Siostry bliźniaczki/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Siostry bliźniaczki
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Gdy Paryż dowiedział się o zawarciu rozejmu, znękana przeszło czteromiesięcznem oblężeniem ludność odetchnęła swobodniej i doznała uczucia, jakiego doświadcza więzień po wypuszczeniu go na wolność.
Chciano zapomnieć o doznanych cierpieniach i rachowano a przyszłość i nie przewidywano, że za parę miesięcy wznowią się one, jeszcze w wyższym stopniu, jeszcze straszniejsze.
Nowe chmury przeciągały nad Francją. Wybuchnęło powstanie 18 marca i miało się rozpocząć panowanie komuny.
Niezręczność rządu przyśpieszyła wybuch wulkanu powstańczego.
Gwardyi narodowa pragnęła zachować swą artyleryę do chwili opuszczenia ziemi francuzkiej przez niemców.
Rząd zgodził się na to ustępstwo, mimo to jednak próbował odebrać artyleryę konsystującą w Montmartre i Belleville.
Gwardya oparła się, pociekła krew i wybuchło powstanie.
Utworzony został komitet centralny, którego delegaci opanowali wszystkie gałęzie administracyi państwowej i prefekturę policyi.
Rząd cofnął się do Wersalu, za nim udało się wojsko i wszyscy urzędnicy, Paryż zaś został wydany na pastwę tryumfującej rewolucyi.
Wtedy nastąpiła epoka dzikości nieraz komicznej i strasznej, coś w rodzaju karnawału krwawego, z jego wielkimi ludźmi i improwizowanymi generałami, jak gdyby wziętymi z zapustnej maskarady.
Rabują, mordują, biorą zakładników, prześladują księży, przeobrażają kościoły na składy żywności i amunicyi, lub urządzają w nich zebrania komunistyczne, bluźnią w nich, kalają ołtarze i kropielnice.
Byłe to bezwstydne panowanie rozpusty, delrium tremens politycznego stronnictwa, przejętego idyotycznemi utopiami, do którego przyłączył się tłum złodziejów, włóczęgów, wszelkiego rodzaju hultajów, słowem szumowiny wielkiego miasta.
Ta banda złoczyńców czekała tylko na sposobność rzucenia się do gardła Francyi, zduszenia jej, zapanowania nad nią.
Sposobność zdarzyła się, więc skorzystał z niej.
Wytrawny łotr Serwacy Duplat znalazł się w swoim żywiole.
Posiadał on wszystkie ujemne przymioty, kwalifikujące go do roli działacza komuny.
Z prostego furyera awansowany na kapitana, nadymał się i z dumą paradował w mundurze, śmiesznie przybranym w galony błazeńskie.
W powierzonej mu dzielnicy terroryzował najuczciwszych ludzi, pod groźbą śmierci Werbował obywateli, by zwiększyć szeregi komunistów.
Było to panowanie terroryzmu, równie strasznego jak w 1793 r.
Ksiądz Raul d’Areynes nie mógł pozostać na stanowisku, gdyż kościół św. Ambrożego zabrany został przez komunę.
Ale nie ustępując w odwadze arcybiskupowi nie chciał opuścić Paryża, by nie pozostawić bez opieki swych ubogich, a przytem myśl ucieczki przed śmiercią i pochylenia czoła przed zniewagą oburzała jego dumę staroszlachecką.
Narażając się nieustannie na niebezpieczeństwa, gdyż jego charakter duchowny czynił go przedmiotem nienawiści sekciarzów, nie przestawał odwiedzać tych, którzy pod względem fizycznym lub moralnym potrzebowali jego wsparcia lub błogosławieństwa przed śmiercią.
Było to 15 kwietnia.
Od miesiąca już w Paryżu szalała rewolucya, broniąc się od wojsk wersalskich, usiłujących zdobyć forty Passy i Issy.
Raul d’Areynes od dość dawna już nie był u Gilberta i Henryki, nie dla tego, by o nich zapomniał, lecz z powodu braku czasu.
Wręczywszy trzy tysiące franków, wiedział, że wystarczą im one na jakiś czas, ale niepokoiła go myśl inna. Znając Gilberta, lękał się, by nie rzucił się on w wir ruchu rewolucyjnego i nie naraził żony na niebezpieczeństwa, mogące wyniknąć po stłumieniu rewolucji...
Postanowił więc pójść do Gilberta i jeśliby się dowiedział, że jest on skompromitowanym, zasłonić go przed odwetem, jaki niechybnie na stąpiłby po wejściu wojsk regularnych do Paryża.
