Sprawiedliwość (Deledda, 1909)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Stan taki trwał bez zmiany, przez tydzień cały. Don Piane wstawał co rana rozkapryszony, a dzień spędzał, podlegając naprzemian synowej lub Serafinie.
Ojciec i syn mieli sporo parobków, lecz ci, jesienią, zwłaszcza, pozostawali na pastwiskach, rzadko kiedy ukazując się w pańskim domu.
Rozległe dobra rodziny Arca składały się z pastwisk „tancas“, na których utrzymywali własne stada lub które wydzierżawiali. Mało tam jednak było zabudowań i uprzednio, przy znacznej liczbie służby, dom pański, pełen bywał ludzi, nie gaszono ognia w piecach, w której wypiekały się chleby. Po śmierci jednak Karola i usunięciu się na pustelnicze, chociaż w pobliżu ojcowskiego domu, życie Sylewstry, obszerny dom zapadł w ciszę osamotnienia, pełnego jakichś niewypłakanych smutków, niedopowiedzianych tajemnic, nieokreślonych lęków, zaledwie spłoszonych krokami nielicznych służących, szczekaniem psów faworytów, miauczeniem ulubieńców kotów.
Zwykle don Stefano załatwiał interesy w kancelaryi, na parterze, poczem interesanci wchodzili na chwilę do sali jadalnej powitać don Piana i pogawędzić ze starym.
Po tygodniu Marya, chcąc nie chcąc, objęła rządy domu i przezwyciężając żale swe, wstręty, smutek, tęsknotę i fizyczne znużenie i osłabienie, znosiła mężnie przykrości nowego życia, a zwłaszcza wyraźną niechęć i impertynenckie zachowanie się rozpuszczonej służby. Zaledwie pod wieczór udawało się jej wymknąć na krótką chwilę, do siebie, zaczerpnąć sił w tkliwych i pełnych czułości słowach ojca, w pieszczotach ulubionego swego kotka.
Wracając raz do domu teścia i szwagra, odprowadzana przez Larentę, Marya spotkała Serafinę, kryjącą coś pod fartuchem.
Nazajutrz Larenta wytłomaczyła jej zagadkę:
— Serafina szła do siebie, a pod fartuchem wynosiła, ot taki, kawał sera.
— Skąd to wiesz?.
— Widziałam i słyszałam na własne uszy, przechodząc koło ich chaty, — odrzekła spokojnie stara sługa, posiadająca w wysokim stopniu, talent podpatrywania i podsłuchiwania, na swoje i nie na swoje conto.
— Trzeba temu zaradzić, — postanowiła Marya.
Nazajutrz Stefan wstał z łóżka, było mu lepiej i optymista lekarz pocieszającą stawił diagnozę:
— Posłuchaj donna Maryo! Don Stene miał złośliwą febrę, pozostało mu osłabienie i zaburzenia żołądkowe. Jeśliby się był przystosował do moich przepisów, przeszłoby mu to szybko i bez śladu, lecz don Stene drwi z nauki i jej przedstawicieli. Konna jazda, polowanie, narażenie się na słoty i chłody nocne, okrasa, — tu zrobił wymowny ruch wychylonego kielicha, a Marya uśmiechnęła się mimowoli i nie bez pewnych wyrzutów sumienia, za niewczesną swą gościnność, przypominając wyborne, muszkatowe wino, jakiem szwagra uraczyła, — spowodowały recydywę, dostał przytem gastrycznej gorączki. Wyszedł z niej szczęśliwie tym razem, wyskrobał się, nie ma co mówić,, lecz... zwróć uwagę pani na porę roku. Rozpoczynają się chłody... Ś-ty Marcin za pasem... Czy mię rozumiesz, donna Maryo?
— Rozumiem, — odrzekła kobieta, starając się połapać z myślami.
— Ha! polecam go więc twej pieczy, donna Maryo! Niech się stosuje do przepisów moich, a wszystko dobrze pójdzie.
Marya tegoż samego dnia, rozmowę swą z lekarzem powtórzyła Stefanowi, który zasiadł do pisania listów w swym pokoju.
Schudł był strasznie, oczy mu zapadły, podbite aż na skronie zachodzącymi sińcami. Ręka, trzymająca pióro, drżała a trupi jego wygląd budził w Maryi wstręt, który z trudnością pokonać mogła. Zdjęła ją jednak litość na widok tych rąk drżących, przezroczystych niemal, niezdolnych utrzymać lekkiego pióra.
— Dość pisania! — upominała go łagodnie, — męczysz się nadto, a interesanci wiedzą przecie jak ciężko chorowałeś. Poczekają. Spocznij.
Przestał pisać, gryząc w milczeniu obsadkę od pióra.
— Zostaw to, — namawiała go łagodnie, odsuwając papier i kałamarz.
Nie zaprzeczał, nie czynił najlżejszego poruszenia, wsparł tylko na dłoni chylące się czoło. Wyjęła mu z ręki pióro i cały przybór do pisania wyniosła do salonu, stawiając natomiast przed chorym pudełko z proszkami, szklankę wody i srebrną łyżkę.
Stefan skrzywił się niechętnie. Chcąc odwrócić jego uwagę i zająć go, poczęła:
— Mam ci coś do powiedzenia, słuchaj.
Iskra życia ożywiła mu spojrzenie, którego nie odrywał od rąk jej przyprawiających mu lekarstwo.
Opowiadała mu zajście z Serafiną i ukradzionym serem, jednocześnie maczała w wodzie opłatek, rozkładała go na swej białej dłoni, wsypała chinę, a zwijając starannie brzegi przemokłego opłatka, podała go na łyżce srebrnej.
Zarumienił się, słuchając o nadużyciach służącej, i ani się spostrzegł, jak przełknął proszek, zapijając dwoma pełnemi łykami wody.
— Wnoszę, — mówiła Marya, sprzątając pudełko z lekarstwem, wodę i łyżkę, — że nawet twój ojciec nie zezwoliłby na podobne, nadużycia.
— O! ojciec mój! ojciec! — westchnął Stefan i zamilkł.
Po chwili namówiła go zejść do ogrodu. Popołudnie pogodne było, ciepłe. W sali jadalnej siedział don Piane, z gazetą w ręku, i obu kotami na kolanach.
