Siostry bliźniaczki/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Siostry bliźniaczki
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Paweł u jednego z kolegów pozostawił swą broń i wraz z żoną i Weroniką udał się do kościoła św. Ambrożego...
— Hipokryci — mruknął Duplat, wygrażając za nimi pięścią. — I pan kapitan proteguje ich.
— Musisz bardzo nianawidzieć tego Pawła Rivat — zauważył Gilbert.
— Nienawidzę wszystkich odmawiaczy pacierzy, a on jest jednym z najgorliwszych. Brał ślub w kościele!... Taki jegomość! Tacy ludzie są najgorsi... oni są nieszczęściem Rzeczypospolitej!
— Rivat jest żołnierzem odważnym.
— 5ą odważniejsi od niego!
— Żona jego znajduje się w stanie odmiennym i boi się, że może już nie zobaczyć swego męża. Nie dziwię się temu. I moja żona w takim samym stanie, również płakała widząc mnie wychodzącego, aż mi przykro było.
— To ja jestem wytrzymalszym. Jeszcze nie urodziła się kobieta któraby mnie wzruszyła!
Tymczasem Paweł Rivat, jego żona i Weronika weszli do kościoła umoczyli palce w wodzie święconej, przeżegnali się i udali się do zakrystyi.
— Czego państwo życzą sobie? — zapytał sługa kościelny.
— Pragniemy zobaczyć się z księdzem wikarym d’Areynes.
— Księdza d’Areynes niema w Paryżu, ale jest drugi ksiądz wikar. O cóż to chodzi?
— Chcieliśmy prosić o odprawienie mszy.
— Kiedy?
— Natychmiast.
Wezwany przez zakrystyana drugi wikary oświadczył się z gotowością odprawienia na intencyę Pawła mszy świętej.
— Ale my jesteśmy ubodzy, odezwała się Weronika.
— To nie nie znaczy. Kościół nic od was wymagać nie będzie. Proszę iść do kaplicy Matki Boskiej, zaraz nadejdę.
W tej chwili jakaś młoda, zasłonięta woalką kobieta weszła do kaplicy i uklękła.
Po Mszy małżonkowie Rivat, podziękowawszy księdzu, kupili świecę i zapaloną postawili przed obrazem, poczem przeżegnawszy się zwrócili się do wyjścia.
Janina wydawała się mniej smutną a i Paweł czuł się na duszy wzmocnionym.
We drzwiach spotkali się z zawoalowaną kobietą, która podstąpiwszy do Pawła, rzekła:
— Przepraszam pana...:
— Pani zapewne omyliła się — odrzekł Rivat.
— Nie... Pan służy w 57-ym batalionie gwardyi narodowej?
— Tak pani.
— W kompanii pana Gilberta Rollina?
— Tak, pan Rollin jest moim kapitanem.
— I razem z nim wyrusza pan na niemców? — mówiła stłumionym od łkania głosem.
— Wyruszam.
— Niech pan przyrzeknie mi, że jeżeli jakie nieszczęście przytrafi się panu Rollinowi, to mnie pan o tem zawiadomi. Nie miałam odwagi prosić o to żadnego z żołnierzy, gdyż bałam się, by nie szydzono z moich obaw i łez, ale gdy przed chwilą widziałam pana modlącego się, pomyślałam sobie, że pan musi być dobrym, litościwym i nie odmówi mej prośbie.
Mówiąc ostatnie słowa, podniosła woalkę i wtedy dopiero Paweł Rivat poznał ją, gdyż widział ją nieraz rozmawiającą z jego kapitanem.
— Ach, to pani Rollin — rzekł, kłaniając się z uszanowaniem. — Niech pani nie wierzy w smutne przeczucia. I ja je miałem przed chwilą, a teraz jestem spokojny. Wierzę, że wrócimy cali i zdrowi, a może nawet nie będziemy się bili.
— Ja również nabrałam otuchy — rzekła Janina — wierzę, że Bóg ulituje się nad nami i zachowa mi męża. Nie zechce, by dziecko nasze, przychodząc ma świat, nie zastało ojca przy życiu.
— Nie myślmy o tych smutnych rzeczach. Gdyby zdarzyło się jakie nieszczęście memu kapitanowi, przyrzekam pani zawiadomić ją o tem. Przykre mi pani daje polecenie, lecz spełnię je.
— Dziękuję panu z całego serca.
