ja niechcę nic!! nic! — krzyknął Stach — tylko wolnym być!
— Mnie téj wiedźmie i niemcowi dając na pastwę — odparła Jagna — aby głupią i bezbronną życia zbawili! A no, tak! tego chcesz! Zabiją mnie — tyś chciał!
Odwrócił się Stach z brwią namarszczoną[44] — Ja ci stręczycielem i przejemcą do księcia nie będę — zawołał[45] — Chceszli ztąd precz iść, uciec od złego, pójdę za tobą, bronić będę, a drugiéj Doroty czynić ze Ściborzanki nie dam!
Na to imię, Jagna z zaciśniętemi pięściami przypadła do niego.
— Milcz ty! zbóju! — krzyknęła[46] — Ty mnie śmiesz równać z tą wszetecznicą! mnie! com nigdy nie znała nikogo nad tego który mi mężem był, co mi przed Bogiem przysięgał! Mnie — z Dorotą!!
Stach znowu do drzwi szedł, gdy go schwyciła oburącz i zmusiła stanąć.
— Co chcesz abym czyniła?
— Iść ztąd trzeba precz.
— Nie pójdę! nie mogę! — rzekła Jagna.
— Więc ja idę — bo na to patrzeć nie chcę, osłaniać nie będę.
— Kogo osłaniać? — zawołała Jagna — osłony mi nie trzeba, kryć się nie będę. Jestem pierwszą i prawo mam do niego! Ani ta co się księżną nazywa, większego niema nademnie!
Gdy to mówiła, Stach jedną nogą był już za progiem, — goniła za nim.
— Stójże — wołała — ja cię trzymać nie będę, pójdziesz gdy zechcesz.. ale ujść ci nie dam teraz z pogardą dla mnie, po tych słowach któremiś mi w twarz cisnął.
Błagającym jéj, namiętnym głosem ujęty Stach zatrzymał się raz jeszcze. Dziewcze poznało że osłabł i złamanym był i pociągnęło go napowrót do izby.
— Stachu! — wołała — ty mnie nie możesz, tyś nie powinien mnie porzucać. Nie zdradziłam cię, bądź mi jak byłeś bratem.
— Gdybym ci na prawdę bratem był — rzekł Stach — niczyją miłośnicą nie dałbym ci być, abym się nie sromał za ciebie.
— Srom! srom! — załamując ręce poczęła Jagna — jam niewiedziała o sromie gdym go pokochała. Dziećmi poczęliśmy się miłować, byłam mu i jestem żoną taką jak ta co mi go odebrała. Zmusili go do niéj, nieszczęśliwym jego i mnie zrobili. A ta wiedźma zielem napoiła i struła!
Głosu jéj brakło, wiedziała że Stach patrzy groźno — błysły jéj oczy, przyskoczyła do niego.
— Słuchaj! ty — kłamcą byłeś — ty nie ja! Tyś nie Zabor z Przegaju, ty jesteś Stach z Konar! Ja cię wydam abyś szedł precz ze sromem.. Srom na tobie nie na mnie!
Rzuciła mu to w twarz nawzajem, pobladł — ale trwogi nie pokazał.
— Odegnają cię! — powtórzyła.
— To pójdę — rzekł chmurno.
— Nie zlękniesz się?
Potrząsł głową[47] — Tak i powinno być — dodał — za to żem cię miłował, zapłacisz mi! Na taką płacę od niewiasty człek zawsze musi być gotów!
Jagna ręce załamała.
— Każ mi czynić co chcesz — poczęła — posłucham, tylko mi nie mów abym się go wyrzekła, gdy chce powrócić do mnie, bo umrę! Każ mi lepiéj zaraz umierać! Zabij sam nie powiem nic[48]
Stach znękany upadł na ławę. Jagna twarz zakryła rękami, potém pobiegła do wody, wychyliła kubek chciwie i wróciła wpatrując się w niego, rozgorączkowana i drżąca!
— Wyrwać go trzeba téj wiedźmie! — poczęła szeptać — to ja tylko mogę! ja zrobię!
Nie słuchał prawie Stach, pogrążony w sobie, zachwiany, przeklinając życie. Tak chwilę długą przesiedział walcząc i jęcząc, niewidząc stojącej ciągle przed sobą.
— Dotrwam mu wiernym! — rzekł w końcu do siebie — choćbym i sromu się napił. Taka dola moja! Srom mu dam na ofiarę za życie!
Ręką spotniałe otarł czoło.
— Cóż ty chcesz abym czynił — odezwał się słabym głosem.
Jagna padła przed nim na kolana.
— O! ty dobry człowiecze — krzyknęła — jabym ci nogi całowała! Ty nie porzucisz biednéj! ulitujesz się — mów?
— Nie porzucę — rzekł Stach.
— Idź do niego, oznajm mu o mnie...
— Ja nie mogę — odezwał się cicho[49] — Poznaćby mnie mógł. Mnie dla niego na świecie niema. Ja jestem — policzek! Pókim ja żyw on skrzywdzony.
Słów mu zabrakło.
— Tak! — odparła Jagna — ty jesteś policzek — ty iść nie możesz.. Hreczyn mój pójdzie do niego, wrzekomo z żałobą, z poselstwem odemnie. Wichfriedowi o mnie ani słowa! Rozumiesz! Niemiec wróg mój bo z wiedźmą trzyma.
— Czyń co chcesz — rzekł Stach — mnie i tak inne sprawy wołają, muszę precz.
— Ale powrócisz — przerwała Jagna chwytając go za rękę[50] — Oni mnie gnać ztąd i palić zechcą i zabijać może, trzeba byś przy mnie był. Wiedźma ustąpić musi albo ja umrzeć.
Nie sprzeciwiając się więcéj, Stach milczał.
Tegoż dnia zawołała do siebie Hreczyna, który dla niéj na wszelką usługę był gotów.
— Pójdziesz na zamek — rzekła mu — po co chcesz, z czém ci się zda, z żałobą do pana, po jałmużnę. Będziesz tam stać i czekać dopóki mu nie rzucisz w ucho że Sciborzanka tu jest, w tym dworku — i czeka na niego.
Stary Hreczyn, oczyma tylko błagał ją aby tego nie czyniła nie dała mu się odezwać.
— Chcę tego, pójdziesz i powiesz mu — rozumiesz!
Sługa westchnął i pokłonił się pokornie, ale łzę miał w oku.
— Nikt prócz księcia słyszeć tego niema — dodała — idź zaraz, a niewracaj z niczém.
Hreczyn namyślał się długo, poszedł potém do komory swéj, odział się ubogo, próbował jednéj i drugiéj sukni, z kolei kilka podeptał nogami niecierpliwie, wreszcie licho przybrany, z kijem w ręku ku wrotom pociągnął. Jagna niecierpliwiąc się i zżymając czatowała w oknie na wychodzącego. Gdy go ujrzała, worek który miała nagotowany w ręku, wysunęła ku niemu.
