Sewerka/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Sewerka
Wydawca Redakcja Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1904
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Teatr.

Dzień 22 lipca był prawdziwą uroczystością nietylko dla rodziny pani Sławskiej, ale dla całego Poborza a nawet okolicy. Kto tylko ją znał musiał szanować.
Tego dnia wszyscy wstali bardzo rano, a cały dom ustroili kwiatami. Każdy z obecnych przygotował dla niej wiązania. Stefek, Lucia i Zosia przywieźli piękne ryciny i książki, które najlepiej lubiła, Sewerka i Anielka przyprowadziły gromadkę czysto ubranych, czerstwych i wesołych dzieciaków z Dosią na czele. Opiekowały się widać niemi sumiennie, bo dzieci zachowywały się obyczajnie i nie były wcale zalęknione, przeciwnie, rozumiały po co tu przyszły. Nawet najmłodszy ze wszystkich, czteroletni Józiek niósł duży pęk bławatków i szeptał, że to dla dobrej pani, i że będzie jej życzył zdrowia i szczęścia.
Za dziećmi widać było przystojną wiejską kobietę, która zdawała się niecierpliwiej od innych wyglądać, aż pani Sławska się obudzi i wyjdzie na werandę, jak to codzień czyniła, a spodziewano jej się każdej chwili bo już okiennice otworzyła Małgosia, mówiąc.
— Pani zaraz wyjdzie, — śmiała się, że panienki już wstały.
Skoro też ukazała się na progu, Sewerka i Anielka rzuciły się ku niej, Sewerka zaczęła ją ściskać, Anielka nie śmiała tego samego uczynić, bo córka ma pierwsze prawo, tylko jej oczy z taką miłością spoglądały na panią Sławską, że ta, przyciągnęła ją do siebie, razem z Sewerką łącząc je w jednym uścisku.
— Mamo — wyrzekła po długiej chwili Sewerka — myślałyśmy długo nad tem, czem mogłybyśmy sprawić ci przyjemność i przyszło nam do głowy... to jest poradziła nam panna Julia, byśmy ci czemkolwiek pokazały, że chcemy iść za twoim przykładem i być choć w części tak dobrą, jak ty. Więc zajęłyśmy się dziećmi, które tu przyszły z robotnicami, bo one nie miały czasu o nich myśleć... a chciałyśmy je nauczyć, ażeby także ciebie kochały i winszowały ci dzisiaj z całego serca.
Sewerka nie napisała i nie nauczyła się tego co mówiła. Powiedziała wprost wszystko jak było, dobierajac stosownie wyrazów, by one nikogo urazić nie mogły, nie użyła nawet tego słowa, ubogie dzieci.
Pani Sławska zauważyła to i doświadczyła największej przyjemności, jaką córka sprawić jej mogła.
Wówczas dzieci zbliżyły się do niej z kwiatami, krzycząc jedno przez drugie:
— Niech pani będzie zawsze zdrowa i szczęśliwa!
Józiek krzyczał najgłośniej i pierwszy też oddał swoje bławatki solenizantce, która ucałowała po kolei wszystkie dzieci.
Za dziećmi przystąpiła kobieta wiejska i chciała uścisnąć kolana pani Sławskiej, ale ona nie pozwoliła na to, patrzała na nią z pewnem zdziwieniem, bo nie mogła jej sobie przypomnieć.
— Wielmożna pani mnie nie poznaje — wyrzekła kobieta. — Byłam czarna jak ta święta ziemia, kiedy się tu przywlokłam i tylko czekałam śmierci. Nazwali mnie czarną babą, bo już nawet imienia swego nie miałam siły wymówić. Pani mnie wyratowała. Ot teraz czarna baba wybielała — dodała wesoło — jeszcze swoją dziewczynę wychowa, jeszcze może się przydać do roboty. Niech to pani Pan Bóg najwyższy nagrodzi. My tylko modlić się za panią możemy. Jak pani mnie, tak panienki przygarnęły moją Dosię, niech im Bóg da wszystko najlepsze. Nas tu dużo państwa błogosławi!
