Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/199: Różnice pomiędzy wersjami
[wersja przejrzana] | [wersja przejrzana] |
Nowa strona |
m bot poprawia formatowanie |
||
Treść strony (podlegająca transkluzji): | Treść strony (podlegająca transkluzji): | ||
Linia 1: | Linia 1: | ||
aż do Wieszańca — może dwa dni były w drodze, i weszły w ową norę plugastwa pełną — takie małe naprzeciw ropuch i gadów, co się tam rozwielmożniły. Myślałam — przepadną, albo umkną dalej — aleć ich kto przyprowadził — wierzbie na poratowanie, tenci ich utrzymał i nad gady ukrzepił. |
aż do Wieszańca — może dwa dni były w drodze, i weszły w ową norę plugastwa pełną — takie małe naprzeciw ropuch i gadów, co się tam rozwielmożniły. Myślałam — przepadną, albo umkną dalej — aleć ich kto przyprowadził — wierzbie na poratowanie, tenci ich utrzymał i nad gady ukrzepił. Żyliśmy razem, i tak ich chatę znałam — jak własną, i robotę tak widziałam — jak swoją. W wierzbinie pałace pobudowały, rany i próchno kitem pogoiły, i napełniły serce drzewa słodyczą i wonią — a kędy się gady podziały, którym i człowiek radyby nie dał! Hej — stoi pewnie i teraz wierzbina zdrowa i cała — Jaśkowej kołyski niema, ale gniazd ma pewnie pełno po rosochach — i pisklęta ochrania — jako moje niegdyś. <br> |
||
{{tab}}Szczepański ciężej na jej ramieniu głowę oparł i z cicha rzekł:<br> |
{{tab}}Szczepański ciężej na jej ramieniu głowę oparł i z cicha rzekł:<br> |
||
{{tab}}— Żeby Bóg o mnie pomyślał — a może już myśli — spocząć mi się chce — i tak cicho. Zasnę — tylko ty nie odchodź. Takim zmordowany! <br> |
{{tab}}— Żeby Bóg o mnie pomyślał — a może już myśli — spocząć mi się chce — i tak cicho. Zasnę — tylko ty nie odchodź. Takim zmordowany! <br> |
||
{{tab}}Ogarnęła go ramieniem, ułożyła wygodniej. Teraz w chacie zapanowała cisza. Świerszcze ucichły, lampa zgasła, miesiąc tylko wnętrze srebrem |
{{tab}}Ogarnęła go ramieniem, ułożyła wygodniej. Teraz w chacie zapanowała cisza. Świerszcze ucichły, lampa zgasła, miesiąc tylko wnętrze srebrem |
||
zalał — i szedł po niebie ku zorzy porannej. Magda siedziała nieporuszona, ino jej oczy przez okienko w tę jasność szły i coś mówiły — ino jej usta po |
zalał — i szedł po niebie ku zorzy porannej. Magda siedziała nieporuszona, ino jej oczy przez okienko w tę jasność szły i coś mówiły — ino jej usta po |
||
ruszały się czasem, słowem — odetchnieniem — gdy się w duszy nie mieściło dumanie, ale ją sen nie brał, ni czuła zmęczenia. <br> |
ruszały się czasem, słowem — odetchnieniem — gdy się w duszy nie mieściło dumanie, ale ją sen nie brał, ni czuła zmęczenia. <br> |
||
{{tab}}Aż srebrne światło poczęło różowieć i złocieć, i za oknem szmer przeszedł, jak drżenie rosy |
{{tab}}Aż srebrne światło poczęło różowieć i złocieć, i za oknem szmer przeszedł, jak drżenie rosy opadającej, i zaświergotały wróble, świtem zbudzone. Ale świat się jeszcze nie budził, bo na niebiosach tylko |
Wersja z 21:24, 29 cze 2018
aż do Wieszańca — może dwa dni były w drodze, i weszły w ową norę plugastwa pełną — takie małe naprzeciw ropuch i gadów, co się tam rozwielmożniły. Myślałam — przepadną, albo umkną dalej — aleć ich kto przyprowadził — wierzbie na poratowanie, tenci ich utrzymał i nad gady ukrzepił. Żyliśmy razem, i tak ich chatę znałam — jak własną, i robotę tak widziałam — jak swoją. W wierzbinie pałace pobudowały, rany i próchno kitem pogoiły, i napełniły serce drzewa słodyczą i wonią — a kędy się gady podziały, którym i człowiek radyby nie dał! Hej — stoi pewnie i teraz wierzbina zdrowa i cała — Jaśkowej kołyski niema, ale gniazd ma pewnie pełno po rosochach — i pisklęta ochrania — jako moje niegdyś.
Szczepański ciężej na jej ramieniu głowę oparł i z cicha rzekł:
— Żeby Bóg o mnie pomyślał — a może już myśli — spocząć mi się chce — i tak cicho. Zasnę — tylko ty nie odchodź. Takim zmordowany!
Ogarnęła go ramieniem, ułożyła wygodniej. Teraz w chacie zapanowała cisza. Świerszcze ucichły, lampa zgasła, miesiąc tylko wnętrze srebrem
zalał — i szedł po niebie ku zorzy porannej. Magda siedziała nieporuszona, ino jej oczy przez okienko w tę jasność szły i coś mówiły — ino jej usta po
ruszały się czasem, słowem — odetchnieniem — gdy się w duszy nie mieściło dumanie, ale ją sen nie brał, ni czuła zmęczenia.
Aż srebrne światło poczęło różowieć i złocieć, i za oknem szmer przeszedł, jak drżenie rosy opadającej, i zaświergotały wróble, świtem zbudzone. Ale świat się jeszcze nie budził, bo na niebiosach tylko