Nadto otrzymał wiadomość z Fenestranges, którą pragnął zakomunikować Henryce.
Wyszedł z domu o zmierzchu i udał się na ulicę Serwan.
O tej porze w dzielnicy św. Ambrożego było dość spokojnie i przechodniów na ulicy niewielu.
Sklepikarze, widząc młodego kapłana, mówili sobie:
— Nasz wikary odważny! Prawie wszyscy księża ratowali się ucieczką, a on w sutannie chodzi po, ulicy. Wszyscy wiedzą, że jest człowiekiem dobrym, lecz cóż z tego, skoro pierwszy lepszy, dowodzący patrolem, pijak, może kazać rozstrzelać go na miejscu.
Gilbert, spostrzegłszy wchodzącego Raula, również zdumiał się wielce.
— Ksiądz w Paryżu! — zawołał — i w sutannie!
— Dlaczegóż nie miałbym przebywać Paryżu?
— Jakto, dlaczego? Chyba ksiądz nie wie, że wszyscy duchowni, są teraz najwięcej prześladowani, aresztowani i brani za zakładników.
— Owszem, wiem.
— Więc czemu ksiądz nie przebiera się w kostyum świecki? Podziwiam odwagę księdza! Ryzykuje kuzyn tylko wolność, lecz nawet i życie.
— W postępowaniu swojem nie widzę nic heroicznego. Pozostaję Paryżu, gdyż zatrzymują mnie tutaj obowiązki, chodzę zaś w sukni duchownej, gdyż dumny z niej jestem. Czyż żołnierz ukrywa swój mundur w chwili niebezpieczeństwa? Tem gorzej dla tych, co uważają księdza za przyjaciela. Należy litować się nad nimi. Mówisz pan, że ryzykują swobodę i życie. Życie moje należy do Boga, On jeden rozporządza niem.
— Co za powód sprowadza księdza do nas? Może nadeszły jakie wiadomości z Fenestranges?
— Nadeszły.
— Jak ma się hrabia?
— Dodrze. Przyszedłem dowiedzieć się, czy nie brałeś pan udziału w rewolucyi?
— Najmniejszego.
— To dobrze. Jak zdrowie mojej kuzynki?
— Nie tęgo.
— Czy mogę zobaczyć się z nią?
— Owszem, proszę księdza — odrzekł Gilbert i zaprowadził gościa do drugiego pokoju, gdzie Henryka, osłabiona, leżała na szezlongu.
Przywitała Raula podaniem ręki i uczyniła tę samą co Gilbert uwagę.
— Nie chciałem opuszczać Paryża — odrzekł wikary — uważałem to bowiem za dezercyę.
— Przychodząc do nas, narażałeś się kuzyn na niebezpieczeństwo.
— Ufam w opiekę Boską i jestem zadowolony z tej wizyty, gdyż przekonałem się, że źle oceniałem twego męża. Podejrzewałem go...
— O co? — zapytała Henryka zdziwiona.
— Lękałem się, aby Gilbert nie uległ wpływowi panującej teraz w Paryżu gorączki rewolucyjnej i nie wziął udziału w działaniach komuny.
— Nie zna mnie ksiądz — odrzekł Gilbert. — Zapewne przekonania moje różnią się bardzo od opinii księdza, ale dzięki memu urodzeniu i wychowaniu należę do stronnictwa porządku i nie chcę mieć nic wspólnego z powstaniem, którego zasadą jest bezrząd. Zresztą, choćbym był nawet zdolnym do połączenia się z utopistami, to stan Henryki powstrzymałby mnie od tego.
I jak wytrawny hypokryta dodał:
— Wkrótce zostanę ojcem, uważam więc, że nie mam prawa rozporządzać życiem, które odtąd należy do mojego dziecka. Mam wiele wad, ale odczuwam w sobie usposobienia, o których istnieniu dotychczas nie nie wiedziałem. Najsilniejszem z nich i przemawiającem we mnie najpotężniej, jest uczucie ojcowstwa, tak wielkie, że nie poznaję siebie.
Gdy Gilbert kończył tę tyradę, tak sprzeczną z jego skłonnościami, któs zadzwonił u drzwi.
Gilbert wyszedł do pierwszego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą i wpuścił oryginalnego gościa.
Był to mężczyzna z brodą, ubrany w mundur gwardzisty, pokryty galonami, z ostrogami u butów i ogromną szablą, prawdopodobnie skradzioną w jakiejś zbrojowni, lub w sklepie starzyzny. Dwa długie pistolety sterczały za pasem, pokrytym szeroką opaską czerwoną. Kepi jego, również prawie w całości obszyte galonem złotym, więcej pijacko niż buńczucznie było nasunięte na prawe ucho. Daszek tego kepi rzucał cień na twarz bladą, nieprzyjomną i zniszczoną rozpustą.