Podała Pawłowi rękę, którą on końcami palców uścisnął nieśmiało.
— Ale niech pan nie mówi memu mężowi o naszej rozmowie, a zwłaszcza, że byłam w kościele.
— Nie powiem.
— Przecież, zauważyła Janina — chodziła pani do kościoła modlić się.
— Tak, ale mąż mój nie lubi kościoła — odrzekła z westchnieniem i oddaliła się.
Paweł Rivat udał się do szeregów i wkrótce wraz z batalionem wyruszył do Saint-Cloud.
Dzień 19 stycznia 1871 r. był dniem historycznym w oblężeniu Paryża, ale ponieważ nie piszemy historyi, ograniczymy się więc tylko na szczegółach, mających związek z naszem opowiadaniem.
Bitwa rozpoczęła się o godzinie siódmej rano.
W celu zamaskowania planu, kilkanaście batalionów gwardyi narodowej wyprawiono na wschód, gdy tymczasem podczas nocy sto czterdzieści tysięcy ludzi zgromadzono w stronie zachodniej.
Prusacy, widząc koncentrujące się wojska nad brzegiem Marny i z tej strony spodziewając się ataku, zwrócili ku nim swoją armię i rozpoczęli gorącą kanonadę.
Na nieszczęście, pogoda była fatalną dla wojsk gromadzących się na zachodzie, głęboka ciemność, mgła i ślizki grunt utrudniały pochód żołnierzy. Armia przed zajęciem pozycyi podzieliła się na trzy korpusy.
Skrzydło prawe, pozostające pod dowództwem generała Ducrot, nie nadeszło. Powinno była ono jeszcze przed wschodem słońca przebyć półwysep Gennevilliers, lecz natknąwszy się w drodze na pruską bateryę, zasypującą drogę kartaczami, napróżno usiłowało zmusić je do milczenia. Maszerować zaś pod tym gradem żelaza i ołowiu było niepodobieństwem.
A jednak trzeba było postępować naprzód.
Zdala dochodził już odgłos strzałów karabinowych i złowieszczy huk kartaczów.
Głównodowodzący wydał rozkaz sprowadzenia na relsy kolejowe, oddzielające wojska francuzkie od bateryi niemieckiej, lokomotywy opancerzonej i zaopatrzonej w potężne działa, których ogień w pół godziny zmusił do milczenia armaty niemieckie.
Teraz droga była już wolną.
Żołnierze nasi mogli maszerować dalej, ale stracono dwie godziny czasu, a zwłoka ta miała stanowczy wpływ na łos bitwy.
Powiedzieliśmy, że walka rozpoczęła się o zmierzchu.
Skrzydło lewe, złożone z jednego liniowego pułku żuawów i wzmocnione kilkoma batalionami gwardyi narodowej, walczyło z męztwem niesłychanem: zdobyło wzgórza Montretout, odebrało Saint-Cloud, zabrało jedenaście dział nieprzyjacielskich i wzięło do niewoli wielką liczbę żołnierzy.
Na nieszczęście, powodzenie to nie miało żadnego skutku.
Podczas gdy skrzydło lewe zajmowało Saint-Cloud i Montretout, środek, wyruszywszy ku pozycyom nieprzyjacielskim, napotkał pierwszą przeszkodę, mianowicie mocno obsadzony przez artyleryę nieprzyjacielską folwark, położony pod fortem Mont-Valerien.
Dwa razy z prawdziwą furyą francuzką rzucały się wojska na tę przeszkodę i dwa razy były odparte.
Nadeszły nowe bataliony gwardyi narodowej, a między niemi batalion 57-my, w którego skład wchodziła kompania Gilberta Rollina.
Wtem pułkownik wydał komendę:
— Na bagnety!
Tysiące ust powtórzyły ten okrzyk i młodzi żołnierze z zapałem rzucili się naprzód.
Gilbert blady, krokiem pewnym postępował przed swoją kompanią, tuż za nim z roziskrzonemi oczyma szedł Paweł Rivat.
Serwacy Duplat, drżąc na całem ciele, z kroplami potu na skroniach, chwiejnym krokiem, jak pijany, szedł z tyłu.
Ściśnięte szeregi walczących unosiły go pomimo jego woli; pragnąłby się cofnąć, uciec, lecz nie mógł.
