Snobizm i postęp/IV
Nie tylko w utworach literackich ostatniej doby brzmią okrzyki na cześć rewolucji, lecz i w życiu narodowym wynurzają się zjawiska, naśladujące fenomeny życia Rosji sowieckiej. Raz wraz czytamy w gazetach o przebiegu procesów przeciwko komunistom w Warszawie, Lwowie, Krakowie, Lublinie, Radomiu... Dochodzenia policyjne ujawniają tajne organizacje rewolucyjne wśród młodzieży uniwersyteckiej. Nie mam tutaj na uwadze czynów i usiłowań, stojących na usługach wroga, lecz wrzenie ideowe, wywracające ściany państwa dopiero co wskrzeszonego. Rewolucja nieopatrznie wszczęta w obliczu zaciekłych wrogów zewnętrznych, wśród których postawiło nas nieszczęśliwe położenie geograficzne, zabiłaby naszą niepodległość, ukamienowałaby nas rękoma Moskali i Niemców, jak żydzi, zaciekli w swej nieubłaganej doktrynie i pasji, ukamienowali świętego Szczepana, wskrzeszonego i odrodzonego w duchu. Wciąż jeszcze najcięższy grzech, nie pierworodny już, lecz uczynkowy, obciąża nas wszystkich: — miliony ludzi polskich bez roli, komorników i chałupników, taniego najmity, szlacheckiego, bez możności wyjścia z brudnego bytu na komornym do przemysłu, czy na roboty sezonowe, — zatruwa życie odrodzonej ojczyzny groźbą rewolucji socjalnej, niebezpieczeństwem wywarcia pomsty za swą krzywdę na wzbogaconej szlachcie i wzbogaconym gburstwie. To jest słuchacz agitatorów bolszewickich, to jest ta chłonna gleba, gdzie ziarno rosyjskie nie padnie na opokę. W pierwszych dniach istnienia państwa polskiego ogłosiłem był pisemko p. t. "Początek świata pracy", gdzie dałem wyraz swym przewidywaniom, jakby sprawa bezrolnych w Polsce mogła być rozwiązaną. Dziś, gdy Sejm Rzeczypospolitej inaczej sprawę rozstrzygnął, niema racji przypominania tamtych pomysłów, aczkolwiek znalazły pełne zastosowanie, — oczywiście, nie według moich wskazówek wykonane, — w dobrach rządowych w Poznańskiem, odebranych od rządu pruskiego. Należy teraz oczekiwać na realizację reformy rolnej, przyśpieszać ją głosem opinii publicznej wbrew wrzaskom i wszelakim drwinom najemników reakcji, bezmyślnych prześladowców najbiedniejszego, bezdomnego pogłowia we wskrzeszonej ojczyźnie. Polska nie dlatego powstała, żeby dygnitarz cywilny, czy wojskowy pędząc w automobilu, obryzgiwał dziadów i żebraków, wtulonych w każdy kąt, w każde załamanie muru stolicy państwa. Polska nie dlatego powstała, żeby w jej granicach miała swe rozpostarcie burżuazyjna fabryka paskarstw, szwindli i oszustw. Polska odrodziła się ze krwi i pracy męczenników po to, żeby na miejscu, gdzie stała ciemnica niewoli rozpostarło się najjaśniejsze pracowisko postępu. Polska nie może zostać w tyle poza swymi sąsiadami, jak w wieku XVII-ym, gdyż to była i byłaby jej śmierć, — musi stać nie tylko na równi ze swymi sąsiadami, lecz ich wyprzedzać. Dziś jeszcze ciąży na nas pierworodny grzech szlachetczyzny. Dziś jeszcze, gdy wzbogacony niepomiernie ziemianin wyjdzie o poranku wiosennym na ganek dworu i spostrzeże, że, dajmy na to, słońce zbyt silnie przygrzewa, a w łanach pszenicy i żyta tworzą się łysiny w miejscach przypalonych, postanawia stante pede podnieść cenę "pary" zboża. Gbur wzbogacony idzie w tym wypadku ręka w rękę z dziedzicem i skwapliwie go naśladuje. Gdy tylko ta koncepcja w czyn wchodzi, co prędzej piekarz