Gilbert — zobaczywszy tego przybysza, mimowoli cofnął się o krok.
— Kto pan jesteś? czego chcesz? zapytał.
— To tak? Więc nie poznajesz już pan starych przyjaciół — odrzekł gość głosem ochrypłym. Może dla tego, że awansowałem i zapuściłem brodę.
Gilbert, po głosie poznał byłego furyera, którego nie widział od dwóch miesięcy.
— Serwacy Duplat! — zawołał.
— Tak, Serwacy Duplat, w swojej własnej osobie — odrzekł nadymając się. — Prawda, ładny mundur! Nie miałeś takiego, gdyś był kapitanem.
Gilbert przestraszył się, zdawało mu się bowiem, że wizyta ta nie zapowiada mu nic dobrego.
Znał on dobrze wartość tego hultaja, z którym do współki kradł żołd żołnierski, znał jego dziką nienawiść do księży i wiedział o przestrachu, jakim terroryzm jego przejmował wszystkich mieszkańców dzielnicy.
Przybycie tego nowego kapitana podczas wizyty wikarego groziło niebezpieczeństwem poważnem.
— Chciałem pomówić z panem — rzekł Duplat.
— Nie mam czasu, jestem zajęty.
— Gadaj to, obywatelu, komu innemu, nie mnie. Zresztą mam ci powiedzieć tylko kilka słów.
Niepodobieństwem było wyrzucić gościa za drzwi, gdyż mógł narobić hałasu, który z sąsiedniego pokoju wywołałby wikarego.
— Chodź pan — rzekł Gilbert po pewnem namyśle i wprowadził go do pierwszego pokoju.
Duplat obejrzał się w około i rzekł:
— Dobrze, że niema nikogo, będziemy mogli pogawędzić.
— Powiedziałem panu, że jestem zajęty.
— Powinieneś, obywatelu, znaleść czas dla swego byłego kolegi.
Usadowił się wygodnie w fotelu naprzeciw Gilberta, drżącego z obawy, by ksiądz d’Areyenes nie wyszedł z pokoju Henryki.
Ale ten rozpoznał głos Duplata, a wiedząc jaką rolę odgrywał on w rewolucyi, przerwał rozmowę swą, z kuzynką.
— Więc o co chodzi? — zawołał Gilbert niecierpliwie.
— Chodzi, kochany kolego, o przypasanie szabli i o nałożenie znowu munduru i kepi.
— Nie rozumiem, — odrzekł Gilbert.
— Nie rozumiesz kolego? Nie blaguj! Powiedz raczej, że ci się to nie podoba! A jeżeli nie chcesz dobrowolnie, to potrafimy zmusić cię.
— To znaczy, że przyszedłeś pan w celu zwerbowania mnie.
— Zgadłeś, kolego. Komendant 57 batalionu zdradził i uciekł do Wersalu. Jeżeli dostanie się w nasze ręce, postawimy go pod murem. Ale tymczasem posada wakuje, a ponieważ batalion cię zna, jako odważnego, więc mianowano cię komendantem. Przyznam ci się, że gorąco popierałem twoją nominacyę. — Każ dziś jeszcze przyszyć sobie galony, a jutro rano obejmiesz batalion i poprowadzisz go do Passy, gdzie spodziewamy się ataku wersalczyków.
Położenie było krytyczne, zwłoka niemożliwa, należało przyjąć, lub odrzucić natychmiast.
Gilbert zdecydował się odrazu:
— Nie przyjmuję.
— Ba! i dlaczegóż to? — zapytał szyderczo.
— Ponieważ nie mogę opuścić domu.
— A cóż ci przeszkadza, kolego?
— Stan mojej żony...
— Nie gadaj głupstw!
— Doznany podczas oblężenia niedostatek, bardzo nadwerężył jej zdrowie — mówił Gilbert. — Lada dzień nastąpi rozwiązanie, a ponieważ nie jestem tak bogatym, bym dla dozoru jej mógł wziąć służącą, muszę więc pielęgnować ją sam. Zdaje się, że przyznasz mi pan słuszność.
— Jestto pretekst, nie powód.
— Czyż może być ważniejszy? Gdybyś pan był żonatym i widział żonę swoją w stanie takim, w jakim znajduje się moja, postąpiłbyś tak samo.