— Weź, byś miał czem kupić odźwiernych.
Hreczyn powlókł się ku zamkowi. Dostać się do księcia nie było naówczas trudno nawet najbiedniejszemu człowiekowi. Za czasów surowego Mieszka puszczano wszystkich z żałobami wedle starodawnego zwyczaju, u Kaźmierza drzwi każdego czasu dla biednych stały otworem. Nie odsyłano do urzędników, chyba gdyby pana nie było. Gdy na zamku się znajdował, sam sądził i słuchał. Lecz przy tych posłuchaniach stali zawsze u boku księcia urzędnicy, dwór i komornicy. Rzadko bywał sam bez świadków. Musiał Hreczyn szukać takiéj zręczności, aby go jednego spotkał.
Dla ludzi co na posłuchanie w zamku oczekiwali, miejsce było w przedsieniach, lub w podwórcu i pod wałami. Hreczyn siadł zdala aby mógł się rozpatrzéć i wyczekać. W torbie miał chleba kawałek, bo kto wie jak długo siedzieć trzeba było. Cały dzień zszedł do wieczora bez skutku. Gdy wrota zamykać miano, nie wracając do dworku przypadł gdzieś u płota w kuczki i tak noc przedrzémał.
O świcie, gdy otwarto bramę, wsunął się pierwszy, a że właśnie kościół odmykano, stanął przy drzwiach jego. Wiedział że książe codzień tu na ranną mszę przychodzi, myślał że może samego trafi w kościelnym progu. Nie zawiodła go nadzieja; Kaźmierz szedł przodem a za nim zdala dwór. Hreczyn się jak żebrak pokłonił, i gdy książe z kalety dobywał jałmużnę, którą każdego obdarzał — odezwał się żywo.
— Miłościwy książe — nie po jałmużnę przychodzę, a z poselstwem od Ściborzanki. Pozdrawia was i do nóg waszych pada. Jest tu.
Hreczyn oczyma mierząc zbliżających się, pospieszał z resztą.
— Czeka na was, ale nie godzi się aby o tém drudzy prócz was wiedzieli, dla sromu biednéj niewiasty.
— Męża ona ma? — spytał książe.
— Nigdy żadnego nie miała — odparł stary sługa.
Nadchodzili już dworzanie.
Książe rzucił mu pieniądz i słowo[51] — Będę u niéj.
Służba chciała starego odepchnąć, gdy Kaźmierz rzekł.
— Dajcie mu pokój, z żałobą do mnie szedł — niech odejdzie z Bogiem.
Ustąpił Hreczyn, lecz choć mu się tak powiodło szczęśliwie, jak struty do dworku powrócił. W sumieniu mu było ciężko, obawiał się o panią, niósł wieść która jak kamień ważyła. Gdy wrota zaskrzypiały, Jagna okiennicę odsunąwszy, głowę nachyliła z pytaniem.
— Hreczyn? z niczém?
Czekała pół żywa na odpowiedź, pierś cisnąc ręką.
— Z niczém? — powtórzyła.
— Sprawiłem coście kazali — rzekł sługa.
Krzyknęła z radości.
Stało się wnet czego niewiasty służebne zrozumieć nie mogły. Od czasu przybycia do Krakowa, Jagna nie myślała o stroju, chodziła w sukni jednéj, odziana ubogo, niewiedząc co na siebie brała. Nagle dobywać kazała ze skrzyń suknie, chusty, gzła szyte, wszystko co miała najdroższego.
Siadła każąc czesać i splatać włosy, które poplątane wiązała ladajaką taśmą. Wszystko jéj teraz było brzydkie i ubogie, stroiła się, zrzucała, przybierała niecierpliwiąc, a na szelest najmniejszy zbiegając do okna.
Przez cały dzień kładła co tylko miała, dziewcząt pytając jak jéj w tém było — to śmiejąc się, to chmurząc. Wdziała naostatek suknię czarną, gzło białe, kolce i pierścienie, włosy zaplotłszy jak niegdyś nosiła, siedziała w oknie i czekała..
Czekała dzień i wieczór cały i noc już była a nie przybył nikt. Płakać zaczęła — a gdy sen morzył, legła jak stała na łoże, budząc się co chwila i do ciemnych okien zbiegając.
Nazajutrz tak samo, stroiła się rano, do okna szła i nie ruszała się od niego. Dziewczęta zdala patrząc strachały się jak obłąkanéj. Dzień zchodził powoli, jeść niechciała, piła wodę tylko i przysłuchiwała się szmerom ulicy, nie dając się odciągnąć od okna.. Nie było nikogo.
Kaźmierz powrócił z kościoła innym jak poszedł, Wichfried dostrzegł to pierwszy iż weselszy był ale niecierpliwy i roztargniony. Chciał zaraz korzystać z tego aby pociągnąć do wdowy. Książe się nań oburzył.
— Idź że ty mi z nią. Znać was nie chcę! — zawołał groźno.
Zmięszany Wichfried zamilkł, ale tém bardziéj czuwał nad nim i pilnował. Książe go z różnemi poleceniami odsyłał. Dawna poufałość zmieniła się w chłodną jakąś i sztywną, niemiec próbował wesołym być, Kaźmierz mu się marszczył.
Tak dzień jeden i drugi upłynął, a Wichfried coraz był niespokojniejszym. Uparty niemiec stał na czatach do późnéj nocy, dopóki mu komornicy nie powiedzieli iż książe do snu się położył i nikogo wpuszczać nie kazał.
Nie udało mu się i ze Stachem, do którego biegał sam, nie mogąc zastać, a wreście odprawił go kwaśno Zabor z Przegaju, tém że się do podobnych spraw nie nadał, i o Ściborzance nie wie nic, a na Szlązk jechać musi, radząc mu by sobie kogo innego szukał.
Nazajutrz ponowiło się to co wczoraj; Wichfried pilniejszym był na służbie niż kiedy, nie dowierzał księciu i obawiał się o siebie. Kilka razy zagadnął o Dorotę, Kaźmierz się odwrócił i zbył kwaśném milczeniem.
Odprawiony dla ważniejszych spraw, niemiec nie odchodził daleko, siadał w pierwszéj izbie i w kości z komornikami grał, ku drzwiom spoglądając. Wieczorem Kaźmierz szedł do księżnéj i dzieci, zostawując go samego, aż póki komornicy drzwi zamykać nie zaczęli. Naówczas Wichfried uchodził do wdowy zdawać sprawę z tego co się działo, biedowali oboje.
Jednego wieczora, gdy Kaźmierz do snu się miał kłaść, posłał pacholę po Smoka. Odział się opończą ciemną, tylnemi drzwiami z nim po wałach do wrót doszedłszy, furtę otworzyć kazał, i z zamku się wymknął. Noc była ciemna, nie poznał nikt, a gdy w kilka godzin późniéj nazad powracał, nie spotkał nikogo; komornicy co u drzwi sypiali, skrzypnięcia drzwi nawet nie słyszeli.