podnosi cenę chleba. Robotnik fabryczny, wskutek podwyższenia ceny chleba, żąda podwyższenia swej płacy dziennej, a skoro mu nie podwyższają, musi strajkować, ażeby mieć za co chleba kupić. Skoro zaś fabrykant, czy przedsiębiorca płacę za dzień roboczy podwyższył, natychmiast skacze cena cegły z dwudziestu tysięcy na trzydzieści tysięcy za tysiąc — i wyżej. Ktokolwiek zamierzał wznosić budowle, staje i na czas nieograniczony odkłada swój zamiar. Pęka Warszawa od nadmiaru mieszkańców, walą się stare domostwa. A ziemianin poczciwy, zgarnąwszy papierków bez liku i bez miary, nic nie buduje. W starym swym dworze, urąga na żydów i czytuje kiedy niekiedy gazetkę co reakcyjniejszą, co soczystszą w wymyślaniu na strajkujących parobków, pisaną przez najemnych chwalców starego porządku rzeczy. Taki stan budzi gniew w duszach gorących. Istnieje gotowy wzór w Rosji, więc go chwyta wrażliwa imaginacja młodzieńcza. I oto wykwita nowa forma snobizmu, snobizm polityczno-społeczny. Wszystko, co się tam dokonało, gdyby nawet prowadziło do chaosu, głodu, ruiny miast, ludożerstwa i zamiany pracowitego spożywcy ziarna na włóczęgę, gotowego zburzyć miasta i pożreć własne dzieci, — wydaje się być dobrem i godziwym. Jest to bowiem rewolucja. Czym jest w istocie swej rewolucja, sprawdzałem w swym życiu dwukrotnie w innej dziedzinie, mianowicie — w bibliotekach. Było nas dwu młodych bibliotekarzy, którym oddano w ręce nie największą co do liczby, lecz nadzwyczaj zasobną i bogatą co do treści bibliotekę muzeum w Rapperswilu. Była ona nadzwyczaj źle ułożona i ustawiona według tematów działami na półkach:-teologia, archeologia, geografia, historia, nauki ścisłe, literatura, poezja, powieść i t. p. Działy te spisane zostały pracowicie w księgach, ułożonych alfabetycznie, a wobec szczupłości miejsca i braku w ogóle półek, dział przystawał do działu, bez pozostawienia miejsca na przybytki. Był to więc jak gdyby wierny obraz starego świata, jakieś Chiny, podzielone na kasty, skazane na wieczystą nieruchomość. Podział zachowany był tak skrupulatnie przez poprzedników naszych, dawnych kronikarzy, iż powiastka J. I. Kraszewskiego p. t. "Historia kołka w płocie", nosząc w swym tytule wyraz historia, zakwalifikowana została do działu historycznego i tam postawiona na półce. Gdy przybywała nowa książka z zakresu, dajmy na to geografii, gdzież ją było postawić, gdy obok ostatniej książki geograficznej stała w bezpośrednim sąsiedztwie inna, dajmy na to, z dziedziny chemii? Mój ówczesny zwierzchnik, Zygmunt Wasilewski, (obecnie redaktor "Gazety Warszawskiej"), który był przed objęciem posady bibliotekarza w Rapperswilu przeprowadził gruntowne i poważne studia bibliotekarstwa w Berlinie, przyszedł do przekonania, które ja, jego pomocnik, a poplecznik, jak zawsze, rewolucji, gdzie ją tylko wdrożyć było można, — poparłem z całej siły, iż należy zwalić ten sparciały ustrój biblioteczny i stworzyć zupełnie nowy, naukowy, wszędzie na świecie przyjęty, niejako komunistyczny. Zdecydowaliśmy, że należy ustawić wszystkie książki formatami tomów na półkach: folianty na dole, ćwiartki wyżej, ósemki jeszcze wyżej, — spisać całe bractwo na kartkach katalogu alfabetycznego i dopiero w tym katalogu kartkowym dowolne wprowadzać podziały, czyli tworzyć katalog realny.