— Ja żonatym? Tego nie będzie nigdy! Jestem kawalerem, jak mój ojciec i dziadek!
— Widzisz pan, że nie mogę przyjąć jego propozycyi, choć jestem za nią wdzięczny panu.
— Chyba nie bardzo. Wymieniony przez papa powód jest wykrętem.
Mówisz pan, że nie jesteś dość bogatym, by nająć służącą, a odrzucasz pensyę kapitana, za którą mógłbyś przyjąć ich kilka. Proponuję panu stanowisko, które może pana zaprowadzić wysoko... Zwracam na pana uwagę Komitetu Centralnego, który może cię wzbogacić, a pan gadasz mi bzdurstwa, że obywatelka Rollin jest chorą. Cóż u kroćset dyabłów, przecież szpitale nie dla psów pobudowane. Niech uda się do którego z nich, będzie jej tam dobrze, a pan musisz pójść z nami i krzyczeć: „Niech żyje komuna! Niech żyje rewolucya społeczna!“
— Powiedziałem panu, że nie mogę przyjąć — drżącemi ustami odrzekł Gilbert.
Postawa Duplata stawała się coraz więcej napastniczą.
— Przyznaj się pan, że nie chcesz służyć Komunie — rzekł — i że chorągiew czerwona źle oddziaływa na twoje nerwy. Znam ja cię dobrze, obywatelu, jesteś arystokratą, reakcyonistą, szlachcicem i masz krewnych w wojsku wersalskiem. — Nie chcesz bić się z nimi, ale my ich zgnieciemy! Nie chcesz być komendantem naszego batalionu! Dobrze, ale tem gorzej dla ciebie. Wetkną ci karabin w rękę i musisz pójść z nami!
— Przemocą?
— A cóż pan myślisz, że będziemy się bawili z tobą? Podczas oblężenia, gdyś dzielił się zemną żołdem żołnierskim, nie byłeś takim dumnym, widocznie głód dokuczał ci więcej i sumienie miałeś więcej elastyczne! Okoliczności zmieniły się, gardzisz żołdem, więc musiałeś otrzymać spadek po jakich milionerach krewnych z prowincji. Poczekaj, przyjdzie kolej i na nich! Gdy skończymy z wersalczykami, zaczniemy oczyszczać prowincyę. A u nas idzie to prędko: do muru i dwanaście kul!
Gilbert był blady jak trup.
Duplat mówił to tak podniesionym głosem, że każde jego słowo musiało być słyszane wyraźnie w pokoju Henryki.
— Zobaczę — rzekł po cichu — daj mi pan czas do namysłu.
— Niema co namyślać się — gwałtownie odrzekł były furyer. — Należy decydować się natychmiast! Tak lub nie, słyszysz pan? Potrzebujemy obywateli odważnych i oficerów do walki z tą hołotą wersalską. Bierzemy ich z ludu paryzkiego i muszą iść — chcą czy niechcą! Dałem panu do wyboru, szpadę komendanta lub karabin prostego żołnierza! Decyduj się, bo inaczej Do muru! i Niech żyje wolność!
Duplat, mówiąc to, a raczej krzycząc, popierał swe groźby śmieszną pantominą i teatralnemi gestami.
Gilbert rozumiał dobrze, że rewolucya będzie stłumioną i pociągnie za sobą odwet straszny. Jego osobisty interes więcej, aniżeli przekonanie, nie dozwalał mu odgrywać w niej roli; ale ponieważ groziło mu niebezpieczeństwo natychmiastowe, próbował więc jeszcze raz przekonać swego przeciwnika, gdy wtem drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się i w progu blady, lecz spokojny, stanął wikary, a za nim Henryka.
Na widok księdza krople potu wystąpiły na czoło Gilberta.
Raul podstąpił do Duplata i rzekł:
— Przed chwilą wygłosiłeś pan hasło: „Niech żyje wolność!“ więc szanuj ją i nie zmuszaj nikogo pogróżką i gwałtem do walki w swojej sprawie.
Ex-furyer z wściekłością zacisnął pięście.
— Co — zawołał głosem ochrypłym — ty, klecho, będziesz mi dawał nauki! ty, którego mogę odesłać do więzienia, lub rozstrzelać! Co za zuchwalstwo! Miałem słuszność, mówiąc przed chwilą, że pan Rollin należy do waszej bandy, skoro nie chce iść z nami. Więc to ty zabroniłeś mu! ty, szczurze kościelny, zapalacza świec! Poczekaj, zaraz ja z tobą skończę!
Pochwycił z pasa pistolet i odciągnął kurek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.