Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VI.

Dwaj podróżni, opuściwszy oberżystę, naradzali się jeszcze może z kwadrans, a potem, naśladując ludzi ciekawych i bezczynnych, zwrócili się ku poczcie, przed której bramą czekał powóz podróżnego, który niedawno przyjechał; zamierzał on pewnie puścić się już w dalszą drogę, gdyż pocztyljon zaprzęgał świeże konie.
Kapitan Russell i jego towarzysz zbliżyli się zupełnie do pojazdu, który stojąc między nimi a oberżą pod Cesarskim orłem, zasłaniał ich zupełnie od strony okien hotelu. Usiadłszy potem na kamiennej ławce, stojącej na boku drzwi pocztowych, obaj cudzoziemcy zdawali się bacznem i biegłem okiem przypatrywać koniom, które zaprzęgano.
— Mój przyjacielu, ten koń z pod siodła musi być również dobry, jak piękny — rzekł po chwili Russell do pocztyljona — mało widziałem koni tak silnej powierzchowności.
— Ba, ba! i powierzchowność jego nie jest wcale zwodnicza, mój obywatelu — odpowiedział pocztyljon, któremu pochlebiła pochwała, jaka spotkała jego konia — dotrzymuje tego na co patrzy, dlatego też przezwałem go Karmelitą, i godzien jest tego imienia, poczciwe konisko.
— Doprawdy — przerwał Russel — nie mogę się wydziwić, co to za piękne zwierzę, jaka pierś, jaki krzyż, jaka noga!
— A głowa jaka ładna — dodał Pietri — mała i wydatna, jakby jakiego arabczyka.
— Oh, oh! — zawołał pocztyljon — jak to zaraz widać, moi obywatele, że jesteście prawdziwi znawcy, te też wierzcie mi, kiedy wam powiem, że z moim Karmelitą i Sankiulotą (tak ¡nazywam mego drugiego konia), galopem wpadam na każdą ćwierćmilową górę.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej, mój przyjacielu, i musi też być niemała przyjemność mieć takiego konia pod sobą.
— Wierzę, wierzę, ale bo on też niesie lekko, że to aż miło — odpowiedział pocztyljon uniesiony zapałem — jabym z moim Karmelitą puścił się nawet do Rzymu.
— Chociaż jestem marynarzem, bardzo często jeździłem konno — rzekł anglik — ale nigdy nie miałem szczęścia dosiąść takiego wierzchowca.
— Co temu to wcale nie przeczę, mój obywatelu, i mogę panu zaręczyć, że nigdy nie wsiądziesz na podobnego.
— To szkoda!
— Ba! cóż robić?
— Mój przyjacielu, czy chcesz sobie zarobić czterdzieści franków — rzekł anglik po chwili milczenia.
— Czterdzieści franków? — powtórzył pocztyljon zdumiony — zarobić czterdzieści franków, ja?
— Tak.
— Jakimże to sposobem, u djabła?
— Sposobem bardzo prostym.
— Zobaczymyż ten sposób.
W chwili kiedy anglik miał objawić swoją propozycję, chłopiec z oberży przebiegł ulicę i rzekł do pocztyljona:
— Piotrze, nie potrzebujesz się bardzo śpieszyć, gdyż właściciel tego powozu nie jest jeszcze gotów.
— A cóż on tam robi, ten opieszalec? — odpowiedział pocztyljon — dlaczegóż mu było tak pilno kazać zaprzęgać?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział chłopiec — to wygląda jak baba jaga. Zamiast wina pije zsiadłe mleko, a na obiad miał wodziankę i jajka na miękko.
— Wodziankę, i wina nie pił! Otóż mi człowiek —
— A więc słuchaj — rzekł Anglik, nachylając się do anglika, rzekł: — więc cóż tedy, obywatelu... przed chwilą mówiliście mi, że będę mógł zarobić...
Russel spojrzał porozumiewawczo na pocztyljona, pokazując mu chłopca z oberży, poczem rzekł do niego:
— Pójdźmy na podwórze, mój przyjacielu, tam powiem ci tylko dwa słówka.