Straszny ogień karabinowy zasypywał bohaterskich synów Paryża, lecz unoszący ich zapał był tak wielkim, że nieprzyjaciel musiał cofnąć się, co dozwoliło lewemu skrzydłu połączyć się z armią środkową.
Zajęto pałac i park Buzenval, las Bérengera i kilka innych punktów.
Wszędzie nieprzyjaciel cofał się i opuszczał pozycye.
Upojeni zwycięztwem żołnierze wołali: „Do Wersalu! Do Wersalu!“ i wszystkie siły francuzkie zwróciły się ku głównej pozycyi Bergerie.
Gdyby udało się opanować to wzgórze, panujące nad drogą wiodącą do Saint-Germain, wtedy dalszy pochód byłby już łatwym.
Była już godzina trzecia po południu.
Zapał żołnierzy francuzkich nie zmniejszał się, ale niemcy, we wszystkich bitwach zwyciężający tylko liczebną przewagą, mieli czas od rana ściągnąć znaczne posiłki i uczynić z Bérgerie pozycyę niezdobytą.
Ustawione na wzgórzu baterye dziesiątkowały żołnierzy francuzkich.
Znowu z tysięcy piersi rozległ się okrzyk:
— Na bagnety!
I znowu z szalonym impetem bataliony rzuciły się naprzód.
Kompania Gilberta Rollina od samego początku bitwy walcząc bezustannie, miała już szeregi mocno przerzedzone.
Idąc do ataku na Bérgerie spotkała się ona z kompanią bawarską.
Rozgorączkowany Gilbert był w bitwie wspaniałym.
Trzymając w jednej ręce szablę, a w drugiej rewolwer, ciągle był na czele swej kompanii i głosem dodawał odwagi żołnierzom.
Ten człowiek wykolejony, rozpustnik, hultaj, nie cofający się przed najbrudniejszym czynem, walczył jak prawdziwy bohater.
Nagle postępujący za nim Paweł Rivat wydał jęk głuchy i padł.
Kula armatnia strzaskała mu prawą nogę.
Atakujące szeregi przeszły po jego ciele.
— Janino! Janino droga! — szeptał ranny.
Duplat, spostrzegłszy go, potrącił nogą i zawołał:
— Zdychaj bigocie! Pójdziesz prosto do nieba, przecież cię ksiądz pobłogosławił dzisiaj.
Głos Pawła zamarł, a odparte przez prusaków szeregi francuzkie powtórnie stratowały nogami umierającego, a może już trupa.
Fort Mont-Valerien sypał ogniem armatnim. Na otaczającej go dolinie walczono jeszcze zawzięcie, ale los bitwy był już zdecydowany: zdobyte rano pozycye wpadły w ręce nieprzyjaciół i nadzieja połączenia się z armią prowincyonalną została straconą.
Wojska francuzkie znowu były zwyciężone.
Cofając się, pozostawiły na polu bitwy swych rannych, a niepodobna było zabrać ich w nocy, gdyż patrole niemieckie krążyły nieustannie.
Około północy pruska służba sanitarna, z doktorem Blasiusem Wolffem na czele, z latarniami w rękach, zajęła się uprzątaniem rannych i trupów z pobojowiska.
Podczas tej roboty chirurg niemiecki usłyszał nagle czyjeś wołanie:
— Do mnie! Na pomoc! Nie zostawiajcie mnie!
— Doktór podszedł do wołającego.
— Francuz... gwardzista.. — szepnął nachylając się nad rannym.
Był to Paweł Rivat, który odzyskawszy przytomność i spostrzegłszy snujących się z latarniami ludzi, wezwał ich pomocy.
— To jakiś pies francuzki — rzekł półgłosem jeden z tragarzy.
Chirurg niemiecki, usłyszawszy te słowa, pochwycił go za ramię i rzekł:
— Jesteś nikczemnym! Czyż francuzi nie są takimiż ludźmi jak i my? Czyż nie mają zarówno jak i my matek, żon i dzieci? Rzucona umierającemu obelga twoja jest czynem haniebnym! Precz mi z oczu!
Tragarz pochylił głowę i cofnął się.
— Weźcie tego biedaka — rzekł doktór do służby. — Ma nogę strzaskaną, lecz może wyzdrowieć. Ma on prawo do takiej samej opieki jak i nasi żołnierze. Lekarze francuzcy opatrują naszych rannych.
Położono go na noszach i odniesiono do ambulansu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.