Zburzyliśmy tedy własnymi rękoma starą Bastylię, wywalając wszystkie jej kasty z półek na ziemię. Wspaniały to był widok, gdy "stary porządek się walił", a tak potworna kupa książek legła na placu. Lecz gdy przyszło "nowy zaprowadzić ład", przekonaliśmy się, iż jako twórcy nowego porządku rzeczy, przeceniliśmy swe siły. Nie wiedzieliśmy tego, że siły ludzkie są ograniczone, zwłaszcza jeśli są zawarte we dwu całej parady organizmach, a dzieło rewolucji, o ile ma być dziełem postępu, nie chce nic wiedzieć o jakimkolwiek ograniczeniu siły, która je tworzy. Jeżeli sprawa rewolucji ma być wykonaną w istocie, to znaczy — skoro ma usunąć układ stary i na jego miejsce wdrożyć nowy, bez porównania znakomitszy, — wymaga natychmiastowej realizacji. Życie nie stoi na miejscu. I w naszej bibliotece życie nie stało na miejscu, czytelnicy żądali książek, a my nie byliśmy w stanie przez długi czas żądaniom zadośćuczynić. Nie mogliśmy we dwu podołać zburzonej bestii. Samo ustawienie książek według formatów zajęło wiele czasu, — a dopieroż nowy katalog! Według starych spisów można było książkę od razu odnaleźć, — w naszym nowym, znakomitym, naukowym układzie — nie bardzo, — chyba posiłkując się pamięcią. Ja sam pisałem fiszki katalogu alfabetycznego w ciągu czterech lat, — muszę sobie oddać pochwałę — z niemałą pracą, a przecież część tylko wykonałem. Nie rewolucję trzeba było wszczynać w starej bibliotece rapperswilskiej, lecz wymyślić mądrą reformę, która by ułomną robotę poprzedników ujęła doskonałym sposobem, ażeby się dał uskutecznić pożyteczny postęp w tej rzeczy. Takiej to właśnie metody chwycił się genialny bibliotekarz, mistrz w tej sprawie, oraz świetny znawca kultury polskiej, Józef Przyborowski, w innej bibliotece, gdzie przez lat sześć pracowałem, jako sekretarz i urzędnik biblioteczny, mianowicie w przebogatej bibliotece Ordynacji Zamojskiej w Warszawie. I tam zastosowany został przez poprzedników, dawniejszych bibliotekarzy, nieszczęsny podział na półkach. Biblioteka Ordynacji Zamojskiej ustawiona jest w swych doskonałych, zamykanych i oszklonych szafach alfabetycznie. Każdy autor idzie do szafy pod odpowiednią pierwszą literę swego nazwiska. Wywołuje to ten sam efekt końcowy, co w Rapperswilu. Szafa, dajmy na to, pod literą R zapełniona już została przez autorów, których nazwiska od tej litery się zaczynają, albo przez dzieła bezimienne, których pierwszą literę rzeczownika w tytule litera R stanowi. Przybywa nowy autor — Rembowski czy Radliński, — cóż z nim począć? Gdzie postawić jego dzieło? Czy zakładać nową salę dla alfabetu autorów? Czy zniszczyć cały ów nieopatrzny, niecelowy na przyszłość, można by rzec, — krótkowzroczny i lekkomyślny układ?
Profesor Józef Przyborowski przemyślał swe zagadnienie i znalazł wyjście. Do alfabetu swych szaf, które nie zawierały litery X, gdyż, — poza kilkoma wyjątkami, — obecnie ani jedno nazwisko polskie od tej litery się nie zaczynało, dołączył właśnie literę X i pod tę literę stawiał wszystkie przybytki nowe według formatów książek, bez żadnego podziału na kwestie i nie licząc się z alfabetem. Komunistyczny ów porządek ustawiania książek wyłonił się, wypłynął z dawnego układu, stał się niepostrzegalnym uzupełnieniem starego "ładu". Cała biblioteka upodobniła się do żywej rzeki, płynącej w swoją dalekość, zreformowana została bez naruszenia podwalin, bez zniszczenia dawnego podziału na litery, który dla szybkości znalezienia książki w trakcie wykonywania samej reformy, był pożyteczny, niezbędny, opatrzny i celowy. Józef Przyborowski, ów niezrównany bibliotekarz, istny dobry duch wśród nawału książek i rękopisów, sztychów i monet, nie przestał kierować pracą swych następców w księgozbiorze zamojskim nawet wówczas, gdy po olbrzymiej pracy swej dawno spoczął w grobie. Każda książka, która do biblioteki wpłynęła i przez ręce jego przeszła, — a nie było takiej, która by przez jego ręce nie przeszła, — nosiła na swym tytule znaczek ledwie dostrzegalny, kierujący ją tam, gdzie było jej miejsce. Ten świetny językoznawca kontynuował pewne dawniejsze błędy pisowni, zaprowadzone przez jego poprzedników w układzie katalogu. Gdyby był poprawił te błędy, karta katalogowa poszłaby w miejsce niewłaściwe i wypadłaby z systematu. Dopiero przypadek mógłby ją był wykryć i na miejsce powrócić.
Są tedy okoliczności, kiedy rewolucja jest niewskazana, mówiąc z niemiecka, wykluczona. Jak w tej bezcennej bibliotece, tak samo w bezcennym żywocie rodu ludzkiego muszą być tolerowane przez genialnych sprawców i kierowników pewne błędy ustalone drzewiej, pewne haki i pętlice złego, które się stały koniecznością. Doktor Bovary chciał rewolucyjnym sposobem wyprostować nogę kulawca — i zabił go swym leczeniem.