Smok tylko ze zwieszoną głową, chmurny, gdy na swój barłóg powrócił nocą, prześladowali starego towarzysze, iż się nie rychło o siwych włosach wybrał na nocne wycieczki.



X.

Nazajutrz wieczorem u stołu książęcego zasiadała znowu ta gromadka ludzi poważnych, z którą Kaźmierz czas lubił spędzać słuchając ich i ucząc się a zagrzéwając do myśli wielkich. Ci sami tu byli, których widzieliśmy w jego towarzystwie. Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, Benedyktyn jeden z Tyńca, mistrz Wincenty i dziekan krakowski Pełka, domniemany już naówczas następca biskupa Gedki, prawa ręka jego.
Jak zwykle, gdy się tu duchownych kilku zebrało, którzy rozmowę ożywić umieli coraz nowemi opowiadaniami, jeszcze mis nie zdjęto, a już żywo rozprawiano nie o tém, co nadto teraźniejszość przypominało, lecz co od niej oderwać mogło.
Mistrz Wincenty ze wszystkich najmłodszy, pamięcią, wymową, żywością umysłu przodował. Słuchali go zdumiewając się niewyczerpanej erudycji i łatwości strojnego słowa. Cystersi, do których zakonu skłonność i przywiązanie wielkie okazywał, zazdrościli go księciu i kapitule, przyklaskując uczonemu i świątobliwemu młodzieńcowi.
Nawet gdy najposępniejszej był myśli, a na sercu ciężar miał największy, Kaźmierz wśród tych przyjaciół swych odzyskiwał swobodę ducha i wesołość, zapominał o powszednich troskach, zatapiał się w rozmyślaniach nad wielkiemi zagadnieniami natury i przeznaczeń człowieka, do których legendy treścią swoją pobudzały.
Były to czasy cudów i cudownych ludzi, pobożności gorącéj, uniesień ku niebu, ascetyzmu i zapału religijnego. Były to czasy, gdy suknię św. Bernarda powołującego na wojnę krzyżową rozdzierano na drobne szczątki, gdy na krzyże niestało tkaniny, aby niemi obdzielić tysiące; czasy, gdy święci ludzie widzieli nad sobą rozwierające się niebiosa, gdy pustelnicy karmili się łzami i modlitwą, w postach trwając całe miesiące; czasy, gdy na wagę złota i dyamentów kupowano relikwie świętych, a klasztorom pobożnym nadawano całe księztwa, aby bez troski o chleb głosiły chwałę Bożą.
Na zachodzie rodziły się rycerskie poemata, na wschodzie odegrywały się one pod murami zagrożonej Jerozolimy, na północy legendy, jak wędrowne ptaki przylatywały zwiastując wiosnę wiary.
U stołu książąt, u ogniska możnych panów, gdy wieczorem zasiedli ludzie, a mnich pośród nich, świętym powieściom nie było końca, w których często i ze wschodu przyniesiona baśń, przeistoczona i przeobleczona szatą nową występowała.
Tego wieczora właśnie mistrz Wincenty drugie już opowiadanie miał rozpocząć, a na które z niecierpliwością oczekiwano. Mowa była o niewdzięczności ludzkiej, o której szeroko i długo rozwodzili się goście książęcy z powodu pogłosek, jakie chodziły o synach Władysławowych, obdarzonych i osadzonych na szlązkich dzielnicach, że się zdradziecko z Mieszkiem i innemi nieprzyjacioły Kaźmierza wiązali.
Książe wiary temu dawać nie chciał, ale zła wola ich jawnie się już okazywała.
Mistrz Wincenty, gdy inni na niewdzięczność powstawali, wedle zwyczaju swojego, zapowiedział, iż o tém ma piękną do przytoczenia historyę dawną, a gdy się książe jej dopraszał, tak począł[52].
„Król pewien nad państwem swem namiestnika postanowił, którego serce przez wywyższenie w taką się dumę i złość wbiło, iż wszystkich ludzi zmuszał, aby myśli jego i rozkazy spełniali.
Nieopodal od pałacu pańskiego był las pełen zwierza dzikiego, nakazano w nim doły kopać, gałęźmi i liśćmi je pokrywając, aby zwierzęta w nie wpadały. I stało się raz, że namiestnik ów przez las jadąc, rozmyślał w sobie, jak potężnym był, że nadeń w całem państwie nikogo silniejszego nie było. Tak dumając a jadąc dalej, na dół najechawszy, padł weń z koniem i wynijść z niego nie mógł. Tegoż dnia do tego samego dołu wpadł był już wprzódy lew, późniéj małpa, naostatek wąż. Namiestnik widząc się otoczony dzikiemi zwierzęty, uląkł się bardzo, o pomoc na głos wołając.
Krzyk ten usłyszawszy, chudzina pewien imieniem Gwidon, który na osiołku zwykł był drwa z lasu wozić, nadbiegł do dołu.
Począł mu namiestnik obiecywać bogactwa wielkie, jeśliby go ratować i wydobyć się pomógł.
Na co rzekł Gwidon — najmiłościwszy panie, nie mam z czegobym żył, susz tylko zbierając się żywię, gdy dzień stracę, szkodę poniosę wielką. Na co odpowiadając namiestnik, nagrodę mu przyrzekł wielką, byle go z owej jamy wydostał. Gwidon usłyszawszy to, szedł zaraz do miasta, sznur przyniósł długi i spuścił go do dołu, aby namiestnik się doń uczepił, a on wyciągnąć miał. Aliści, gdy sznur się spuścił, skoczył lew naprzód i wyciągniony został, a zaryczawszy, pobiegł w las; gdy wtóry raz sznur spadł, skoczyła doń małpa i dobyła się z jamy w las uciekając, za trzecim razem węża Gwidon wyciągnął, który świsnąwszy uszedł na puszczę. Naówczas namiestnik wołać począł. — Miły mój, niech będzie błogosławiony Bóg za to, żem od dzikiego zwierza jest wolny; spuśćże teraz sznur ku mnie. Tak się i stało, podpasał się nim, a Gwidon go do góry wyciągnął. Dobyli potém konia, na którego siadłszy namiestnik do pałacu wrócił, a drwal poszedł do domu.
Żona zobaczywszy, iż z próżnemi rękami przybywa, zasmuciła się, ale on jéj przygodę swą opowiedział i przyrzeczenie otrzymania nagrody, które ich pocieszyło. Rano tedy szedł Gwidon do pałacu, i odźwiernego posłał do namiestnika z oznajmieniem, iż na łaskę jego czekał. Ten zaś raz i wtóry zaparł się, iż w żywe oczy człeka nie widział, a gdy precz odchodzić nie chciał, rózgami go się osiec odgrażał. Za trzecim razem gdy przybył jeszcze, odźwierny go osmagał tak okrutnie, iż ledwie żyw został. Dowiedziawszy się o tém żona Gwidona przybyła z osiołkiem i zawiozła go do domu, kędy chorzał długo i czasu choroby wszystko co mieli na przeżywienie stracili.