Rzeczywiście czarna baba, młoda jeszcze, niczem nie przypominała swego przezwiska. Mówiła to wszystko ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach, bo taką była jej natura. Od początku żniw chodziła do sierpa i zarobiła sobie już trochę grosza. Była teraz zdrowa, patrzała na dziecko syte, porządnie odziane a do tego mające opiekę, wstąpiła więc w nią wiara w przyszłość, zbudziła się energia, wesołość i oto istota ludzka uratowana od nędzy i rozpaczy, odważnie podejmowała znowu ciężar życia.
Była to jedna radość więcej dla pani Sławskiej, której każdy starał się jak mógł uprzyjemnić dzień jej święta.
Pobórz miał mało sąsiadów, przecież po obiedzie zebrało się kilkanaście osób.
Na wielkiej werandzie od ogrodu pod kierunkiem panny Julii i Stefka, urządzono milutką scenę, oświecono ją chińskiemi latarniami i lampami ukrytemi w jedlinie, której umyślnie na ten cel parę fur przywieziono z lasu.
Fredzio doradzał wprawdzie, by kupić kretonu na festony i kurtynę, ale panna Julia oparła się temu stanowczo, dowodząc, że nie myśli wydawać pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, i urządziła wszystko za pomocą kap, dywanów, prześcieradeł tak ładnie, że Fredzio, który przepowiadał z miną znawcy, iż teatrzyk będzie szkaradny, musiał sam przyznać, iż nigdy się czegoś podobnego nie spodziewał.
Ustrojono też jedliną część werandy, przeznaczoną dla widzów. W pierwszym rzędzie ustawiono fotele, kanapki dla pani Sławskiej i gości, dalej ławki; na nich postawiono dzieci wiejskie, ażeby mogły dobrze widzieć. Tutaj Jagusia czuwała nad porządkiem, a poza werandą cisnął się kto mógł, za wyraźnem pozwoleniem pani Sławskiej, która prosiła tylko nadetatową publiczność, by sprawowała się cicho.
I cicho też było jak makiem zasiał, gdy Lucia odegrała zamiast uwertury mazura z Halki, tego skocznego, ślicznego mazura, który przemawia do każdego serca.
Potem rozsunęła się kurtyna i ukazała się Małgosia gęsiarka. Narzekała na swój los, zazdroszcząc tym szczęśliwym ludziom, którzy wedle jej wyobrażenia, mogą przez całe życie nic nie robić.
Emilka z wielką radością przebrała się za wiejską dziewczynę tak się w tym stroju zmieniła, iż panna Eglantyna jej nie poznała.
Gdy za pomocą mniemanych czarów, gęsiarka staje się nagle panią, poznaje dopiero, że każdy stan ma swoje trudy i troski. Wynikają stąd bardzo śmieszne sceny, którym też wtórowały wybuchy śmiechu widzów. Śmieli się państwo Saniccy, pani Sławska, jej bratowa, goście, śmiała się nawet panna Eglantyna, której grzeczna sąsiadka tłómaczyła o co rzecz idzie, ale najserdeczniej śmieli się widzowie, którzy pierwszy raz w życiu widzieli teatr. Dzieci były wprost oniemiałe z zachwytu i słuchały z rozdziawionemi buziami całego przedstawienia.
Ma się rozumieć wszystko udało się doskonale, a jeśli nawet były jakie braki, nikt ich nie zauważył, tak wszystko było swojsko, naturalnie, bez pretensyi.
Jeśli zaś dobrze bawili się widzowie, aktorzy bawili się jeszcze lepiej. Zapoznali się doskonale między sobą, i zaprzyjaźnili, przebaczając sobie drobne urazy.