W kąpiącym się w słonecznych promieniach ogrodzie, kędy kury i ptactwo domowe wygnane na folwarczny dziedziniec, przez Maryę nie miało już wstępu. Świeżo było i pogodnie.
Don Piane chciał towarzyszyć synowi i upierał się iść pod wierzby.
I znów się Maryi przypomniały wiersze męża, imię jej kwieciem wypisane na przezroczu wody... Don Piane, uderzając zawzięcie kijem po pniu wierzby, strącał z niej deszcze liści pożółkłych, Stefan uparte zachowywał milczenie. Marya sądziła, że się zatopił w wspomnieniach dzieciństwa, młodości, wspólnych z bratem zabaw i marzeń... w tem młody człowiek zagadnął ojca najprozaiczniej pod słońcem, opowiadając mu o nadużyciach sług i kradzieży Serafiny.
— Kto ci znosi te plotki! — oburzył się stary, z zaciętością okładając kijem pień pochylonej nad wodą wierzby.
Młoda kobieta zarumieniła się, obrażona, lecz zmilczała, a widząc, że się Stefan niecierpliwi i unosi, jęła go uspakajać łagodnie:
— Daj spokój! zaszkodzi ci to! Uspokój się!
— W głosie jej była macierzyńska powaga i pieszczota, którą chory odczuł, uspakajając się już za dotknięciem czarodziejskiej laski. Zadumał się. Słychać jeno było świegot sikory i suche uderzenia kija don Piana, odskakujące od kory wierzby. Sama Marya nie ośmielała się oznajmić mu, że teraz gdy wraca do zdrowia, zamierza odejść do siebie; nie chciała rzucić go na pastwę kaprysów don Piana, mściwości rozzłoszczonych służących. Trzeciego dnia Stefan otrząsł się z apatyi, wyrażając życzenie.
— Możebyśmy się przeszli w pole. Trzeba będzie jednak iść pomału, dotrzymując kroku ojcu.
— Iść w pole! — pomyślała Marya.
— Dobrze więc, idziemy! — ozwał się Stefan około jedenastej gdy don Piane, odczytał na ostatecznej ostatniej stronnicy dziennika, ostatnie ogłoszenia.
— Idziemy, czy nie idziemy popołudniu, na przechadzkę?
— Gdzie? — spytała Marya.
— Wszak ci już mówiłem Maryo, ty, ojciec i ja, pójdziemy razem zwiedzić winnice.
— Jakto i ja? — spytała.
— Naturalnie, któżby inny miał nam towarzyszyć.
Don Piane na tę chwilę był w dobrem usposobieniu, przystał chętnie na propozycyę syna.
Po obiedzie Marya udała się do rodzinnego gniazda, by zasięgnąć rady swych rodziców. Donna Maurycya zdziwiła się uczynioną córce propozycyą, lecz, lubiąca się we wszystkie sprawy mieszać Larenta, zabrała glos decydujący.
— Czemuby nasza panienka nie miała im towarzyszyć. Niech Serafina pęknie ze złości. Zresztą przechadzka wyjdzie na zdrowie.
— Komu? Serafinie?
— A! nie! Panience, donna Maryo!
Marya wahała się jeszcze, lecz wracając do domu teścia i szwagra, zastała obu gotowych do wyjścia, na nią tylko czekali. I tak, po raz pierwszy, ku niemałemu zdziwieniu sąsiadów, cała rodzina Arca, ukazała się razem na głównej ulicy wioski.
— Trzy rudery, zapowiedź blizkiej i niechybnej ruiny, myślał złośliwy adwokat, wygrzewając się na słońcu, pod kościelnym murem.
Josto, towarzyszący swemu panu, połyskujący w słońcu, podjął głowę, warcząc na adwokata.
— Pomyślnej przechadzki! — zawołał ten ostatni uprzejmie, pokazując z poza płotu oczy niebieskie i starannie wygoloną brodę. — Don Stene wyzdrowiał! Cieszę się i winszuję!
— Dziękuję! — odrzekł Stefan.
— A niech cię, — zamruczał don Piane.
Szli dalej, pomału, zatrzymując się często, rzadkie zamieniając słowa o rzeczach zresztą obojętnych i błahych.
Przy powrocie do domu, Marya, widząc Stefana mniej bladym i ożywionym przechadzką, zdecydowała się oznajmić mu, że dziś wieczorem jeszcze, zamierza wrócić do rodziców.
Szli pomału i w milczeniu, wszyscy troje znużeni przechadzką.
Powietrze było niezrównanie czyste, rzadką odznaczało się przezroczystością. W głębi drogi, ponad opasującemi ją murami, na szafirach horyzontu, ciągnęły się pasma różowawe, blado-koralowe, nienaruszające, owszem, podnoszące błękit nieba i rzucające różowe odbłyski na marmurowe szczyty gór odległych. Bawoły, odrzynały się wyraźnie od tła błękitnego, a przez wytworne gałązki granatów, pokrytych błyszczącym, ciemno-zielonym liściem i purpurowym owocem, przeświecało słońce złote.
Na tle tem niezrównanem, rysowała się przy drodze postać chłopca, górala, bawołów tych pastuszka, postać drobna, ciemna w powodzi światła, błękitów, zieleni, odbita niby nieruchoma sylwetka na marmurowem tle dalekiej góry. Nad głową chłopca niby wykutą z bronzu, grubemi kędziorami włosów, chmurka różowa tworzyła purpurową, królewską aureolę, a gruby i wysoki kij, o który owczarczyk się opierał, zdawał się przerzynać błękit horyzontu czarnej kolumny linią.
Don Piane przystanął i podnosząc głowę, spytał chłopca:
— Czyje to bawoły?
— A juści nasze! — odrzekł, a głos jego rozległ się po pustej drodze.
— A ty kto jesteś?
— Syn mego ojca.
— Jakże na imię twemu ojcu, — zawołał chrapliwym głosem don Piane.
— Szymon Sacco Vuoto, (worek bezdenny) — odparł pytany.
Don Piane wdał się w rozmowę z chłopcem, a tymczasem Marya, stojąc ze Stefanem opodal, wskazała mu dłonią gałęź granatu.
— Uderz po niej! Strąć owoc. Dojrzały.
Wzniósł kij, nie dosięgnął.
— Nie dosięgnę, zresztą byłoby to kradzieżą, cudze, — zauważył, uśmiechając się.