— Nie można, obywatelu, zostawiać Karmelity samego, dopierożby on uczęstował Sankiulotę. Patrzajcie no na tego zucha, on już zaczyna — dodał Piotr zbliżając się do swych koni, które chrapały i zaczynały rwać się do siebie. — Hej, Karmelito — krzyknął — stać, zbójco! Jak się tylko ruszysz jeszcze, to ja ciebie przywitam.
— A więc słuchaj — rzekł Anglik nachylając się do ucha pocztyljona, i szepcząc do niego czas jakiś po cichu.
— Doskonale! — zawołał pocztyljon z uśmiechem — a to szczególna myśl!
— No cóż, mój kochany, przyjmujesz?
— Dalibóg!... — Jeśli przyjmujesz, oto masz dwadzieścia franków, na miejscu resztę. Przy tem wszystkiem, cóż ty ryzykujesz? Przecież w tem niema nic złego.
— Nic złego, dalipan! Ale to mi myśl, prawdziwa myśl marynarza! Znam ja to, przecież byłem na poczcie w Dieppe. Trzeba było widzieć korsarzy, kiedy pochwycili dobrą zdobycz, jak za jedno tak, albo nie, płacili brzęczącem srebrem albo i złotem! Widziałem takiego, który zapłacił aż dwadzieścia pięć Napoleonów staremu garbatemu zakrystjaninowi, za to tylko, ażeby się dał przebrać za kobietę w kapelusz z piórami i w suknię z falbanami, i żeby się potem dał wozić w dorożce z nimi i z ich gołąbkami.
— Cóż chcesz, mój kochany — odpowiedział Russel z uśmiechem — marynarze nie tak często bywają na lądzie, ażeby sobie mieli odmawiać swoich małych przyjemności, zwłaszcza kiedy one nie szkodzą.
— Nie inaczej, ma się rozumieć.
— A zatem, zgoda?
— Ba! — odpowiedział pocztyljon — z takim cherlakiem, jak ten, którego powiozę, który wina nie pije i tylko wodziankę zajada, niema sobie czego odmawiać. Zresztą, wszakże go to nawet nie nastraszy. Zgoda, obywatelu.
— Oto dwadzieścia franków — rzekł Russell — wsuwając pocztyljonowi sztukę złota do ręki — później otrzymasz drugie tyle.
— Dobrze. Ale śpieszcie się, bo to blisko mila drogi, mniejsza jednak o to, zostawię wam dosyć czasu. Jeżeli mój jegomość będzie uważać, że zbyt wolno jadę, powiem mu, że Sankiulota ma odciski. Śpieszcie się, obywatelu. Udajcie się uliczką na lewo, a potem zaraz znajdziecie się na właściwej drodze.
Po chwili obaj podróżni znikli.
W kwadrans potem, kiedy pocztyljon ciągle zajęty był powściągnieniem swego Karmelity i jego towarzysza, oberżysta z pod Cesarskiego Orla stanął we drzwiach i zawołał na niego:
— Dalej, mój chłopcze, na koń, na koń, twój pan chce już wsiadać do powozu.
— Djabli wezmą! — mruknął Piotr, siadając opieszale na konia — to ten pijak zsiadłego mleka dosyć wcześnie wyrusza, a moi dwaj marynarze nie będą mieli czasu przybyć na wzgórze.
To powiedziawszy, pocztyljon zajechał przed drzwi oberży; gospodarz skwapliwie spuścił stopień, zamknął drzwiczki za podróżnym, który wsiadł do powozu, poczem, zdjąwszy szlafmycę, ukłonił mu się z największem uszanowaniem, i rzekł do pocztyljona:
— Ruszaj żywo, Piotrze, bo panu się śpieszy.
— Już to ja lotem ptaka zawiozę obywatela — odpowiedział Piotr, głośno, trzaskając z bicza, i ruszywszy galopem z miejsca, śpiesznie przejechał przez miasto i wkrótce stanął na bitym trakcie; ale, ujechawszy ze dwieście kroków, nagle zatrzymał konie i, obróciwszy się na siodle, zdawał się czegoś oczekiwać.
Podróżny, zdziwiony tym wypoczynkiem, spuścił jedno okno i zawołał:
— A cóż, co się stało, mój chłopcze? Dlaczego stoisz?
— Wszakże pan wołałeś: stój!