Gdy nareście ozdrowiał, powrócił znowu do lasu susz zbierać. Tu mu zaszły drogę dziesięć osłów objuczonych, za któremi lew postępował, wprost idąc z niemi do Gwidona. Poznał go odrazu, iż ten sam był, którego on z jamy wydobył. Lew zbliżywszy się, nogą mu znak dał, aby osły do domu zabrał — co się też stało. Szedł za nim lew i odprowadziwszy go do wrót domu, zaryczał biegąc nazad do lasu.
Ogłosić kazał Gwidon po kościołach, czy komu osły nie zginęły, a gdy się nikt nie zgłaszał, juki otwarto, a dostatki w nich znaleziono, które posiadłszy, stał się możnym.
Gdy znowu do lasu szedł, a żelaza z sobą nie wziął do rąbania drzewa, spójrzawszy do góry małpę postrzegł, którą z jamy wyciągnął. Ta rękami i pazurami gałęzi nałamała tak wiele, iż stało na obładowanie osła i Gwido powrócił do domu ze zdobyczą.
Trzeci raz przybywszy do lasu, gdy siedział siekierę przysposabiając, ujrzał węża którego z dołu dobył, niosącego w pysku kamień trzema barwami zafarbowany, z jednej strony był biały, z drugiej czarny, z trzeciej czerwony. Wąż pysk otwarłszy i kamień mu na kolana upuściwszy, zniknął. Gwido z kamieniem poszedł do miasta do takiego, co niemi kupczył. Ten obejrzawszy i własności jego uznawszy, dawał mu zań chętnie sto złotych. Ale kamień sprzedany, nazad do niego powrócił. Tak nabywszy majętności z pomocą kamienia tego cudownego, zaciągnął się drwal jako rycerz w służbę pańską. Król o nim słysząc, zawołać go kazał do siebie żądając, aby mu kamień ten sprzedał, albo go precz z państwa wysłał. Gwidon rzekł.
— Miłościwy panie, kamień ten sprzedam wam, ale jeśli mi nie dacie co wart jest, powiadam, że on do mnie powróci. Dał mu król złotych trzysta, ale kamień potém znalazł się u Gwidona, który go panu odniósł. Dziwując się król rzekł. — Powiedz mi, jakoś ty do tego kamienia przyszedł? Naówczas od początku całą historyę opowiedział drwal, jako przez namiestnika był osieczony, a co od lwa, małpy i węża otrzymał. I poruszyły się wnętrzności pańskie przeciw namiestnikowi, którego wnet przywołać kazał. — Co słyszę o tobie? — zawołał. — Nie mógł przeczyć obwiniony. — Król rzekł — o niegodziwy i niewdzięczny, za to coś mu uczynił, winien byś wisieć i co masz, powinno być ukrzywdzonemu oddane... Panowie rady sąd ten potwierdzili, i Gwido państwem rządził.
Gdy mistrz Wincenty opowiadanie swe dokończył, ozwał się ktoś, że Kietliczowi by los owego namiestnika należał, na co scholastyk Lambert odpowiedział, iż państwo spisków złych ludzi obawiać się nie ma potrzeby, gdyż królestwo sprawiedliwych Pan Bóg ma w opiece.
Książe usłyszawszy to, dodał, że i on w tej opiece zawsze największą ufność pokładał, ale bolał nad tém, iż wszystkie państwa i królestwa miały swych opiekunów, rzeczników i orędowników w niebiesiech, a jedno tylko to państwo jego własnego patrona nie miało, gdyż św. Wacław czeskim był, a Wojciech święty nie rodził się też na tej ziemi, choć na niej był uczczony.
Wtrącono zaraz co z pomocą św. Dyonizyusza we Francyi się działo, potém o błogosławionym Tomaszu Kantuaryjskim, aż dziekan Pełka rzekł.
— I my byśmy też swojego biskupa, który męczeńską śmierć poniósł, za łaską stolicy rzymskiéj mogli mieć na ołtarz podniesionym, jako zasłużył, bo i u jego grobu cuda się dzieją.
Na co mistrz Wincenty, który równie jak Pełka znał Rzym, iż przystęp tam był trudny i robota ciężka dla zmieniających się papieżów, odparł.
— Wszyscy święci do całego chrześciańskiego świata należą, Rzym onych szczątków i ciał świętych z czasów prześladowania wiary pełen jest. Łatwiéjby więc było u papieża zwłoki jednego ze świętych wyprosić, któryby się stał opiekunem królestwa tego, niż wyjednać ubłogosławienie. Kaźmierz wnet jąwszy się chciwie téj myśli, począł wołać, iż szczęśliwymby się czuł, gdyby za jego panowania Kraków uzyskał patrona, o którego do Rzymu, prosząc, koniecznie wysłać chce posłów.
— A jako rycerski nasz kraj jest — dodał Pełka — tak nam też Bóg łaskaw i biskup rzymski da rycerza pewnie, któryby na straży stał i bronił nas.
Wszczęła się tedy mowa o Rzymie, który dziekan Pełka opisywać zaczął, jak jest w świętości bogaty, iż tam każda niemal garść ziemi męczeńską krwią i błogosławionych stopami jest uświęcona. Książe rozgorzał niezmiernie myślą tą, jakoby dla siebie i królestwa opiekuna zyskał, i o niczém już więcéj nie mówiono tylko o tém. Opowiadano o cudach, jakie kości świętych ściągały, o wielkiéj dzielności pośredników, o relikwiach po wszystkich krajach rozproszonych, w które jedna tylko Polska najuboższą była, cały bowiem skarb jéj składał się z tego co Bolesław wykupił od Prusaków, Petrek do Wrocławia wyprosił, a królowa Salomea dla dzieci swych zostawiła. Rozprawiano jeszcze różne piękne legendy przywodząc o opiece świętych i duchów błogosławionych, gdy pomimo pory spóźnionéj, hałas się dał słyszeć u wnijścia.
A że w téj porze nikt niezwykł był przybywać, rzucili się komornicy pańscy obaczyć co się stało, gdy w progu biskup Gedko się ukazał.
Już pora, o któréj się tu zjawił i to, że sam nie wahał się na zamek jechać, zwiastowały, iż z próżnemi nie przyszedł rękami. Oblicze też starca obleczone smutkiem, mówiło o niedobrém poselstwie, wszyscy ruszyli się z miejsc zatrwożeni, a książe, który się był ożywił rozmową, niespokojny naprzeciw pasterza pospieszył.