— O! — ciągnęła Marya, z prostotą i jak gdyby o tem właśnie była mowa, nie spuszczając z oczu pokrytej soczystym owocem gałęzi, wszak dziś wieczorem wrócę do domu?
— Jakto? co? — zagadnął Stefan, zdziwiony zwracając się ku niej żywo. Czy to w odbłysku nieba spłonął tak cały?
— A tak, wrócę do siebie, bom ci już niepotrzebna.
— Potrzebnaś mi, potrzebna! — zawołał, uderzając kijem po kępie winnych latorośli.
— Ależ nie... zdrów już jesteś!
— Ja... zdrów... — począł i zaciął się i nie słuchając co mu Marya mówiła, myślał, że jeśli kiedy, to teraz, w chwili tej i miejscu, nastręcza mu się okazya, wyznania tego, co od dni trzech, z powrotem sił i zdrowia, nurtuje mu w duszy. Ha! don Piane zbliżał się już ku nim chwiejnym krokiem.
— Wyzdrowiałem, — rzekł z pewną goryczą Stefan, — lecz co najmniej do jutra, mogłabyś pozostać.
— Nie mogę.
— Powinnaś! Nie draźń mię. Mam do pomówienia z tobą, dziś jeszcze, dziś wieczorem, skoro się ojciec położy. Zostaniesz?
Marya nie odpowiedziała. Tyle było tak gorącego nalegania w jego głosie, tak był spłoniony, a zdawał się zmieszany, że po raz wtóry od owego wieczoru, gdy ją odwiedził, Marya miała przeczucie o co mu idzie. Strwożyła się.
Wpatrzeni w dalekie horyzonty, w wieczór pogodny, którego blaski odbijały się o okalające drogę mury, o skał ułamki, szli dalej w milczeniu.
Josto biegł przed nimi, chwilami znikał im z oczu, węszył, wracał, skakał dokoła nich, znów odbiegał.
Gdy wchodzili do wsi, ciemniało. Niebo chmurzyło się sinemi chmurkami, a ulica, łącząca się z drogą, wyglądała jak wstążka rzucona na pożółkłe trawy.
— Więc? — spytała Marya, zwracając się do tego samego przedmiotu, — zdecydowane?
— Wróćmy do domu, — odrzekł chłodno.
Znów milczeli, dopiero gdy młoda kobieta mijać miała ogród rodzicielskiego domu, zwróciła się do don Piana i zagadnęła spokojnie, lecz stanowczo.
— Wytłomaczylibyście synowi, że mu już nie jestem potrzebną. Wyzdrowiał, nie potrzebuje pielęgnowania, a niechce bym wracała do siebie.
Don Piane czuł się bardzo zmęczonym; przechadzka go ‘wyczerpała. Chwiał się na nogach, a ze starczym uporem, odpychał ramię pragnącej podtrzymać go, synowej.
— Czemu nie ma chcieć, powinien chcieć, — mówił wzgardliwie, — wszak zbliżamy się do twego domu.
— Mamy go przed sobą, — ozwał się Stefan, przypominając sobie jak się był zatrzymał w tem miejscu, w nocy, przed kilku dniami, zasłuchany w zwodnicze szepty strumienia. Miał iść dalej, Marya jednak zatrzymała się, chcąc go pożegnać.
— Żartujesz! — zawołał. — Wracajmy do nas. Jutro zrobisz, jak zechcesz, ale dziś wrócić z nami musisz; raz, że nie powinnaś pozostawić nas samych, powtóre, co powiedzą sługi... gotowe pomyśleć, żeśmy się na przechadzce posprzeczali.
Marya stała zamyślona, wahając się. Po chwili zwróciła się do teścia.
— A wy... co na to?
— Ja? Mnie co do tego? chcesz, idź z nami, nie chcesz, pozostań tu.
— Bardzoście się zmęczyli?
— Wcale nie, — odparł, prostując się.
— Oho! — uśmiechnął się Stefan, — ojciec ledwie się na nogach trzyma.
Maryi mignęła myśl śmiała. Wzniósłszy oczy, spostrzegła, że ją wyprzedził Stefan.
— Wejdziem na chwilę do ciebie, — mówił, — ojciec odpocznie, a my zdecydujemy czy wrócisz dziś do nas, chociażby tylko na wieczerzę. Pójdźmy ojcze! Oprzyj się na mem ramieniu.
Ujął ojca pod ramię, lecz don Piane, czerwieniąc się cały i irytując, opierał mu.
— Po co? po co? wcale wchodzić niechcę... zmęczony nie jestem... pójdę do siebie, prosto, do własnego domu...
— Ależ ojcze! — perswadował mu Stefan, — od — poczniemy... chwilę tylko... odpoczniemy.
Upierającego się pociągał za sobą.
Marya szła za nimi zmieszana, lecz uszczęśliwiona takim obrotem rzeczy. Stefan otworzył drzwi do przedpokoju i wciągając niemal ojca, przypominał sobie, jak mu Larenta kazała czekać, w przyległej, tkackiemi krośnami zastawionej izbie.
— Mamo! mamo! — wołała Marya, u chylając drzwi do kuchni.
Donna Maurycya ukazała się w drzwiach jadalni i spostrzegłszy don Stefana, ściągnęła gniewnie brwi. Czego tu szuka, w jej domu?
Don Piane, który w głębi serca bał się zawsze energicznej tej i z energii znanej kobiety, zaląkł się okropnie.
Jednocześnie Mimia, śliczna szara kotka, dostrzegłszy Josto, obwąchującego tkackie krośna, napuszyła się, do walki gotowa. Po chwili śmignęła około nóg swej pani, kryjąc się ostrożnie za drzwiami.
— Spotkanie niezbyt przyjacielskie, — pomyślał sobie Stefan, uśmiechając się z drwiącem pobłażaniem, a głośno powitał panią domu.
— Dobry wieczór, donno Maurycyo! Wracamy z dalekiej przechadzki, ojciec strasznie się zmęczył, zaszliśmy odpocząć i dowiedzieć się, czy doprawdy Marya ma nas opuścić w połowie drogi?
Żartował, lecz donna Maurycya cofała się sztywna, milcząca, nie zdobywszy się nawet na powitanie.