— Mylisz się, jedź dalej, mój przyjacielu, i staraj się nagrodzić stracony czas.
— Bądź pan spokojny, jak ruszę, to wszystko połamię, chcę, ażeby ani kawałka nie zostało z pańskiego powozu, gdy staniemy na przeprząg.
I znowu ruszył galopem.
Lecz po dwustu może krokach tej szalonej jazdy, nastąpiło nowe i nagłe wstrzymanie.
— Cóż to znaczy — zawołał podróżny — cóżeś znowu zrobił?
— Niech cię milljon kroć sto tysięcy, fur, beczek, bataljonów! — krzyknął Piotr, zsiadając z konia, kończąc swoje przekleństwo pod nosem, i udając jakoby poprawiał postronki u orczyków.
— Powiedzże mi przynajmniej, co ci się stało, mój kochany.
— Nie zważaj pan na to, to nic, mój obywatelu, ten gałgan lejcowy wierzgnął oto zanadto wysoko i muszę mu teraz nogę przełożyć.
— To jeszcze niewielkie nieszczęście — rzekł podróżny głosem łagodnym — staraj się przynajmniej, ażeby to się już więcej nie przytrafiło.
— Jak ruszymy teraz to polecimy jak jaskółki, mój obywatelu — odpowiedział Piotr, siadając znowu na konia; poczem dodał zcicha: — poczekaj ty niedołęgo, patrzaj jaki mi ptaszek. Otóż to pić zsiadłe mleko. Słowo honoru, człowieka aż litość bierze.
I jeszcze raz ruszył galopem, trzaskając z bicza.
Powóz toczył się szybko, a pocztyljon od czasu do czasu, jakby umyślnie, dla zabawy, trzaskał z bicza, słuchając odbijającego się echa; wtem nieznacznie konie zwolniły biegu, z galopu przeszły w kłus, z kłusu w powolny truchcik, aż nareszcie powóz zupełnie stanął.
Piotr zsiadł z konia, obejrzał tylną nogę swego« wierzchowca i zawołał:
— A bodaj cię jasne pioruny! otóż znowu mój koń mi zakulał.
— Co! zakulał? — powtórzył podróżny spokojnym głosem, chociaż te ciągłe przystanki mogły były człowieka świętego skusić do niecierpliwości. — Co! zakulał?...
— Okropnie kuleje — odpowiedział Piotr, trzymając jeszcze konia za nogę.
— I jakimże to sposobem mogło mu przyjść to okulawienie?
— Niech mnie djaibli wezmą jeśli wiem, jakim sposobem.
— Więc zostaniemy na drodze?
— Nie, mój obywatelu, nie byłoby to nic tak niebezpiecznego, gdybym mógł tylko zobaczyć, od czego on tak okulał, ale już noc się robi coraz ciemniejsza.
— Prawda, że bardzo ciemno — wtrącił podróżny. — Trzeba będzie pamiętać zapalić latarnie na pierwszym przeprzęgu.
— Ah! już czuję palcem, co to jest — zawołał pocztyljon — to kamyk wcisnął się między róg, a podkowę. Gdybym go tylko mógł wyjąć, toby nic nie było.
— Spróbuj, mój kochany, gdyż, powiedziawszy prawdę, jakieś nieszczęście nas prześladuje — odpowiedział podróżny tonem najspokojniejszym w świecie.
Tymczasem pocztyljon przeklinał głośno i złorzeczył kamykowi, którego nie mógł wydobyć, a śmiał się ukradkiem z powodzenia swego podstępu, rachując, że dwaj marynarze mieli już dosyć czasu, ażeby stanąć na umówionem miejscu; dlatego też niegodziwiec krzyknął radośnie i z wielkiem zadowoleniem:
— Nareszcie... wydobyłem już ten przeklęty kamień; teraz dopiero ruszym z kopyta... i polecimy jak ptaki.
Jakoż powóz szybko w dalszą puścił się drogę. Noc zupełnie już zapadła, lecz dzięki czystości nieba i jasności gwiazd, ciemność nie była jeszcze zbyteczną.