— Synu mój — odezwał się Gedko poważnie — nie chciałem abyście z ust obcych dowiedzieli się o tém, co wam przynoszę; zarazem smutek, radę i pociechę niosąc.
Zamilkł trochę. — Oto przed godziną może — dodał — poseł do mnie przybył z Gniezna od ks. Zbisława. Mieszek opanował to miasto, a drobni ziemianie i rycerstwo Poznań mu też oddało!
Biskup mówiąc to, ręce załamał; książe stał prawie niezmieniony, spokojny, głowę tylko lekko skłoniwszy.
— Cóż się z Ottonem stało? — spytał po chwili.
— Mówią, że się przed ojcem ukorzył i z nim przejednał — przebaczenie otrzymawszy.
— Bogu tedy niech będą dzięki! — przerwał Kaźmierz — Bogu dzięki!
W tém Jaksa wystąpił z za stoła.
— Miłościwy panie — począł głośno, poruszony mocno — tego ścierpieć nie można, musiemy iść na Gniezno! Do ciebie ono należało, więc nietylko przeciw synowi, ale przeciw tobie się porwał! Jeżeli mu to ujdzie bezkarnie, możemy się go i w Krakowie spodziewać!
Zawtórowali temu Goworek i Mikołaj Lis brat dziekana.
— Trzeba nam iść nań! — zawołali — i to nie mieszkając, aby nie miał czasu ludzi gromadzić i na inne się rzucić dzielnice. Po Mieszku wszystkiego się spodziewać można. Dowodna rzecz iż ze Szlązakami jest w porozumieniu, a siłę zdobywszy, nie zaśpi.
Potwierdzali to wszyscy. Gedko się nie sprzeciwiał. Książe słuchał milczący. Ten i ów wyrywali się z gorącemi mowami przeciw Mieszkowi i Kietliczowi. Chcieli niektórzy arcybiskupa Zbisława wzywać, aby klątwą przywłaszczyciela odegnał. Oburzenie było powszechne, gniewni panowie słów nie mierzyli, wszczęło się wołanie i narzekanie straszne, jakby wnet na wojnę się zabrać miało.
Patrzyli wszyscy na księcia, który stojąc naprzeciw biskupa słuchał, czekał i ust nie otwierał. Biskupowi z myśli swéj nie potrzebował się spowiadać, gdyż wprzódy mu ją już był objawił, lecz gdy Jaksa o cześć i potęgę pańską dbały, nalegał, aby wojsko zbierać i wysyłać, Kaźmierz go ręką i wejrzeniem zatrzymał.
— Jakso miły — odezwał się — spytajcież mnie co ja trzymam o tém. Za miłość twą dla mnie dziękuję ci, lecz jakem to zawczasu mówił, przeciw ojcu i bratu nie pójdę. Wiecie wszyscy, iż ojca wolą było, aby Mieszek Poznań trzymał, wraca więc do tego, co mu było przeznaczone. Na ojcabym się więc porywał a razem na brata, gdybym mu odbierał co doń należy. Niech używa w pokoju!
Zdumienie wielkie ogarnęło wszystkich, spoglądali na się z niedowierzaniem; nikt jednak przeciw tak stanowczo wypowiedzianéj woli pana występować nie śmiał.
Najodważniejszy Jaksa rzekł cicho.
— Wola twa, miłościwy panie! sprawiedliwym chcesz być z niesprawiedliwemi, daj Boże, byś za to był wynagrodzonym.
— W sumieniu mém już jestem — odparł książe.
— W tém, w czém się miłość wasza rozgrzeszyć nie chce, oni się łatwo rozgrzeszą — dodał Jaksa. — Nicbym nie mówił, gdyby się na tém skończyło, ale dusza moja czuje, że to dopiero początek.
Synowie Władysława i Mieszek roszczą prawa do Krakowa, choć papież rzymski nowy porządek następstwa, na prośbę ojców duchownych i naszą zatwierdził prawem swem zwierzchniem. Nie chcesz panie z braćmi wojować, będziesz musiał bronić się zdrajcom.
Mikołaj Lis powtórzył toż samo. Książe stał niewzruszony i spokojny.
— Mili moi — zawołał — ziemianie i doradzcy! Żądajcie po mnie czego chcecie, uczynię wszystko z ofiarą władzy i mienia, ale nie chciejcie odemnie, abym przeciwko sumieniowi i sprawiedliwości szedł — bo tego nie uczynię — nie.
Gedko głowę spuścił i westchnął.
— Gotujmyż się przynajmniéj ku obronie a rychło! — zawołał Jaksa. — Jako mnie żywym widzicie, co przepowiadam, to się stanie. Nie mówiłbym tego, gdybym ludzi nie znał, a myśli ich nie wiedział. Gotujmy się, póki czas!
Nie tają się oni z tém, że swą dzielnicę chcą odzyskać, bo za swą ją uważają. Bolko mówi, że ona mu należy, Mieszek, że była jego i doń powróci.
Słabego Leszka oblegają, na Mazury i Kujawy wytrzeszczając oczy chciwe. Nie mówię sam za się, ale za wszystkich ziemian i ojczyców, którzy pod jarzmo ich iść nie chcą.
Ty panie o sobie myśl, my też musiemy!
— Do obrony bądźmy gotowi — rzekł Kaźmierz — nie jestem przeciw! Do napaści nie poprowadzicie mnie. Łatwy jestem na wszystko, co się duszy méj nie tyczy, ale poczciwości méj dla panowania nie dam — i — raczéj je rzucę...
Z siłą wielką wymówiwszy te wyrazy, książe zwrócił się do biskupa Gedki, zapytując go, czy krwawe było zdobycie Gniezna.
— Miłościwy panie — uśmiechnął się biskup z goryczą — im człowiek dłużéj na ludzi patrzy, tém ich mniéj rozumie. Wielkopolanie z waszéj ręki Mieszka nie chcieli, a wzięli go dobrowolnie z ręki Kietlicza; bez oporu i owszem z radością wielką! Gniezno ubiegli bez żadnego krwi rozlewu. Rycerstwo samo mu przyszło Poznań ofiarować, niechcąc z nim wojować. — Stało się jako pomyślał!
— Bogu niech będą dzięki! — powtórzył Kaźmierz — zwłaszcza, gdy i syn pojednany z ojcem!
Obrócił się do Jaksy.
— Wierzaj mi, miły mój, że człowiek co wszystko stracił i nic odzyskać nie miał nadziei, a przyszedł potém do posiadania choć części tego, co miał za zgubione, nie waży potém łatwo odzyskanego. Dlatego nie wierzę, iżby Mieszek się na mnie miał porywać, a stanie się to, druhu mój, ufam w ziemiany krakowskie i moich Sandomirzan, że nie dopuszczą, aby nas gołą ręką ujęto.
Jaksa głową potrząsał.
