Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XI.

Ludwik wnet przybył na ulicę <de Grenelle. Gdy przechodził koło loży odźwiernego, zawołał tenże na niego, mówiąc:
— Panie Ludwiku! ojciec pański, wychodząc przed dwiema godzinami z domu, zostawił dla pana ten oto list i poruczył mi, abym go panu zaniósł do kantoru, gdybyś przed drugą popołudniu nie przyszedł do domu.
Ludwik odebrał list, który następnie brzmiał:

„Drogie dziecko!

„Odbieram w tej chwili kilka słów od mego przyjaciela Ramona, donosi mi, iż wraz ze swoją córką dziś przybywa do Paryża.
„W życiu swojem jeszcze nie odbywał podróży koleją, dlatego chce skorzystać z okazji i wysiada w Versailles, prosząc nas, abyśmy go tam oczekiwali. Obejrzymy pałac a wieczorem wrócimy ostatnim pociągiem do Paryża.
„Oczekuję cię w hotelu des Reservoir. Jeżeli nas tam nie znajdziesz, to udaj się do pałacu. Spotkanie się z panną Ramon do niczego cię nie obowiązuje. Chcę tylko, abyś ją przy tej sposobności dokładnie zbadał i niesprawiedliwość twojej antypatji ku niej uznał.
„Zresztą, okazałbyś wielki brak wychowania, gdybyś nie wziął udziału w tem spotkaniu. Przybywaj więc, mój kochany Ludwiku, choćby tylko z grzeczności, której się od każdego dobrze wychowanego młodzieńca wymaga.
„Twój ojciec, który cię kocha i tylko twego szczęścia pragnie.