— Siadajcie, siadajcie proszę, — mówiła Marya, przysuwając krzesła, zmieszana i zasmucona nieuprzejmością swej matki, złym humorem don Piana. Sam Stefan zdawał się zachowywać swobodę i dobry humor. Posadził ojca na kanapie i siadając sam obok, zawołał śmiejąc się jak rozbawione dziecko:
— Tak donna Maurycyo! — prześlicznąśmy mieli przechadzkę.
Donnę Marycyę nie łatwo było rozbroić. Nie rozchmurzając czoła, grubym głosem, rozkazała córce, ukazując psa.
— Maryo! wyprowadź tę bestyę, a to mi jeszcze poźre Mimię.
— Pójdź, pójdź Josto, — wołała Marya, lecz pies wołaniu nieposłuszny, czatował na kryjącego się poza drzwiami kota. Marya musiała wywlec Josta za obrożę do sieni, polecając go straży zdziwionej i z uchem już u drzwi Larenty.
— Gdzie ojciec, — pytała służącej. — Pójdź, poszukaj pana zaraz. Marya zamknęła drzwi za sobą.
— Slicznąśmy mieli przechadzkę, — ciągnął don Stene, nie zważając na to, co zaszło. Donna Maurycya zapalała świece, w starożytnych, na komodzie stojących, świecznikach. Don Piane blady, zmęczony, wylękły, nie podnosił oczu, opuszczony na kanapę, na której go syn posadził. Marya przysunęła sobie do kanapy taburet.
— Śliczną, — powtórzyła nieśmiało i unikając wzroku swej matki. — Nie było ani za zimno, ani za gorąco. Widok stamtąd prześliczny. Oddawna tam nie chodziłam...
— Przechadzka posłużyła ci, — zauważył Stefan, przypatrując się jej w świetle świec zapalonych. — Oddawna nie widziałem cię tak różową...
— Od dawna? — mruknęła sarkastycznie donna Maurycya, — od dziewięciu dni głupiec ten, trzyma ją jak na uwięzi, — dodała jeszcze ciszej.
Rozmowa rwała się. Zdaleka dochodziły szmery wioski, drzew, wody, młyńskiego koła terkoty. Świece, pryskając nieco, rozlewały światło w obszernej, surowej, zwykle ponurej komnacie.
Stefan śmiał się bez powodu i racyi, jak dziecko. Może skrywał też zmieszanie, może bawiła go nowość sytuacyi, nerwy miał podniesione. Długa przechadzka. Budzenie się sił żywotnych, podniecało go, upajało.
— Co ci, ojcze! — pytał starego. — Osłabłeś? Maryo! czybyś nie miała jeszcze tego wybornego wina, którem mię onegdaj ugaszczałaś?
Uśmiechał się i okiem mrugał.
— Przyznam się, pani, donno Maurycyo! — ciągnął z dobrze udaną, jeśli udaną była, swobodą, — żem drogo zapłacił poczęstunek bratowej! Ha! wina nie moja, a córki waszej!
— Dlaczego mojej córki? — chłodno spytała donna Maurycya.
— Częstowała mię, a wino było topazowe, wystałe jak oliwa, jak miód słodkie. Sądziłem, że żartuje i chciałem dotrzymać placu...
— Ja? ja mam być wszystkiemu winna, nie piłbyś, gdybyś nie chciał, — broniła się Marya i zwracając się do don Piana, chcąc go wciągnąć do rozmowy, pytała:
— Wszak prawda?
Don Piane rozchmurzył naraz czoło. Wyglądał rozpromieniony. Od chwil kilku szara kotka Mimia, ośmielona nieobecnością wyżła, wysuwała z po za drzwi przymkniętych pyszczek różowy, wąsaty, łebek szary, aksamitny, pod którym połyskiwały zwężające się i rozszerzające pionowo, przezroczyste źrenice.
Widok Mimii zatarł złe wrażenie. Don Piane zapomniał o gniewie, dąsach, strachu i jednego tylko pragnął, mieć ją, tę śliczności kotkę, na kolanach, pod ręką, przesuwać dłoń po jej lśniącem, aksamitnem futerku... Wtem, w sieniach, u drzwi, zaszczekał wyżeł i Mimia schowała się z szybkością błyskawicy.
— Ciszej Josto! — zawołała Marya, wstając z miejsca i chcąc uciszyć psa, otworzyła drzwi, od których śmignęły jednocześnie: ogon wyżła i zielona spódnica Larenty.
Zaczęła wabić kotka.
— Mimio! ślicznotko! kwiatku mój! — wołała.
Mimia wysuwała swawolnie łapkę, lecz chowała się szybko, gdy ją Marya chciała złowić.
— Mimi! Mimi! bądź grzeczna! Pokaż co umiesz! — upominała młoda kobieta.
Ukazał się pyszczek różowy, z przyzroczystemi, jak szpileczki ostrymi zębami.
— Złów ją teraz, — szepnął don Piane.
Złowiła ją teraz i całą drżącą, z wystraszonemi oczyma, co, zmącone strachem, zdawały się gasnąć, z najeżoną szerścią, podawała ją teściowi.
— Mamy ją, — mówiła z uśmiechem do uradowanego staruszka.
W tejże chwili wszedł do pokoju don Konstanty Arthebella, ojciec Maryi. Wszedł uśmiechnięty, uprzejmie witając gości. Stefan przestał się śmiać, powstał z uszanowaniem z miejsca.
— Nie wstawaj! nie trudź się! — uśmiechał się don Arthebella, do młodego człowieka, skłaniając się przed don Pianem.
Ojciec Maryi miał w sobie coś szlachetnego i wykwintnego. Córka doń była podobna. Mógł mieć lat z pięćdziesiąt, wysoki był i szczupły, twarz miał podłużną i świeżą, jeszcze pomimo długiej, siwej już, rozdwojonej brody. Wygląd miał czerstwy, wszystko świadczyło w nim o szlacheckiem jego pochodzeniu. Nosił się też z pańska, tylko kołnierz od koszuli niekrochmalonej, podtrzymywał dużą chustką, czarną, jedwabną, wiązaną na sposób staroświecki, jak wiązano za pierwszego cesarstwa. Samem swem wejściem rozproszył panujące pomiędzy towarzystwem zakłopotanie. Stefan spoważniał, a donna Maurycya odkrochmaliła się z uprzedniej sztywności.