— Ja też nie wątpię, że bronić się będziemy — rzekł — bo choćbym sam jeden u boku twego pozostał, dałbym się zabić broniąc cię — ale!
Nie dokończył, obejrzał się w koło i zamilkł.
— Mówcie! — wtrącił książe.
— Ryb przed niewodem łapać nie chcę — począł Jaksa — daj Bóg bym się omylił. Wprowadziliśmy cię na tę stolicę jako jeden mąż wszyscy zgodnie, ale dziś, choć ojcowskiem sercem rządzisz nami, czy wszyscy się przy tobie ostoją — ja nie wiem!
Książe słuchał zdumiony, kończył Jaksa powoli.
— Jest we krwi naszéj, miłościwy panie, żeśmy nieustannie przerabiać radzi cośmy zrobili.
Myśleli ziemianie sadząc was na Krakowie, że ziemiom tym koronę dawną i dawną jedność przyniesiecie, że wrócą czasy Chrobrych i Mieszka praojca. Z Krakowém, Sandomierzem, Lublinem, z Wielkopolską, ze spadkiem po Leszku, którego życie na włosku, już się jedno wielkie państwo składało. Z niem czoło byśmy stawili Rusi i mogli ją zawojować całą, Pomorze, Prusy, Łużyce. Nie ja jeden roiłem tak, roili i drudzy. Nie chcesz ty panie czynić tego, azali nie znajdą się, co powiedzą — bierzmy Mieszka, ten wahać się nie będzie, w potęgę urośniemy.
Kaźmierz słuchał w myślach pogrążony głęboko.
— Wierz mi Jakso na nieprzyjaciela sercaby mi nie brakło, na braci go nie mam, po ich ciałach do téj potęgi dla was, nie pójdę.
Mamy dosyć siły, aby się oprzeć nieprzyjaciołom i bronić, dlaczegóż zawojowywać chcecie? Jestli państwo szczęśliwsze, gdy wielkie, na które jednemu człowiekowi jako ja nie starczy oczu i siły, aby niem rządził?
Na pogan idźmy! Chrześciańskie państwa nie sąż nam wszystkie w Chrystusie braćmi?
Wierzcie mi, na maluczkiembym wolał siedzieć, bylem je szczęśliwém widział!
Gedko nie mówił nic, Jaksa téż zamilkł.
Ciężka chwila minęła, patrzano po sobie smutno.
— Uznacie więc Mieszka na Poznaniu? — zapytał biskup.
— Pierwszy krok do mnie nie należy — rzekł książe. Zmilczę i czekać będę, bo on pierwszy do mnie przyjść powinien, nie ja do niego. Jeżeli zwierzchnictwa mego, które wolą ojca przywiązane jest do Krakowa nie uzna —
— Naówczas — wtrącił Jaksa — Wasza miłość musicie iść nań.
Kaźmierz ani potwierdzał, ni przeczył.
— Czekajmy więc! — szepnął Gedko smutnie.
Wszyscy już dostrzedz mogli, iż na Kaźmierzu odebrana wiadomość przeciwne spodziewanemu uczyniła wrażenie, weselszym był, ożywił się. Uściskał Biskupa, zwrócił się do Jaksy, dziękując za serce, jakie dlań miał i dla państwa jego.
Podczaszemu skinął by wino przyniesiono.
— Wesołéj myśli bądźmy — zawołał — ja się najlepszego spodziewam! Mieszek uspokojony a nauczony tém co przebył, szczęśliwie rządzić będzie, zgoda nam wszystkim zaświeci!
Nikt nie zdawał się podzielać téj radości księcia, lecz nikt mu téż jéj zatruwać nie chciał[53] Biskup pożegnał go i odprowadzony do przed sienia[54], odjechał. Inni pogwarzywszy jeszcze nieco między sobą, żegnali pana i rozchodzili się.
Nakoniec Kaźmierz sam z Wichfriedem udał się do izb swoich. Niemiec, który w sprawy publiczne nie rad się mięszał, słuchał rozmów milczący, widać było że raczéj tych zdanie podzielał, co na Mieszka nastawali.
Z uśmiechem na ustach wszedł książę na próg sypialni, zwracając się do Wichfrieda z tą samą co do innych czułością. Widać było że szczęśliwy sam, innych téż był rad wesołemi widzieć.
— Stało się, — zawołał do niemca — czegom zdawna pragnął! Mieszkowi wróciło się co mu należało!
Miałem dlań obowiązki, sierota wychowałem się na łasce jego, starszym był, ojcem mi się stał. Zmuszony byłem, Bóg i ty świadkiem, zająć miejsce jego, należało mu choć to co wziął! Cieszę się i Bogu dziękuję!
Wszyscy są w błędzie — dodał. — Mieszek zostanie spokojnym i mnie nie zamąci pokoju.
Korzystając z tego usposobienia księcia, Wichfried zaraz zwrócił rozmowę na przedmiot weselszy, na to że się księciu należała po trudach rozrywka, i o wdowie przebąknął.
— Miłościwy panie, ja tu zawsze aż do utrudzenia miłości waszéj, przychodzę jako rzecznik za nieszczęśliwą wstawiać się niewiastą. Za co ją karzecie? Co uczyniła iż łaskę waszą straciła? Patrzę na nią i lituję się, bo we łzach się roztapia, choruje i wyrzeka.
Nagle rozjaśniona twarz księcia zmieniła się zupełnie, spojrzał na Wichfrieda surowo.
— Uczyniłem dla niéj com mógł, uczynię co chce, ale powrócić do niéj, nie mogę, — rzekł sucho. — Cierpiałem dosyć — wszystko skończone.
— Lecz cóż się stało?
— Nieszczęśliwy błąd mój naprawiłem — odparł książę — zwyciężyłem się. — Widzieć jéj niechcę.
Wichfried przeszedł się po izbie.
— Ta niewiasta zginie marnie! miłością wielką przywiązała się do was!
— Wichfriedzie — przerwał książę — spokój mój szanuj!
— Dla spokoju waszego począłem o tém — odparł niemiec — niewiasta gwałtowna jest, wszystkiego, nawet zemsty po niéj spodziewać się można.
Namarszczył się książę.
— Strachem mnie nie weźmie nikt! — rzekł. Wiem co się u niéj dzieje, na gachach tam nie zbywa, jest pocieszać komu.
— Nieprzyjaciele potwarze prawią!
— Przyjaciółmi memi są co mi oczy otwierają — rzekł Kaźmierz.
Niemiec zmuszony, przestał na tém, nie szedł jednak.
— Nie ciągnę ja ani namawiam was — dodał po przestanku, — aliści łatwiéj by te więzy zwolna było potargać, niż nagle. Raz lub dwa szedłbyś książę pocieszyć ją, uległaby słowu rozumnemu. Dziś rozpacza i rozum traci.