A. Richard“.

Pomimo uszanowania dla woli ojca, nie pojechał tym razem Ludwik do Versailles, wiedząc, że ponowne zejście się z panną Ramon byłoby zupełnie bez celu, i że więcej, niż dawniej był zdecydowany poślubić Marietę.
Dziwne odkrycie o bogactwie ojca nie zmieniło jego skromnych i pracowitych nawyknień, pobiegł co prędzej do kancelarji, do swych powinności i aby uniewinnić swoją przed obiadową nieobecność. Kilka bardzo pilnych prac przykuło go na dłuższy czas do biurka, tak, że zupełnie zapomniał o wrażeniach dnia dzisiejszego, kiedy zaś miał wychodzić, wpadł do kancelarji jeden z kolegów wołając:
— Ach, przyjaciele, co za wypadek, jakie nieszczęście.
— Co się stało?
— Spotkałem znajomego, który właśnie powracał z dworca wersalskiego.
— Z dworca wersalskiego — zawołał Ludwik w obawie — na Boga, co się stało?
— Okropne nieszczęście!
— Wielki Boże! — zawołał Ludwik, blednąc.
— Pociąg wykoleił się, wracając do Paryża, wagony wpadły na siebie i zapaliły się od maszyny, prawie wszyscy podróżni albo się zupełnie popalili, albo się podusili.
Przejęty śmiertelną trwogą nie był Ludwik w stanie dalej słuchać opowiadania kolegi. Bez kapelusza wybiegł z kancelarji, wsiadł w pierwszy lepszy kabrjolet, mówiąc dorożkarzowi.
— Dwadzieścia franków napiwku, jeżeli mnie co koń wyskoczy zawieziesz na wersalski dworzec, a, potem... sam jeszcze nie wiem dokąd. Lecz śpiesz się ma Boga, śpiesz.
— Prawy czy lewy brzeg — zapytał dorożkarz, popędzając konia.
— Co?...
— Są dwa dworce, czy pan rozkaże na ten na prawym, czy na lewym brzegu?
— Chcę się dostać na tę linję, gdzie stało się takie nieszczęście.
— To jest pierwsze słowo, które słyszę.
Ludwik rozkazał zawieść się do swej kancelajji, chcąc dowiedzieć się od kolegi bliższych szczegółów, lecz nikogo już nie zastał i wsiadł napowrót do kabrjoletu.
— Panie! ja się właśnie dowiedziałem, nieszczęście stało się na lewym brzegu. — Będąc teraz pewnym, kazał się zawieść na lewy brzeg. Tu mu ten wypadek potwierdzono, i opowiedziano, w którem miejscu się wydarzył.
Jadąc wpierw gościńcem, a potem boczną drogą, dotarł nareszcie do miejsca katastrofy.
Straszny ten wypadek opisywały wówczas gazety tak dokładnie, że my o nim wspominać nie będziemy.
Ludwik szukał przez całą noc daremnie swego ojca pomiędzy zwęglonemi, albo okropnie zranionemu ciałami. Około czwartej godziny rano wrócił strawiony bólem i umęczeniem do Paryża. Jedna nadzieja mu jeszcze pozostała. Może ojciec jego, równie jak mała liczba innych podróżnych, uniknął nieszczęścia i powrócił do domu.
Zaledwie zajechał przed dom, wyskoczył z kabrjoletu, pobiegł do loży portjera, pytając go się:
— Wrócił mój ojciec?
— Nie, panie Ludwiku.
— A więc nie żyje! — szeptał Ludwik, zalewając się łzami — nie żyje.
Kolana się pod nim uginały i bliski omdlenia usiadł. Posiedziawszy kilka minut w loży portjera, który jak mógł tak go pocieszał, poszedł powoli do swej izdebki.
Na widok tego ubogiego mieszkania, które przez tak długi czas z ojcem dzielił, boleść jego nie znała granic.
Rzucił się na łóżko, a zakrywając twarz rękoma, płakał jak dziecko.
Tak upłynęło może pół godziny, kiedy wszedł portjer.
— Czego pan żąda — zapytał Ludwik, ocierając łzy.
— Bardzo mi przykro, że w takiej chwili muszę przeszkadzać — odpowiedział — lecz dorożkarz...
— Dorożkarz? — spytał Ludwik, zapominając o kabrjolecie — co za dorożkarz?
— Ten, którego pan całą noc zatrzymał, obiecując mu wczoraj dwadzieścia franków za pośpiech a do tego przychodzi jazda nocna, co czyni razem czterdzieści dziewięć franków.
— Mój Boże! — zawołał Ludwik z łatwo wytłumaczoną niecierpliwością — zapłać pan go, a mnie zostaw w spokoju.
— Czterdzieści dziewięć franków, to wielka suma, ja jej nie posiadam.
— Co tu począć — zawołał Ludwik — ja nie mam pieniędzy.
I mówił prawdę, bo w swem życiu nawet czwartej części tej sumy nie miał do dyspozycji.
— Jak pan mógł brać kaibrjolet na godziny i do tego jeszcze w nocy, i jeszcze dwadzieścia franków przyrzekać? co pan teraz pocznie? Niech pan przynajmniej popatrzy, czy ojciec nie zostawił w biurku jakich pieniędzy.