Był czas, przed laty, kiedy się don Piane przyjaźnił z don Constantine’m — tak bowiem męża śpieszczając, nazywała donna Maurycya. Teraz, od lat trzech, nie zamienili z sobą słowa. Arthabella powitał jednak starego Piane, jak gdyby nic nigdy nie zaszło.
— Jak się masz, Piane Arca?
— Chodziłem dziś bardzo wiele. Młodzi pociągnęli mię z sobą w pole, — odrzekł stary, gładząc Mimię, co się już z nim oswajała i chwytała łapką błyszczące guziczki jego aksamitnej kamizelki.
— Posłuży ci to na zdrowie.
— Kto wie! Zmęczyłem się okropnie.
Mówił to bezdźwięcznym głosem, jak gdyby w tej chwili odczuwał istotnie brzemię całego swego życia. Po chwili zmienił głos i przedmiot rozmowy.
— W winnicy Piotra Farina zielono, dotąd. Wyobraź sobie, gałęzie dzikie obcięli i wyrzucili na drogę, zamiast na paszę oddać owcom, jak to się zwykle czyni.
— Prawda. Zauważyłem to dziś rano, przechodząc tamtędy i mówiłem nawet o tem z właścicielem winnicy, Piotrem Farina. Mówił mi, że jakiś cudzoziemiec odradzał mu wpuszczać owce do winnicy.
— Egipcyanin chyba mógł coś podobnego wymyślić, — zawołał don Piane, strącając łapki kotki, której po guzikach, zachciało się bawić z brodą starego. — Co owce szkodzić mogą? Obrywają gałązki delikatnie. Nigdy nie słyszałem, aby po dokonanem winobraniu, wpuszczone do winnicy owce, szkodę przyczyniły.
— Wytłómacz to młokosom. U nich każda nowość popłatna.
Tymczasem Stefan zbliżył się do donny Maurycyi.
— Mąż pani, wygląda młodziej ode mnie. Niedawno, miesiąc temu może, widziałem jak konno, wpław zjeżdżał w rzekę wezbraną i wzburzoną. Ją bym się nie ośmielił. Don Constantine, niby nic; spiął konia ostrogami, raz, dwa i był już na przeciwnym brzegu. Zazdroszczę mu jego zwinności.
Marya, śledząc z boku swą matkę, dojrzała wreszcie uśmiech na ustach donny Maurycyi. Stefan trafił w słabą jej żyłkę, tak jak Marya, schlebiając fantazyom don Pana. Następstwem wszystkich tych manewrów Stefana, było, że pogodził don Piana z donną Maurycyą, a Marya nie mogła odrzucić zaproszeń teścia i udała się z nim i ze Stefanem do casa d’Arca.
Po wieczerzy, młody człowiek wzniósł wzrok na bratowę i zauważył około ust jej, znany sobie wyraz smutku i surowości. Zdawała się przytem bardzo zmęczoną. Przeląkł się. Jakże umiała panować nad sobą! Wszak przez dzień cały zdawała się wesołą i swobodną.
Spojrzał na zegar. Wskazówki zbliżały się do dziewiątej.
— Mam jeszcze kwadrans czasu, — myślał, — o dziewiątej...
Włożył zegarek do kieszonki kamizelki i przypatrując się Maryi baczniej, dostrzegł zmarszczkę na jej czole. Dreszcz go przebiegł. Niepokój szarpnął mu serce. Wstał z miejsca.
— Chodź-że ze mną do mego saloniku, — przemówił szybko, bojąc się odmowy, — mam ci coś powiedzieć.
Wróciwszy do zajmowanych przez się pokojów, w oczekiwaniu Maryi, wyszedł na balkon z papierosem w ustach. Noc była świeża i jasna. Sklepienie nieba szaro przeźroczyste, bielało u skraju horyzontu.
Na południowej stronie droga mleczna zdawała się pasmem, światłem podszytych obłoków. Dalej gwiazdy mrugały złote na głębi szafirów nocnych. Nie było widać nic, prócz tych gwiazd jasnych i nic nie było słychać w ciszy nocnej, tak dalece, że Stefan słyszał tik-tak swego zegarka — o mało nie słyszał własnego serca bicia... a może gwiazdy to wybijały godziny, minuty swych wieczystych, po lazurowych przestrzeniach, wędrówek.
Marya nie przychodziła.
Po długiej chwili, Stefan zauważył, że mu zgasł papieros; to go przywołało do rzeczywistości. Odwrócił się i ujrzał Maryę. Przed chwilą doczekać się jej nie mógł, teraz zdawało mu się, że przyszła zawcześnie... jakże jej powie, to co chce powiedzieć?
— Siądź, proszę, — rzekł przysuwając jej fotel.
Usiadła chłodna, milcząca, zrezygnowana rzekłbyś. Stefan nie patrzył na nią onieśmielony, plecami oparty o balustradę balkonu, odrzynając się czarną sylwetką na przezroczystem tle nocy, twarzą zwrócony do palącej się w salonie lampy, bledszy był, niż kiedykolwiek.
— Doprawdy, — począł, uśmiechając się z przymusem i starannie strząsając popiół z papierosa, — doprawdy, wyglądasz dziś nieprzystępnie, lecz chociaż mię nie ośmielasz, powiem ci, co mam na sercu. Nie odpowiadaj mi... ani słówkiem... jeślibyś mi odpowiedziała dziś wieczorem, czułbym się zgubionym. Trzeba, żebyś się nad odpowiedzią namyśliła, zastanowiła dobrze. — Tu Marya, niezbyt zdziwiona może, to przedmową, uśmiechnęła się ironicznie. — Tak, — powtórzył, — trzeba, żebyś się zastanowiła nad wszystkiem i rzeczy brała po ludzku. Bezwątpienia domyśliłaś się, czemu tak mi się chciałć pójść dziś na spacer, w pole. Zgadłaś, prawda?
— Wszak prosiłeś przed chwilą, bym nie odpowiadała, — odrzekła z półuśmiechem.
— Tak, ale na to tylko, co ci potem powiem.
— W każdym razie przypuszczam, że chcesz, bym była najzupełniej szczerą?
— Wierzę, że nie potrafiłabyś być nieszczerą.
— Dziękuję ci. Więc — mówiła, nie podnosząc spuszczonej głowy, lecz patrząc nań z ukosa, — nie więcej ci się chciało spaceru niż mnie. Ułożyłeś to wszystko, by wywieść nas w pole — swego ojca i mnie, aby nas widziano wszystkich troje razem...