Tym razem pocztyljon jednym tchem stanął u stóp wzgórza. Tu dopiero zatrzymał zdyszane konie, a zszedłszy na ziemię, zbliżył się do drzwiczek i rzekł do podróżnego:
— Przybyliśmy teraz pod wysoką górę, pójdę ja kawałek przy koniach, ażeby im trochę ulżyć; jak tylko staniemy na wierzchu, zahamuję koła, bo spadek z drugiej strony jest bardzo przykry.
— Dobrze, mój przyjacielu — odpowiedział podróżny.
Rzeczywiście, przez parę minut pocztyljon szedł przy koniach, lecz zwalniając coraz bardziej kroku, gdy tymczasem powóz zwolna postępował w górę, Piotr pozwolił wyprzedzić się pojazdowi.
W tej chwili Russel i Petri wyszli z krzaków, ciągnących się nad drogę, i śpiesznie zbliżyli się do pocztyljona. Ten, idąc ciągle, zdjął swój kapelusz z galonem, kurtkę z czerwonym kołnierzem i palone buty; anglik, zdjąwszy nawzajem swą opończę okrętową, wdział na siebie spencer, buty i włożył kapelusz na głowę. Pocztyljon, uśmiechając się z wielkiem zadowoleniem na to wszystko, co uważał tylko za wesoły żart, oddał anglikowi swój bicz, mówiąc do niego:
— Już to ja zawsze powtarzam, że myśl pana jest bardzo zabawna, prawdziwa myśl majtka hulaki, chociaż pan nim nie jesteś.
— Cóż chcesz, mój kochany, ja namiętnie lubię konie, i dla mnie będzie największą rozkoszą, jeśli przynajmniej przez kwadrans pojadę na twoim pięknym i silnym rumaku. Wszakże to kaprys bardzo niewinny, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć! cóż to może szkodzić temu amatorowi wodzianki, co tam siedzi w berlince? Ale co to za cierpliwość tego człowieka, wie pan, że on mnie już samego zniecierpliwił, jakby to krwi nie miało w żyłach.
— Czy tak myślisz? — rzekł Russell, zbliżając się do powozu.
— Musi to być jakiś korzeniarz, co porzucił swój handel, i pewno niezły człowiek. A więc, dalej, mój obywatelu, siadajcie na koń, noc jest ciemna, a ten amator zsiadłego mleka nie spostrzeże się wcale. Ja usiądę za powozem z waszym towarzyszem. O pół mili od stacji jest druga góra.
— Otóż w tem miejscu — rzekł Russel — ja zsiądę, ty odbierzesz swój ubiór, ja się przebiorę, i rzecz będzie skończona; teraz, mój przyjacielu, oto masz twoje dwadzieścia franków.
I, wsunąwszy Piotrowi sztukę złota w rękę, Russel podwoił kroku, dopędził konie może o dwadzieścia kroków od wierzchołka góry i dalej szedł przy nich.
Noc była taka ciemna, że podróżny nie mógł się spostrzec na tej zamianie osób; gdy powóz bliski był już wierzchołka, podróżny odezwał się do pocztyljona:
— Mój chłopcze, nie zapomnij tylko dobrze przytwierdzić hamulec.
— Zaraz, panie — odpowiedział mniemany pocztyljon półgłosem, i poszedłszy za powóz rzekł pocichu do Maltańczyka i Piotra:
— Siadajcie teraz z tyłu i trzymajcie się dobrze resorów, zahamuję koło.
Obaj usiedli na wskazanem miejscu i silnie uchwycili się resorów, gdy tymczasem Russell, brząkając łańcuchem, odczepił go od hamulca, który zostawił na boku, zamiast go właśnie podłożyć pod koło.
Nareszcie anglik dosiadłszy konia, spiął go ostrogami i z przerażającą szybkością puścił się z góry.
— Do stu piorunów! on nas zabije! a w dodatku jeszcze i tego wodziankowego biedaka — zawołał Piotr, słysząc brzęk łańcucha odbijającego się o kamienie — wasz towarzysz źle przytwierdził hamulec.
Maltańczyk, zamiast odpowiedzieć pocztyljonowi, ugodził go oprawą pistoletu tak silnie w głowę, że Piotr puścił resor, którego się trzymał, i potoczył się na drogę, gdy tymczasem powóz pędząc na dół z niesłychaną szybkością, znikł w gęstym obłoku kurzawy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.