Gdy już bolszewizm na dobre zakwaterował się w Rosji, wyszła w przekładzie polskim książka Uljanowa-Lenina o rewolucji i państwie. W jednym z rozdziałów tej pracy znakomity autor dowodzi konieczności zniszczenia przez rewolucję przede wszystkim biurokracji. Stawia to wymaganie na pierwszym miejscu, jako konieczność nieodzowną powodzenia rewolucji i skuteczności dzieła naprawy. Utrzymuje, iż nowa biurokracja, to znaczy pewna ilość indywiduów, spełniających rolę dawnej biurokracji, z łatwością da się zrekrutować z samychże robotników, gdyż te zadania, jakie pełnią biurokraci, daleko są łatwiejsze od zadań i prac, spełnianych przez robotników. W przekładzie na język polski owa książka i ten w niej postulat zjawiły się wówczas akurat na naszym rynku, gdy tenże znakomity geometra, wycinający swe trójkąty i kwadraty w żywych masach ludzi, jako główny działacz nowego w Rosji ustroju społecznego i rządu, na gwałt powoływał i osadzał na urzędach starą biurokrację carską, dopiero co wypędzoną na cztery wiatry, gdyż bez tego rozsadnika wszelkiego złego życie państwowe stawało się samą anarchią, a machina państwowa rozłaziła się w rękach rewolucjonisty i w proch rozsypywała. Takie to figle nie tylko w bibliotekach, lecz i w samem życiu rzeczywistość wyprawia zarozumiałym teoriom. Kto zasiewa rewolucję i wznosi okrzyk na jej cześć, kto szerzy jej ideę wśród ludzi nieuświadomionych, musi pragmatycznie wiedzieć, co z jego inicjatywy wyniknie, musi wiedzieć, jak i kiedy nastąpi zamiana starej formy przez nową, To zaś jest, niestety, niemożliwe. Cały świat przekonał się o tej prawdzie na tysiącach przykładów, zwłaszcza podczas wojny światowej, że nikt nie przewidzi życia i jego tajnych potęg, gdyż nikt nie może znać przyczyn huraganu niskich żądz, które wybuchają w rodzie ludzkim. Pisząc te słowa, uświadamiam sobie niebezpieczeństwo ich wygłaszania. Konserwatyzm polski, zaskorupiała reakcja, czyhająca na poparcie praw swego żerowania, gotowa by oklaskiwać te uwagi w jakich "Kartkach ulotnych", (czysto warszawskiej odmianie Fliegende Blatter), gotowa by je z zadowoleniem podkreślać szumnymi piórami heroldów i grasantów obskurantyzmu. Lecz prawdę swą należy mówić głośno, nie schlebiając ani — żal się Boże! — gwelfom i gibelinom polskim, ani rzeczom, ani wypadkom, ani stosunkom, ani ideom.
Rewolucyjne uczucie polskie, którego dowodów ród nasz złożył tysiące tysięcy w czasach niewoli, musi teraz wejść w milion prac, zamknąć się w krociach wysiłków, wdrożyć się i wcielić w nieustanne tworzenie. Dom polski musi się osiedzieć, wesprzeć na wieki na swych starych podmurowaniach i przyciesiach! Któż jest tak okrutny i szalony, ażeby chciał do tych świętych ścian zbliżać się z drągiem i zamiarem ich zdruzgotania! Nie posądzam nikogo o wysługiwanie się wrogom. Są dusze gorące, którym obmierzł widok biedy, deptanej przez polskie burżujstwo, tak samo dziś, jak za czasów panowania wroga. Ale istnieje również snobizm rewolucyjny. Są dusze, którym pachną piwnice moskiewskie, nalane krwią, dusze tętniące za możnością pastwienia się, katowania, władania. Iluż to Dzierżyńskich wzdycha wokół nas za możnością posiadania nieopisanej władzy!
Któżby był tak niesprawiedliwy i złośliwy, ażeby twierdzić, iż reformatorzy moskiewscy pragnęli w duszach swych zniszczenia i wygłodzenia rosyjskiego ludu. Ale oto na końcu ich marzeń o uszczęśliwieniu ludzi ubogich tego kraju zjawiła się jędza ludożerstwa. Z rachunku ich wypadało dobro i piękno, a rzeczywistość przyniosła śmierć głodową dziesięciu milionów ludzi, czyli całego jakowegoś narodu. Pragnęli wygubić najpodlejszą na ziemi carską tyranię, a zwalali się we krwi po samo serce i nie wiedzą, gdzie jest koniec ich własnej tyranii.
Polsce zawsze śmierdział topór i pniak Iwana Groźnego. Tak samo dziś śmierdzą jej moskiewskie krwawe piwnice i moskiewskie poezje, sławiące mordowanie. Gdy zajdzie potrzeba stworzenia rewolucji, to Polska stworzy swoją, lecz nie pójdzie śladem moskiewskiej. Pewnie, że żywi nieszczęśliwi ludzie nie są książkami w bibliotece, które mogą do nieskończoności czekać, aż je kto z miejsca na miejsce przestawi, lecz w Polsce niema masowego głodu, niema ludożerstwa, straszliwych chorób, zmiatających całe połacie siedlisk ludzkich i niema potwornego terroru rządów.