— Po części tak.
— Po części. Inne jeszcze miałeś cele. Ułożyłeś sobie, że zaciągniesz do nas swego ojca, chcąc go pogodzić....
— Z twoją matką...
— Z mamą i z ojcem moim...
— Z twoją matką, — powtórzył, a po chwili nowy zapalając papieros, spytał: — To były środki, którymi się posługiwałem, a cel?
— Tego się nie domyślam, — odrzekła.
Nieprawdę mówiła. Domyślała się doskonale, o czem świadczył aż nadto, zasępiony i surowy wyraz jej twarzy, a że Stefan milczał, zapalając gasnący co chwila papieros, ciagnęła chłodno i tak, jak gdyby chciała wyprowadzić go z zakłopotania:
— Jeśli celem twym było zatrzymać mię tu dłużej, przerachowałeś się. Odejdę, boś już wyzdrowiał i niewiele ci tu pomódz mogę, zwłaszcza wobec tych dwóch os, co tu u was i wami rządzą. Sądzisz, że niewiem oszczerstw, jakie już na mnie sieją po okolicy?
— Co, co powiedzieć mogły? — zawołał, prostując się i brwi ściągając, a widząc, że się Marya czerwieni, nalegał.
— Chcę wiedzieć, natychmiast, słyszysz? natychmiast chcę wiedzieć.
— O tem pomówimy później, teraz...
— Teraz, — zawołał, — masz racyę, wróćmy do rzeczy. Wiem, że rozumiesz półsłówka. Pozwól mi przytoczyć przykład. Jeślibyś, W czasie śmierci Karola — Marya pochyliła nizko głowę, — jeślibyś była tu, z nami, na należnem ci miejscu i stanowisku, wszak pozostałabyś i nadal?
— Zapewne... stało się jednak inaczej. Właśnie teraz pozostać nie mogę dlatego, żeście mię wówczas nie chcieli...
Przy gorzkich tych słowach zerwał się glos dumnej i skrzywdzonej kobiety. Teraz Stefan wybuchnął uniesiony namiętnością, gotów wszystko poświęcić, byle okupić krzywdy stare.
— Teraz cię chcemy! Ja cię chcę, pragnę...
Zbladła, lecz młody człowiek nie widział tego i ciągnął dalej, glos naginając do błagalnej prośby.
— Pragnę cię, Maryo i jeślibyś mię wysłuchała, całem mem życiem starałbym się odkupić uczynioną ci krzywdę... Nie odpowiadaj mi, nie odpowiadaj. Odmówiłabyś, lecz zastanów się, pomyśl... I nie obrażaj się, że ci to teraz, tu, mówię i wspominam o krzywd wynagrodzeniu... Chcę, abyś była szczęśliwa, tak szczęśliwa, byś zapomnieć mogła przeszłość całą. Lecz nie dlatego tylko cię pragnę. Pragnę, bo cię kocham, jak pokochałbym cię oddawna, gdybym cię znał dawniej...
— I sądzisz...
Przerwał jej.
— Nic nie sądzę, nie odpowiadaj mi jeszcze. Wiem wszystko, co mi powiedzieć możesz, lecz i to wiem, że życie masz przed sobą długie jeszcze, żeś tak młoda, tak bardzo młoda! Wiele też lat mieć możesz?
— Dwadzieścia pięć.
— Dwadzieścia pięć! Za rok, za dwa zapomnisz, o tem co minęło, bolało. Pocieszysz się, żyć zapragniesz. Nie wstrząsaj głową Maryo! Znam życie lepiej, niż ty. Jeśli chcesz, poczekam i wówczas dopiero... Pewien jestem, że jeśliby mąż twój mógł wskrzesnąć na chwilę, radziłby ci z całego serca, przyjąć szczęście, którego ci dać nie mógł. Jeśli cię prawdziwie kochał...
— Pozostawmy zmarłych w pokoju, — przerwała chłodno Marya.
— Kochałem mego brata nadewszystko, milszym mi był od ojca! — zawołał Stefan, zbliżając się i opierając otwartą dłoń na stole. — Nie sądzę jednak, bym jego pamięci uwłaczał tem, żem cię teraz pokochał. Jeśli cię Karol prawdziwie kochał, o czem nie wątpię, jeśli po zgonie duch żyje i zajmuje się sprawami doczesnemi, to pragnie dziś przedewszystkiem twego szczęścia, spokojnej dla cię przyszłości. Nie mam-że racyi? Nie uwłaczam jego pamięci, owszem, czczę ją, gdy mówię ci i na wszystko, co ci drogie, zaklinam: Maryo! takeś młoda, zapomnisz, pocieszysz się z czasem, pokochasz... czemużbyś mnie, brata Karola, pokochać nie miała? Cóż ci powiedzieć jeszcze mogę?
— Nie mówmy o tem, — powtórzyła Marya i powstając z miejsca, spytała. — Miałżebyś mi jeszcze co do powiedzenia?
Czy miał jej jeszcze co do powiedzenia? Zapatrzył się w nią. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękną i szlachetną. Chciałby przed nią swe serce otworzyć do głębi, wypowiedzieć trawiące go pragnienie, chciał mieć białe jej delikatne ręce w swych dłoniach, usta przy ustach, ale i duszy jej, całej jej duszy pragnął. Chciałby to jej wyrazić bez słów, tuląc ją do serca, tam pod białawym szlakiem drogi mlecznej, wobec gwiazd złotych, mrugających na bezdennych szafirach nieboskłonów..
Lecz wymykała mu się, oddalała od niego, pomiędzy nimi stawało widmo zmarłego, serce mroziło obojgu i kobieta, wzdrygnęłaby się nieodwołalnym wstrętem, jeśliby dziś ten, żyjący, tknąć ją śmiał końcem palca! Wiedział to dobrze Stefan, pozostał też milczący i nieruchomy.
— Ponieważ zwolniłeś mię od odpowiedzi — mówiła Marya, — odchodzę. Połóż się też i spocznij, czuwannie zaszkodzić ci może. Dobrej nocy.
— Odchodziła. Stefan pozostał na miejscu, jak stał, z dłonią wspartą na stole, z utkwionym w ziemię wzrokiem.