— Stokroćby mi było trudniéj powoli więzy te kruszyć — odpowiedział Kaźmierz — postanowiłem nie widzieć jéj, spokojny jestem; ty jako druh mój, reszty dopełnij.
— Miłościwy panie, — z wymówką począł Wichfried — jam ufność waszą postradał, nie wszystko wiem, przeto niewiele mogę. Sprawa to jest drugiéj niewiasty.
Kaźmierz popatrzał nań zarumieniony i głową wzruszył.
— Czas płochych zabawek minął dla mnie — rzekł powoli i smutnie, starszym jestem, spokoju pragnę.
Po rozmowie téj niemiec widząc że mu się książę zwierzyć nie chce, urażony nieco, nieśmiejąc jednak czynić wymówek, postał jeszcze chwilę, zagadał o łowach, o rzeczach obojętnych i wyszedł dając uczuć księciu że się czuł pokrzywdzonym. W progu już Kaźmierz go uderzył po ramieniu i rzekł wesoło.
— Druhem mi bądź jak byłeś, ja ci serca nie odbiorę!
Tak się rozstali, niemiec pokłoniwszy się, wyszedł zniechęcony i gniewny, postał w sieni i po namyśle pociągnął do wdowy...
Dorota mieszkała już w swym nowym dworze, łudząc się i przygotowując ciągle do powrotu księcia. Nowe mieszkanie swe z pospiechem wielkim przybrała we wszystko czego jéj mógł dostarczyć skarbiec pański. Przepych tu był większy niż w spalonym domu, bo Dorota ściągnęła co jéj pozostało na Skałach. Sama zajmowała się w początku przybieraniem, rozstawianiem, ozdobą nowéj siedziby. Roiła że tu dwór księcia i mnogich gości dostojnych przyjmować będzie.
Wichfried po trosze utrzymywał ją w tym błędzie, prawdy nie mówiąc, a spodziewając się ciągle księcia ściągnąć do niéj. Łudziła się więc niemal codzień oczekując jego przybycia, każdego wieczora stroiła się do niego. Niemiec różnemi przeszkody nieobecność tłumaczył.
Dnia tego już mu wykłamać się trudno było. Szedł więc powoli po głowie szukając czém ją zbędzie i gniewy jéj rozbroi. O téj porze co dnia i teraz wszystko było pogotowiu. Wdowa przechadzała się po izbach rozkazy,[55] dając swym dziewczętom, które strojne téż wyglądały przybycia pana.
Piękna jeszcze Dorota, choć lata już ją nieco ciężką i otyłą uczyniły, miała nie ów wdzięk młodości, który obudza zachwyt i cześć, ale drażniący powab dojrzałego owocu, narzucającego się ustom spragnionym. Białe jéj ramiona odsłonione nieco, obejmowała dnia tego jedwabna suknia w lazur ze złotem tkana, z wzorzystéj tkaniny wschodniéj. Z pod rękawów jak utoczone, śnieżne, wypieszczone wysuwały się ręce, złotemi obwieszone pierścieniami. We włosach miała czółko kamieniami sadzone, na szyi splot cienkich łańcuszków. Twarz, gdyby nie namiętne jéj poruszenia, które każdy szelest wywoływał, jeszczeby miała wdzięk rysów prawie młodzieńczy, tak mało czas ją odmienił. Gdy się ustroiła jaśniała dawną pięknością swą królewską.
Wśród ciszy na dworze, gdy Wichfried do drzwi zastukał, choć zdala posłyszała Dorota uderzenie i stanęła twarzą się ku wnijściu zwracając. Wyraz jej przestrachem i niepokojem był zmieniony, ręką cisnęła gwałtownie bijące serce. Starała się odgadnąć czy niemiec sam czy z nim przychodził. Słuchała — kroki powolne, mierzone zbliżały się — sam był? — nie?
W głowie i uszach szumiało tak że nic rozeznać nie mogła, Wichfried nie spieszył. I to już było złym znakiem. Jak przyrosła do podłogi, nieruchoma czekała nań z twarzą do drzwi zwróconą ciągle.
Niecierpliwiła się, nie przychodził. Poskoczyła już sama ku wnijściu, gdy niemiec podniósłszy czerwoną zasłonę, opieszałym krokiem, jak znużony, ręką pot ocierając z czoła — wsunął się milczący.
Czekała jeszcze, odzywać się nie śmiejąc, a on mówić nie śpieszył.
Wybuchnęła naostatek.
— Cóż? nie ma go? nie będzie?
— Nie mógł — odparł niemiec — właśnie dziś najgorsze nadeszły wieści, Mieszek opanował Gniezno i Poznań. Potrwożeni wszyscy — wojna być może. W takiéj chwili trudno mu biegać dla rozrywki...
— Gniezno! Poznań! — krzyknęła — cóż mnie do Gniezna i Poznania! Całą noc go przecie męczyć ci starzy nie będą!
Ręce zacisnęła, patrzając bystro na Wichfrieda.
— Prawdę mi mów!
— Prawda jest! pytajcie innych!
— Gniezno! Poznań! — poczęła — ale dawniéj mu nic nie przeszkadzało!
— A no! zestarzał — rzekł niemiec.
— Nie! nie!
Poruszyła się gwałtownie, przebiegając izbę krokami szybkiemi, jakby goniła lub uciec chciała sama od siebie.
— Mówił kiedy będzie? — spytała stając.
— Sam nie wie! Jutro może na koń go posadzą!
— I pojedzie nie widząc mnie?
Wichfried ramionami ścisnął.
— Księciem jest i nie wolnym! — rzekł.
Dorota z pogardą nań spojrzała.
— Kłamstwa! wymówki! zdradziectwa!
Łzy pociekły z jéj oczów, ale gniewem wyciśnięte, ścięła usta okropnie i miotając się znowu biegała po izbie. Wichfried postawszy nieco, padł na ławę, wyciągnął się, podparł, zadumał. Stanęła przed nim.
— Mów mi prawdę — poczęła targając go, — mów wszystko, ja się łżą karmić nie chcę, powinnam wiedzieć wszystko! Nie chce mnie znać? ma inną?
Milczenie było prawie przygotowaniem do pożądanéj prawdy, niemiec tarł czoło i pył strzepywał z sukni.
— Co ja ci mam mówić! — ozwał się ponuro. — Ostygł! o niczém więcéj nie wiem... Mnie się nie zwierza!
— Inną musi mieć — zawołała Dorota — ja to czuję. Ci co się mnie pozbyć chcieli, dali mu ją. Z was przyjaciel dobry gdy wam oń nie mówi nic!
— Tai się, bo wie żem wasz.
— O śmieszny człowiecze — zawołała Dorota — a któż ci broni psy na mnie wieszać, aby z niego wyciągnąć co wiedzieć potrzeba?
Nogami uderzyła w ziemię.