W przeciągu jednego roku szybkość postępu polskiego wykonuje bieg nadzwyczajny. Ktokolwiek jechał koleją nadwiślańską w roku 1919 i 1920 i przejedzie tą samą drogą dziś, musi doznać radosnego zdumienia. Okazuje się, że kolejnictwo polskie w przeciągu krótkiego okresu czasu zdołało osiągnąć jedno z pierwszych miejsc na świecie. Na terenach tak niszczonych w czasie wojny przez wszelakich najeźdźców, dążą już pociągi z precyzją i dokładnością, która zdumiewa cudzoziemca. Dwa lata temu podróżni stłoczeni i sprasowani w przedziałach, korytarzach, wiszący na stopniach i dachach, zatarasowujący sobą wyjście i wejście, odpychali się łokciami i wśród obelg wzajemnych przebijali do okien, ażeby przez nie wyłazić na zewnątrz i wyciągać swe rzeczy, wobec niemożności dobicia się do drzwi. Lokomotywy, zniszczone w czasie wojny, ledwie z największym trudem i niezmiernym opóźnieniem terminu przybycia wlokły wozy o zniszczonych osiach i powybijanych oknach do gruzów, resztek i ruin stacyjek, do baraków z desek naprędce skleconych. Podróż w tych warunkach była torturą, bitwą i kłótnią nieustanną, powodem chorób i kalectw. Dziś pociąg przychodzi na miejsce przeznaczenia precyzyjnie, co do minuty, są dla wszystkich miejsca siedzące, obsługa pociągu jest nienaganna, a nawet (ze słowiańska) uprzejma. Po drodze widzi się odbudowane dworce kolejowe. Nie wszystko, oczywiście, na tej kolei, czy na innych w kraju, doskonałe jest i już bez zarzutu. Lecz postęp jest tak widoczny i ogromny, iż uprawnia do najdalej posuniętego optymizmu. Poddaje się z łatwością intelektowi kierującemu martwy materiał i intelekt pracownika. Jest to materiał doskonały, pracowity i posłuszny. Dawał mu dotąd rozkazy wróg, a w systemacie pracy nikt go nie kształcił i nie urabiał. Jedno i drugie jest w biegu. Niesłuszne tedy są martwe wyrzekania, naśladowanie starych wyrzekań, dziś już bezprawne a często nawet bezmyślne, snobizm wyrzekaniowy, tak powszechny i modny.
W dziale oświaty Polska czyni kroki ogromne. Gdy za panowania moskiewskiego w b. Kongresówce było dwa tysiące szkół (z wykładem rosyjskim) już dziś Polska zjednoczona ma z górą 50 tysięcy nauczycieli szkół powszechnych, a zdąża do wprowadzenia nauczania powszechnego, co wymagać będzie stu tysięcy nauczycieli. Za czasów rosyjskich na terenie b. Kongresówki było osiem seminariów nauczycielskich, dziś jest czterdzieści cztery państwowe i dwanaście prywatnych, a na terenie całej Rzeczypospolitej 152 seminaria. Rozpoczęła się już budowa wielu szkół powszechnych w Warszawie, Łodzi, Sosnowcu, Pabianicach, Zgierzu, Lublinie, Kole, Kraśniku i t. d., oraz wiejskich szkół w najrozmaitszych gminach. Poza gimnazjami Polska liczy 700 szkół zawodowych. Ze snu wiekowego budzą się najpiękniejsze dzieła ducha polskiego, jak Krzemieniec, a tam, gdzie miał panować wiekuisty gwałt i przemoc obca, w Wilnie, w Poznaniu, działają nowe uniwersytety.
Otrzymaliśmy w spadku po najeźdźcach 50% analfabetów. Jakież to trzeba podjąć wysiłki, ażeby młody organizm państwowy, wśród tylu niebezpieczeństw i przeciwności, mógł pokonać tego najgorszego z wrogów! Gdy ruszy się wreszcie z miejsca możność budowania, gdy pójdzie wreszcie pełną parą przemysł, gdy setki kolei przetną martwe dziedziny, gdy Poznańskie, któremu zaborca niemiecki narzucał swoje wyroby wielkoprzemysłowe, stworzy swój własny wielki przemysł, w takich centrach, jak Bydgoszcz, Poznań, — gdy ocknie się zagłębie krakowskie, nietknięte prawie zupełnie, gdy siła wodna tatrzańska i karpacka poruszy tysiące fabryk w tej dzielnicy, a cała Polska na przemysłową Belgię się zamieni, co jej przeznaczeniem, — wyjdzie ze swego straszliwego bagna sprawa żydowska.