— Zobaczymy się jeszcze jutro rano, zanim odejdę, — dorzuciła od progu. — Dobranoc.
— Dobranoc.
Stefan zapalił nowego papierosa i wrócił na balkon. Stracił nadzieję. Czuł bezdenną pustkę dokoła siebie i w samym sobie, niesmak wielki, zniechęcenie, to co czuł w pierwszych dniach, gdy po gorączce, wracał do zdrowia. Bolał go chłód Maryi. Miał nadzieję, że ją wzruszy, jego wielka i szczera miłość, ona zaś wyglądała obrażoną raczej, a tak obojętną, że nawet w słowa nie zwarła wzgardliwej odmowy. A może... może podobną była do innych, pospolitych kobiet, niemądrą, małoduszną, chytrą i podstępną, fałszywą, przesądami nasiąkłą? Pomylił się, jak przed Madonną bił przed nią czołem, miał ją za dobrą, rozumną, wspaniałomyślną. Zmyliła go jej pozorna wytworność! Tymczasem...
Dotknął dłonią zimnej balustrady balkonu, ochłonął, zrozumiał, że obrażony w męzkiej dumie, krzywdzi Maryę posądzeniem, niesłusznie oskarża. Owszem, milcząca ta odmowa, najlepiej o niej i o podniosłości uczuć jej świadczyła.
— Ja to jestem małoduszny! — myślał, przesuwając dłoń po; czole, czując niesmak i żal do samego siebie. — Nadtom pośpieszył... źle się tłomaczyłem.
Późno wrócił do pokoju. Wyjął z kieszeni zegarek. Wskazówki stanęły na dziewiątej, na chwili, kiedy wyznawał Maryi swą miłość. Stefan ulegając dziwnym jakimś przeczuciom, odczepił zegarek od dywizki, schował do biurka... niech stoi... dopóki nie wygra, nieszczęśliwie rozpoczętej kampanii.
Nazajutrz Marya była w ogrodzie ze wschodem słońca. Jesienny poranek świeży był i pogodny. Ziemia i mur zwilgły rosą, co się podnosiła mgłą lekką. Na szerokich liściach orzechowego drzewa perliły się krople białe i spływając wzdłuż gałęzi, spadały na ziemię brylantową w słońcu iskierką. Nad polem słały się mgły sine, a na ich tle rysowały się delikatne gałązki migdałowych krzaków o rzadkich już, różowawych i żółtych liściach. Zżółkłe drzewo brzoskwiniowe, w skośnych promieniach wschodzącego słońca zdawało się wystruganem ze złota, zdobnem szmaragdami i rubinami.
Marya, przez ścieżkę bramowaną krzakami róż i winnym krzewem, szła, prosto ku sadzawce. Wierzby zasłaniały wodę. Po za rozsypującym się w gruzy murem, ćwierkały polne koniki. Niebo było błękitne, powietrze chłodne, niezrównanej świeżości.
W przezroczu wody biegały złote, po przez splątane gałęzie wierzby wpadające w nią, słoneczne strzały.
Marya polubiła ten kątek ogrodu, schodziła tam co rano. Szmer wody, drzew i koników polnych ćwierkanie, przywodziły jej na pamięć wiersze męża, napawając tęsknotą za tem, co przeszło, a może i bezwiedną tęsknotę do tego, co ją w życiu spotkać jeszcze mogło.
Poranku tego, ogród, ostatnie roniąc wonie, ostatnie też piękności swe roztaczał w porannem słońcu, we wzmagającem się cieple, w oparach sinych, spowity w tajemniczy smętek jesieni, konających świateł, więdniejących i opadłych liści, pogody na odlocie, tego wszystkiego, co mówi i śpiewa! Spiesz się żyć i kochać, bo zima blizka.
Marya poranku tego, rozumiała wyraźniej, niż kiedy bądź nawoływania jesiennych uroków. I w jej sercu powstawały niewyraźne pragnienia, niby słońce, wyłaniające się z mgły chłodnej.
Dwadzieścia pięć lat zaledwie! A tyle już przecierpiała! Ostatnia jej tak straszna, z taką rezygnacyą znoszona boleść, nie byłaż okupem krótkich, jak sen wiosennego poranku, dni szczęścia. Zawsze w ciszy domowych swych ścian, przy warczeniu kołowrotka, motaniu przędzy na krośna, tak jak i wobec liści opadłych, unoszonych pędem w słońcu migocącego strumienia, czuła, bądź co bądź, podtrzymującą ją nadzieję. Byłże to głos Chrystusowy, przemawiający ze stronnic „Naśladowania“ obietnicami zaziemskiej szczęśliwości, czy zwodniczy głos młodości, dopominający się o optargane swe prawa, o należne sobie ziemskie szczęście?
Teraz w słoneczny ten, jesienny poranek, po nocy bezsennej, pełnej surowych postanowień, wzgardliwych odrzekań się, wznosząc twarz ku słońcu, perlistym rosom, lazurom czystym nieba, czuła całą szczerość miłości, jaką zapłonął dla niej Stefan Arca. Byłoż to spełnienie głuchych, w jej zbolałem sercu żyjących, bądź co bądź: nadziei, co ją podtrzymywały w rezygnacyi?
Stefan miał w oczach cały wyraz oczu Karola, czyż coś z tego ukochanego, nie żyło w nim, nie pozostało?
Marya zapatrzona w źwierciadło złoto-zielonkawe wody, wsłuchana w szmer strumienia, liści, w polnych koników ćwierkanie, powtarzała, słodkie wiersze:

„Kochaj i kochaj, przy kochaniu życie
Jest jako kwiecie, co podwaja woni,
Wówczas gdy listki swe ostatnie roni...“

Czyżby ona, przeciwnie, wieść miała zawsze już życie nieużyteczne, chłodne, pochłonięta przez żal, strawione tęsknotą?
W tej właśnie chwili, Stefan, otwierając drzwi na balkon, dostrzegł ją w głębi ogrodu i wyszedł na jej spotkanie. I na nim poranka pogoda działała orzeźwiająco. Nadzieja wracała mu do serca.
— Dobry dzień! — zawołał, podszedłszy blizko.
— Dzień dobry, — odrzekła Marya, zmieszana nagłem jego zjawieniem się.