— Muszę dojść gdzie ona, kto ona, aby się jéj pozbyć! Nie możesz ty nic — wezmę innego.
Wichfried spojrzał na nią.
— Weźcie sobie innego — rzekł — jam już dla was ufność jego postradał. Odwraca się odemnie i tai — dość mi!
Ruszyła ramionami Dorota.
— Wszyscyście tacy! jeden od drugiego nie wart więcéj na źdźbło.
Niemiec nie bronił się już nawet, siedział jak zlodowaciały.
— Łaj — odezwał się — wolę już słuchać, wymówek i łajania, niżeli darmo leźć w ogień.
Straciłem łaskę jego przez ciebie.
— A ja żem jego straciła — zakrzyknęła Dorota — nie przez kogo, tylko przez ciebie! Innyby mnie potrafił obronić — a ty!
Spojrzeli sobie w oczy. Dorota nagle zaczęła się w gniewie miarkować, przystąpiła doń rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Dość tych swarów! — odezwała się. — Radźmy. Padliśmy oboje, razem się podnosić potrzeba. Niechcę więcéj nic, tylko mi go daj na jedną chwilę, na krótką, na jedną. Moja sprawa aby mi się wrócił! Widzieć go muszę!
— Hę! hę! — rzekł niemiec — zna on to żeś straszna i téj chwili się boi, ani go ściągnąć!
Rozśmiała się Dorota dziwnie.
— Miałam napój przygotowany — szepnęła schylając się — zaręczyła mi Czechna że umarłegoby obudził. Warzyła kilka nocy — ale ja mu go muszę dać z własnéj ręki.
Niemiec nie odpowiadał.
— Dla téj co mi go chce odebrać, znajdzie się inny! — dodała mrugając.
Z niedowierzaniem szyderskiém popatrzał na nią Wichfried.
— Co wasze napoje! — odezwał się[56] — Małoś to go lubczykami poiła, a przeto się znudził i odbiegł! Wiecznie go mieć nie możesz!
Dorota odwróciła się od niego, nie chciała się nawet spierać, tak swego była pewną.
— Nie zechce przyjść — poczęła na pół do siebie — no, to się przebierę i pójdę sama, napój zaniosę z sobą. Wieczorem, po męzku zawiedziesz mnie.
— Ja? nie!
— Do czegóżeś się zdał? — zapytała z gniewem wdowa.
— Abym wam wybił z głowy co niemożliwe — rzekł Wichfried — szukajcie innych, jeśli ich macie za mało — z nim!! skończona!
Dorota niesłuchając prawiła.
— Czechna wróżyła, patrzała na wodę — mówi że ma inną! Któż mu ją dał? sam jéj nie wyszukał? Może ty?
— Eh! — rozśmiał się Wichfried — dość mi jednéj. Nie wdam się więcéj w te sprawy! nie!
— O! wy! boście do niczego!
— Tak, jam do niczego! — potwierdził obojętnie.
Zniecierpliwiona wdowa odskoczyła, ręka jéj podniosła się, zdawało się że go uderzy, ale popatrzała przez ramię i odeszła. Wichfried leżał na ławie. Od progu zawróciła się Dorota i siadłszy znowu przy nim, chwyciła za ramiona, potrzęsła.
— Rozbudźże się, mów! Niepoznaję ciebie! I ty już nie masz litości nademną? Ja ginę!
— A ja nie mogę nic! Żal mi was — odezwał się niemiec cicho. — Czyńcie już co się wam zda. Straciłem rozum...
Po chwili namysłu, Dorota która trzęsła się z gniewu — ochłódła, pomyślała, uśmiechnęła się i ukazała że wieczerza stała gotowa w drugiéj izbie.
Widać było przeze drzwi stół szytym okryty obrusem, lśniący od naczyń złocistych, dziewczęta stały przy nim jedne z nalewkami i ręczniki, drugie przyświecając.
Jak gdyby już zapomniała gniewu i trwogi Dorota ociągającego się niemca podwiodła ku stołowi.
— Wprawdzie sami będziemy! — odezwała się szydersko — a no płakać nie ma czego!
Skinęła aby dziewczę kubek podało. Wichfried spragniony wychylił go chciwie. Zasiedli poufale szepcząc z sobą, Dorota, choć podrażniona i gniewna, ustami się śmiała, udając lekkomyślną. Niemiec pod wpływem ożywczym napoju zaczął patrzeć weseléj i usta śmieléj otwierać. To z czém się wprzódy ociągał i wahał, teraz mu się z nich samo dobywało.
Dorota wyciągała go na słowa, słuchając bacznie i umyślnie okazując zobojętnienie.
— Jeżeli książę mnie opuści — mówiła — znajdę innego opiekuna, na nich mi jeszcze nie zbędzie. Choć mnie ogadują i czernią, nie jeden choćby ożenić się gotów!
— Na księcia nie wiele już rachować — wyrwało się niemcowi. — Nie wiem ja nic, ale mi się zdaje, że ta za którą niegdyś szalał i po lasach biegał, znowu tu być musi.
Dorotę krew oblała, lecz nie przerywając dała mu się rozgadywać.
— Znalazła się pono w Krakowie i gdzieś ją zobaczył w kościele — kończył popijając Wichfried. — Z początku dopytywał się, niepokoił, jam mu do tego pomagać nie chciał, nie wiem czy wyszukał!
— Ta za którą po lasach się upędzał? — przerwała wdowa, oczyma rozognionemi spoglądając na niego, jakby zeń wzrokiem prawdy dobyć chciała.
— Ta! ta, którąście wy pono widzieli nawet! — Mówił więc o niéj?
— Jakoby najrzał ją w kościele — odparł niemiec — ale wątpię by mógł wyszukać!! Ja mu nie pomogę, a inny nie potrafi...
Widząc że już więcéj się nie dowie, Dorota zerwała się od stołu, wybuchając tak gwałtownie, że dziewczęta stojące za nią, cofnęły się przejęte strachem.
— On! on jéj nie znajdzie — krzyknęła — ale ja ją wyszukam! Dla tego to patrzeć już nie chce na mnie! Wyszukam ją i pokażę mu — trupem!
To mówiąc wdowa porwała kubek, wychyliła go duszkiem i na stół cisnęła.
— Zobaczemy, która z nas zwycięży!
Niemiec ruszył ramionami.

KONIEC TRZECIEGO TOMU.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ojcowie) winien być małą literą.
  3. 3,0 3,1 Gesta romanorum.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Kochać) winien być małą literą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ktoś) winien być małą literą.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zażegniętą.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak pytajnika lub kropki kończącej zdanie.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Dziękuję) winien być małą literą.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  42. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  43. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  47. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  48. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  50. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  51. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  52. Gesta Romanorum.
  53. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  54. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przedsienia.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przecinek winien poprzedzić słowo rozkazy.
  56. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Małoś) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.