Proletariat żydowski, — ów niby to kupiec, a w gruncie rzeczy nędzarz, — gnijący w małych, beznadziejnie brudnych mieścinach, zatruwający siebie i te miasta, wyruszy stamtąd do fabryk i zmiesza się z tłumem robotników. Synowie chłopów, ukończywszy studia, staną się twórcami kultury nieszlacheckiej, nowej, nieznanej. Polska nie ma swojej doktryny, to też nie ucina głów przeciwnikom zbawczej, jakoby, doktryny. Jest ona w położeniu swego bibliotekarza, Józefa Przyborowskiego, który się biedzi nad sposobami znalezienia wyjścia ze starych niedorzeczności. I Polska, jak on, szuka swojej litery X, która by była jej własnym sposobem, jej środkiem wyjścia w drogę bezkrwawego postępu, miłość człowieka mającego za hasło. Do znalezienia swojego własnego X pomaga jej kilka ostrzeżeń z przeszłości, kilka wyrazów świętych, które z otchłani cierpień niewoli wynieśli na światło nobiles ducha polskiego, eupatrydzi, ojcowie.
— "Im bardziej polepszycie i powiększycie duszę waszą, tym bardziej polepszycie prawa wasze i powiększycie granice ".
I najważniejszy ze świętych wyrazów:
— "Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy".
Niewidzialnymi drogami, otworami tajemniczych porów wstępuje tęgie zdrowie w ciało ojczyzny. Słońce i powietrze je karmi, wiatr je podpiera, a niepojęta siła życia podwaja i potraja w każdej minucie siły. Rzeczywistość postępu polskiego tworzy się sama wszędzie, na całej szerokości ojczyzny. Tworzą ją ludzie prości, niegłośni, można by powiedzieć, pospolici, gdyby nie to, że owocność i pożyteczność ich pracy wynosi ich na czoło: nauczyciel, inżynier, majster, technik, żołnierz, policjant... Stwarza ją nieustępliwa, a zawsze ta sama praca uczonych, którzy z czterech końców świata zeszli się oto i w ciężkiej biedzie, zaiste proletariackiej, po swojemu budują. Rzesze mechaników, urzędników i robotników, w najtrudniejszych warunkach, gdy wszystko sprzysięga się przeciwko tworzeniu przedmiotów i wartości nowych, stwarzają je w sposób widoczny. Buduje się paliszcze i tworzy morska ostoja w Gdyni, pobiegła kolej na Hel i na Śląsk, wkrótce wyjdą nasze własne lokomotywy z fabryk chrzanowskich, kłębią się dymy nad Łodzią i Warszawą. Któż kiedy zdoła wypowiedzieć poświęcenie Ślązaków, nie tylko powstańców, ale zwykłych kolejarzy, którzy swą pracę musieli wykonywać w walce z wrogiem! Gdy my wszyscy spokojnie w naszych domach zasypiamy, polski policjant wychodzi na walkę nocną, na śmiertelny bój i wyścig z bandytą, ze straszliwym pomiotem wojny, dzikim skolimowskim zbójem. My, którzy żywymi oczyma patrzyliśmy na ruszczenie i niemczenie dzieci polskich w szkole ludowej, którzyśmy sami przeszli ohydną szkołę rosyjską, oglądamy żywymi oczyma narodową szkołę wędrówki młodzieży po kraju, pielgrzymki jej do morza, do tych starych miast, polskich z prawieku, które wróg przez tyle lat dziedziczył, — o czym, jako o ideale nieziszczalnym, marzyliśmy za dni młodzieńczych. Na drogach ich staje przeszłość tysiącletnia, jakby wyłoniona spod potopu wód, zawarta w odwiecznych katedrach, kościołach, zamkach. Rozkładają się przed nimi szlaki dalekie, prowadzące do dziedzin znajomych, jakby ze snu: ziemia chełmińska i katedra w Chełmnie, z jej dziką i straszliwą legendą, w której wszystko jest podstępem, zdradą, napaścią po nocy i krwawą rzezią, — zwaliska krzyżackiej warowni między dwoma jeziorami Sztumu, Grudziądz i biskupi Kwidzyn, Gniew i Toruń, po wtóre, jak za Kazimierza Jagiellończyka, wydarty ze szponów wroga, — Śląsk w przedziwnym zachowaniu piastowskiej mowy podobny do zamkowej kaplicy w Lublinie, mowy, której cudność wyłania się spod niemczyzny, jak tamtej malowidło spod wapna, — Malbork, w którego wnętrzu, dziedzińcach, grobach, krużgankach, salach i tajnych schodach czyha takie samo dziś, jak przed pięciuset laty zaklęte sprzysiężenie na Polskę. Malbork, którego kilkuset obywateli polskich wśród zalewu niemieckiego bohatersko głosowało podczas plebiscytu za należeniem do Polski, — a w trakcie pisania tej pracy miejsce zjazdu wszechniemieckiego z udziałem korporacji, młodzieży uniwersyteckiej i szkolnej dla obchodzenia uroczyście rocznicy rozbioru Polski. Na marienburskiej wieży dzwoni nieumilkły dzwon naszej zagłady. Walka na śmierć odmienna jest w formie, ale w treści swej ta sama. Czatowanie na nas Henryka von Plotzke, dybanie na naszą zgubę Ulrycha von Jungingen jest bliskie i dzisiejsze. Te widma i dziś na nas godzą. "Gruba Berta", ustawiona w Szczytnie w ciągu paru pierwszych godzin pierwszego dnia po wypowiedzeniu nam wojny może zburzyć Warszawę, gdyż ta odległość wynosi sześćdziesiąt kilometrów. Ziemia mazurska jest nasza z krociami ludu, który mówi polską mową taką samą, jak w Płocku i na Kurpiach. To też hasłem każdej duszy, idącej szlakami Polski, czującej, młodej, świadomej, winno być hasło:
— Patrz w Szczytno!