Fredzio poznawszy się bliżej z kuzynkami Sewerki a szczególniej ze Stefkiem, który był chłopcem bardzo na swój wiek wykształconym, przekonał się, jak bardzo śmieszną rzeczą była niewiadomość literatury ojczystej i zaczął się jej szczerze wstydzić.
Z powodu teatru, zapanowała między trupą aktorów szczera serdeczność, a samo przedstawienie i dzień imienin pani Sławskiej z ust im nie schodził.
— Powiedzcież mi raz — przypomniała sobie Emilka, zwracając się do Sewerki i Anielki — jakie tajemnicze wiązanie ofiarowałyście pani Sławskiej.
— Ee! niema o czem mówić — odparła rumieniąc się Sewerka.
— Jakto? wy nie wiecie — spytała Lucia. — Nie widziałyście...
— Widziałyśmy tylko śliczne wasze dary.
— Zwyczajne rzeczy, które łatwo zrobić albo dostać w sklepie! One zdobyły się na coś zupełnie innego — zawołał Stefek.
— Cicho byłbyś.
— Mów! mów! — błagali Saniccy.
— Otóż powiem, bo to było bardzo ładne.
I pomimo oporu domowych panienek, opowiedział, co one przygotowały dla pani Sławskiej i oryginalną scenę powinszowań, opowiedział też wymówną historyę czarnej baby, która po kilku tygodniach nie była już ani czarną, ani babą. A w końcu dodał:
— Sewerka gniewa się, że wam to mówię, ale zdaje mi się, że święcić imieniny osób ukochanych dobrym uczynkiem, jest to przykład wart naśladowania.
— Skądże wam to na myśl przyszło — wyrzekł zdumiony Fredzio.
— Wielka rzecz — zawołała Anielka — przecież widzimy ciągle, jak pani Sławska czem tylko może dopomaga wszystkim w około siebie.
— I panna Julia nam to doradziła.
— Jakie wy szczęśliwe — zawołała Emilka, — że macie taką nauczycielkę.
— Gdybyśmy mieli podobną — dodał Fredzio — nigdybym nie powiedział takiej niedorzeczności jak wówczas o Janie Kochanowskim. Obraziłem się wtedy, ale to trudno, nie można się było nie śmiać. Ja w podobnym wypadku śmiałbym się do rozpuku.
— Musieliśmy nieraz wydawać wam się bardzo śmieszni i wydamy pewno jeszcze nieraz — dodała smutno Emilka.
— O nie! śmiać się już nie będziemy — zawołali wszyscy. — To było nieładnie z naszej strony.
— Rodzice bardzo się zmartwili, kiedy Fredzio opowiedział im co zaszło. I tak płakał przytem.
Rzeczywiście, fakt ten zwrócił uwagę państwa Sanickich, na naukę ich dzieci. Nie znały one rzeczy zasadniczych, które zwykle umiały na palcach ich rówieśnicy. Chcąc temu zaradzić jaknajprędzej, prosili pani Sławskiej i panny Julii, by dzieci ich mogły tymczasem uczyć się z Sewerką i Anielką, a przynajmniej przysłuchiwać ich lekcyom, bo zrozumieli, że niewiadomość rzeczy najpotrzebniejszych, była gorszącą i śmieszną.
Wspólne lekcye jednak były tylko marzeniem, bo mali Saniccy nie mieli odpowiedniego przygotowania, panna Julia przecież podjęła się na razie udzielać im osobno parę godzin lekcyi tygodniowo, a przytem dawać książki i wskazówki, ażeby mogły czemprędzej powetować czas stracony.
Przyjaźń zawiązana wśród tych wszystkich okoliczności wzrastała między dziećmi z Poborza i Zagajów, wzmacniała się ciągle a wszyscy wspominali sobie nieraz najdrobniejsze wypadki dni pierwszego poznania i wreszcie jakie wzajem na siebie uczynili wrażenie, a Fredzio i Emilka pamiętali przez całe życie, jak wiele zawdzięczali domowi pani Sławskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.