Te słowa przypomniały Ludwikowi to, o czem w nieszczęściu zapomniał. Powiedziano mu, że ojciec jego był bogaty. Pomyślał, że może w pokoiku schowane są jakie pieniądze, lecz nie chciał rozpoczynać poszukiwań swoich wobec portjera.
— Może być, że jeszcze będę kabrjoletu potrzebować — mówił do portjera — niech zatem jeszcze poczeka. Jeżeli w przeciągu pół godziny nie zejdę, to niech pan do mnie przyjdzie, a dam panu pieniądze.
— Panie Ludwiku, to jeszcze więcej wyniesie, a jeżeli pan nie ma czem zapłacić dorożkarza musi...
— Dobrze — przerwał Ludwik ostro — ja wiem co robię.
Portjer odszedł. Gdy Ludwik pozostał sam, odczuł rodzaj żalu, że w takiej chwili rozpoczynał poszukiwania, zdawało mu się, iż popełniał świętokradztwo, lecz konieczność go do tego zmuszała.
Umeblowanie pokoiku składało się z biurka, jednej komody i szafy z orzechowego drzewa.
Ludwik przeszukał stolik i komodę, lecz nie znalazł pieniędzy. Otworzył jeden przedział szafy, lecz było tam tylko kilka łachów; w drugim przedziale znalazł kilka papierów bez wartości. Spodziewając się tajemnej skrytki, wyciągnął szufladę. Z początku nic nie odnalazł, ale przy dokładnem obejrzeniu, zoczył mosiężny guzik, nacisnął go i w tej chwili usłyszał poruszenie we wnętrzu szafy; gdy się pochylił, dostrzegł, że ściana powoli spuszczała się i odkryła podwójne dna. Tajemna ta skrytka dzieliła się na mniejsze oddziały, kryte czerwonym aksamitem, w oddziałach tych znajdowały się kupy złotych pieniędzy, z różnych krajów i czasów. Widocznie musiano te monety często czyścić, gdyż wyglądały tak, jakby dopiero co wyszły z mennicy.
Ludwik był jak olśniony widokiem tego skarbu, którego wartość musiała być znaczną. W pierwszym przedziale leżał papier. Wziął go do ręki, poznawszy pismo swego ojca i czytał co następuje.
„Zbiór tych złotych monet rozpocząłem 7 września 1803. Wartość ich wynosi 287,634 franków 10 centimów. Porównaj paragraf IV mego testamentu, który złożyłem u pana Marainville, notarjusza, na ulicy Saint-Anne Nr. 28, któremu także oddałem na przechowanie moje listy rentowe, akcje i inne wartościowe papiery. Porównaj także zapieczętowany list, który leży za kupą hiszpańskich pieniędzy, w czwartym oddziale.
Ludwik odsunął kilka rulonów i znalazł rzeczywiście zapieczętowany list.
Napisane było na nim wielkiemi literami:
Do mego drogiego i kochanego syna.
W chwili, gdy Ludwik zabierał się do otworzenia listu, zapukano do drzwi. Przypomniał sobie, że portjer miał za pół godziny powrócić, wziął śpiesznie jeden złoty pieniądz i zamknął szafę.
Odźwierny ze zdziwieniem i ciekawością oglądał złoto, mówiąc:
— Co za piękny pieniądz! Jakby dopiero co opuścił mennicę. Nigdy takiej monety nie widziałem.
— Już dobrze — rzekł Ludwik — zapłać pan dorożkarza.
— Ile jest wart taki pieniądz?
— Więcej, niż należy się, idź pan do wekslarza i zapłać pan dorożkarzowi.
— Panie Ludwiku — mówił portjer tajemniczo — ojciec zostawił panu dużo takich pięknych pieniędzy? Ktoby się spodziewał, że ten dobry staruszek...
— Idź pan już — zawołał Ludwik rozgniewany — zapłać pan dorożkarzowi i nie przeszkadzaj mi więcej.
Portjer oddalił się śpiesznie.
Aby mu więcej nie przeszkadzano, zamknął Ludwik drzwi na klucz i powrócił do szafy.
Zanim otworzył testament ojca, popatrzył jeszcze raz na lśniące złoto. Przypomniał sobie Marietę, robiąc sobie równocześnie zarzut, że w takiej bolesnej chwili myśli o swojem szczęściu. Cieszył się, iż czwarta część tej sumy starczy na utrwalenie szczęścia i spokoju jego i przyszłej żony.
Starał się przytem zapomnieć o niesumiennym podstępie, którego ojciec użył względem Mariety i coraz więcej w myślach przekonywał się, że zmarły nie robiłby mu żadnych przeszkód i był przeświadczony, że choćby nie był się przyznał do wszystkich bogactw, to byłby mu chociaż częściowo dopomógł do szczęścia i spokoju.
Myśl o posiadaniu takich bogactw nie napawała go ani dumą, ani radością, któreby inny odczuwał, przeciwnie, Ludwik wziął z pobożnem uszanowaniem testament ojca do ręki, która drżała ze wzruszenia i rozpieczętował go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.