Za czasów niewoli każda budowla, każdy złom muru z lat potęgi Polski był jedynie zabytkiem i przeżytkiem, kształtem martwym i już niemym przez swą od nas dalekość, gdy na powierzchni ziemi wyrastały wciąż przed oczyma cerkwie, zielone dachy gmachów w stylu "czysto rosyjskim", albo pruskie koszarowe ogromy z berlińskimi wieżami i blankami. Stare polskie budowania były tak dalece nieżywe, niemal obce wszystkiemu, co się działo, iż raczej w nieporadności swej bolały i raziły, niż pokrzepiały widokiem swojej ruiny, czy bytem zagasłym w przeszłości, tak niepomiernie dalekiej. Dziś, gdy naleciałość zostawiona na naszej ziemi przez wrogów, ulega zmieceniu, lub zagarnięta jest przez władzę, wzięta w służbę, — tamte dawnowieczne zarysy, kształty, formy wynurzyły się ze swej pomroki, zajaśniały, posiadły swoją moc dawną i zbliżyły się do nas na minimalną odległość. Patrzymy na romańskie kościoły, na mury Kazimierza Wielkiego, jak na początek tego, co jest dzisiaj, i co jutro objawiać się będzie w całej potędze. Każdy ułamek muru, wieża, brama, pomnik, nawet rumowisko, ma swe miejsce i wymowę, stało się bowiem ogniwem żywego łańcucha. Od zjawiska do zjawiska idziemy w głąb dziejów, w dal, dokąd pociąga nas ciekawość nienasycona, do ciemni, zasłanej mgłą pierwotnych mitów, podań i wierzeń. Jesteśmy wszyscy, jak Zoryan Dołęga-Chodakowski, przed którym świat niezmierny się otwierał, kraina czarów, obiecana ziemia dla artystycznej twórczości.
Współczesna twórczość polska, jak to mówią, nie pali się do tych światów. Jest to jej prawo. Nikt nie ma prawa narzucać artyście ani metody, ani formy, ani tym mniej tematu, nawet sympatii. Ale istnieje również naturalne prawo przemawiania o tym, iż są jeszcze inne tematy i inne rodzaje, metody, sposoby twórczości artystycznej poza istniejącymi i modnymi,— że mogą istnieć inne czynniki i inne fakty, mogące otworzyć inne sympatie poza decydującymi obecnie o możliwości artystycznego działania. Któż bowiem może wiedzieć, czy od wpatrzenia się z pasją i wzruszeniem w dzieje i życie wyjarzmionej ziemi, w życie ludu, w jego obyczaj tak wieloraki na tym szerokim zagonie, nie wy kwitnie w duszy artysty rodzaj nowy, sposób nieznany na świecie i może nareszcie nasza własna polska sztuka, nie przyniesiona zza granicy, nie czerpana z innej narodowej twórczości. Okazało się przecie, iż w Rosji, tak decydującej o naszych "kierunkach" taka właśnie nowa sztuka wyczarowana została z życia, mowy i wierzeń ludu przez Jesienina i innych. Może ten argument będzie miał jakie znaczenie.