— Prześliczny poranek! — mówił, pochylając się i podejmując skąpaną w rosie, gałązkę wierzbiny.
— Prześliczny, — powtórzyła, wodząc okiem za jego ruchem. Słońce, gdy się schylał, przemknęło po jego krótko przystrzyżonych włosach, silnym karku, dumnem czole. Ody podniósł wzrok na nią, dostrzegła w jego oczach przezroczystość i głębokość zielonkawej wody, i to co podziwiała i lubiła w oczach... dziś dłonią śmierci zwartych.
Straszno się jej zrobiło. Może się samej siebie przelękła.
— Jakże twój ojciec? — spytała pośpiesznie, bojąc się, by Stefan nie rozpoczął wczorajszej rozmowy.
Słyszała, jak wołał Serafiny, by go odziała.
Po chwili, na krótko zagrożone niebezpieczeństwo, wróciło.
— Cóż Maryo, zostaniesz? — spytał.
— Nie mogę.
— Nie możesz, czy też nie chcesz?
Mówiąc to, pochylił się nad wodą, kreśląc gałązką wierzbiny na jej powierzchni błyszczącej i ruchliwej znaki, w których Marya odgadywała pierwszą literę swego imienia. Uśmiechnęła się, chociaż łzy napływały do jej oczu. Za rozsypującym się w gruzy murem, świegotała sikora.

„Jeśli kiedy niebaczna, w ciche to ustronie
Zajdziesz, patrz dobrze, badaj wody tonie;
Czytaj twe imię, kwieciem wysypane...“

— Obraziłem cię, Maryo? — spytał Stefan, podnosząc czoło, na którem srebrzyły się krople rosy, — co ci jest?
— Nic! nic! męczy mię twój upór. Dowodzisz, że mię kochasz, a zasmucasz mię... Nie obrażasz, lecz... ranisz.
— Słuchaj, Maryo! — rzekł po chwili milczenia, — jestże w mem przeznaczeniu, być zawsze niezrozumianym? Może, niewiem! W każdym razie lepiej byłoby żebyś pozostała z nami. Miejsce twoje tutaj, z czasem zrozumiemy się może, zdała od siebie, nie porozumiemy się nigdy. Tymczasem zostańmy przynajmniej przyjaciółmi, jak przystoi dawno. Miejsce twe tu. Winnabyś czuwać nad nędzną starością naszego ojca.
— Prawda, — rzekła zamyślona i coraz głębiej zasmucona.
Pozostali milczący, zaambarasowani. Stefan pierwszy uśmiechnął się z przymusem.
— Onieśmielasz mię, nie umiem się przed tobą jasno wytłomaczyć... Napiszę...
— Nigdy! — zawołała strwożona.
— Czemu? Dziwna jesteś...
Pomyślał, że Karol musiał pisywać do niej i otrzymywać odpowiedzi. Nic jednak nie odpowiedziała, a w myśli jego, wywołane zapewne miejscem, w którem się znajdowali, budziły się wspomnienia.
— Powiedz! Musisz mieć wiersze pewne, opiewające tę sadzawkę?
— Tak. Więc ci są znane? — spytała wzruszona.
— Tak, mam je też u siebie.
Marya sądziła, że zażegna niebezpieczeństwo, odżywiając wspomnienia przeszłości, lecz wpadła w sieć jeszcze gęstszą.
Stefan opowiadał głosem wzruszonym wspólne z bratem dzieciństwo, oczy mu rozbłysły, zwrócił się ku niej, a na twarzy słońce przedzierając się przez drzew gałęzie, kładło mu swe blaski.
— Pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! nastrugaliśmy gałązek wierzbiny, strojąc sobie fujarki. Słońce świeciło jak teraz i jak teraz sikora śpiewała tam, po za murem, lecz znaleźć jej nie mogliśmy. Nie była to ta sama zapewne co dziś kwili. Mnie było, pamiętam, lat dziesięć, dwanaście temu. Mnie się już zachciewało zakochać, jemu tembardziej, dlatego tylko może, że w tym czasie mówiło się i słyszało wiele o małżeństwie siostry naszej, Gracyi, tej, co umarła wkrótce potem. Dość, że obaj marzyliśmy o zakochaniu, obiecując sobie solennie, jedną i tąż samą pannę pojąć za żonę. Z jedną i tą samą mieliśmy się żenić obaj. Z kim, mniejsza z tem, chociażby z sikorą, jedna żona obu nam wystarczyć miała i pamiętam, pomiędzy innemi motywami, mieliśmy na względzie i to, że gdy jeden umrze, drugi pozostanie...
— A jeśliby ona pierwsza umarła, — spytała Marya, wsłuchana w mile sobie wspomnienia szwagra. Spojrzenie, z jakiem się spotkała, spłoszyło wykwitający już na jej ustach uśmiech.
— Nie umarła, — zauważył Stefan.
— Tak ja i ja, — westchnęła kobieta i jak gdyby czuła grożące jej niebezpieczeństwo, chciała odejść uciec od podstępnej słodyczy co ją trzymała na uwięzi u tych wód cichych, przezroczystych, zaklętych w kole słonecznem, pod głosem sikory, pod spojrzeniem oczu jasnych, a jak przepaść głębokich, pod niebem lazurowem, pogodnem, lecz już jesiennem.
Weszła na ścieżkę obramowaną różami i wiciokrzewem. Stefan szedł za nią i uśmiechając się, ciągnął:
— Ona nie umarła, ot, po prostu, wyrzeka się życia. Czemu? Alboż ja wiem? Jest w tem może egoizmu sporo...
— W życiu...
— Nie, w niej. Pamiętam i dalszy ciąg wierszy;

„Kochaj! o! kochaj! przy kochaniu życie
Jest jako to kwiecie, które zdwaja woni,
Gdy już ostatnie swoje listki roni...“

Zmieszała się, słysząc te słowa, lecz że szła przed nim, nie zauważył jej zmieszania.
— Ty Maryo, przeciwnie, — mówił, — odmawiasz uczucia temu, któregoś zraniła, utrzymując, że cię*on rani, choć chciałby pył zmiatać pod twemi stopy.
Nie odpowiedziała, przyśpieszyła tylko swe odejście z ca sa d’Arca, gdyż cierpiała srodze, a do cierpienia tego mieszała się spora doza lęku, przed nieznanem niebezpieczeństwem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.