W czasie wojny wszyscy niemal poeci polscy wojowali, wzywali do boju, wsiadali "na koń" i chwytali "za broń". Po skończeniu wojny Polska stała się niemodna w poezji, a wszyscy poeci są na nią niełaskawi. Przed kilkoma laty snobizm twórczy nawet zajęcie Warszawy przez Prusaków nakazywał rymami opiewać. "Warszawa wolna!" — wołał poeta. Dziś-przyłączenie naprawdę — Śląska — przeszło w poezji polskiej bez najmniejszego echa. Inny nam w dniu dzisiejszym snobizm miłościwie panuje. Lecz czy tematy, narzucone przezeń, czyli, według panujących obecnie opinii, należące jedynie do dziedziny sztuki, na które patrzymy i które traktowane są w dziełach artystów, wyczerpują w zupełności życie duchowe, sumę wzruszenia współczesnego człowieka, jego pasji, namiętności, idei, ogólną, zbiorową, czynną jaźń ludzką? Czy poza tą sumą, która należy do dziedziny sztuki niema spraw, tak dalece wstrząsających nas wszystkich, a wstrząsających niektórych z nas aż do złożenia życia w ofierze za ich ukształtowanie według woli i wewnętrznego duchowego rozkazu? Czy sztuka polska zaznaczyła w jakimkolwiek odłamie swoim, rylcem, barwą, dźwiękiem, albo choćby gwizdaniem melodii, ten niebywały fakt, iż ziemia chełmińska wróciła do Polski? Na tym skrawku nadwiślańskiej ziemi urodziła się jędza przemocy, wyćwiczyły się wszystkie walki, które kulę ziemską ogarnęły i wszystkie ludy pchnęły do boju. Na tym skrawku nadwiślańskiej ziemi Niemiec istotnie, w biały dzień "pluł nam w twarz". Nie mówię o sztuce politycznej, patriotycznej, uprawiającej politykę i szerzącej patriotyzm. Nie mówię również o sztuce opisywania narodowych wypadków. Dawno, bo jeszcze w roku 1833 znakomicie tę sprawę rozwiązał Juliusz Słowacki w przedmowie do "Lambra", mówiąc: "myli się ten, kto sądzi, że narodowość poezji zależy na opisywaniu narodowych wypadków: wypadki są tylko szatą, ciałem, pod którym trzeba szukać duszy narodowej, lub duszy świata". Dusza narodu i dusza świata leży w tych płonych piaskach i niemych lasach, gdzie się przewija jeszcze niezadeptany ślad bucefała tyranii, która ludy całe ogniem i mieczem wytępiła. Śni tam bodziec estetyczny, leży nietknięty wstrząsający impuls, na każdym zakręcie drogi tkwi zaczajona wieść. Ujęte w olbrzymie epos, w kolosalny obraz walk "Lites ac res gestae inter Polonos Ordinemque Cruciferorum", w kronikę Dusburga, w dzieła prześwietne naszych historyków Dra Kętrzyńskiego, ks. Stanisława Kujota i innych — dzieje te przejmują do szpiku kości. Niestety, dla artyzmu polskiego są niemodne.
A jeżeli te dziedziny, pajęczyną starości osnute, nie nęcą naszego artysty, to czy zajęło jego uwagę dzieło najżywsze z żywych — Śląsk? Zajmował uwagę całej kuli ziemskiej, doprowadził do stanu wrzenia zimne umysły dyplomatów, wielkorządców, panów świata, stał się kością niezgody, o którą furia wojny mogła się rozpętać, lecz artysty polskiego nie wzruszył. To siedlisko nowoczesności, istny obraz futurystyczny, ta retorta kolosalna, gdzie się ma wygotować wielkie życie potężnej Polski, gdzie ma się w żelazie maszyn narodzić jej wola i wiekuista niezniszczalność jej bytu, nie została zauważona przez artystę polskiego. Gdy ten strzęp piastowskiej dziedziny wytargany został zębami i pazurami śląskich powstańców, oddarty przez sumienie świata z mocy ostatniego z rozbiorców Polski, angielskiego ministra, gdy dokonał się ów niezapomniany skok narodu najbardziej skrzywdzonego, w sedno potęgi, — to dzieło boskie nie obudziło w artyzmie polskim ani jednego westchnienia, równorzędnego mu co do wielkości i siły. Najnowsze prądy artystyczne we Włoszech, gdzie się narodziły, we Francji, w Rosji wchłonęły w siebie życie polityczne tamtych krajów, a suma żywych wstrząsów i przeżyć nadała dziełom futurystów (i innych kierunków) na każdym miejscu inne, swoiste, oryginalne zabarwienie. Tamte kierunki są nowymi w istocie kartami literatury włoskiej, francuskiej, rosyjskiej. U nas, niestety, są to "ogryzki" cudze, bezbarwne, nieczytelne, dowody rzeczowe snobizmu. W rzeczach sztuki — "nikt do nas, — my na wszystkie posyłamy światy"...