Sen wujaszka/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Mozglakow wyszedł od Marji Aleksandrówny, najwidoczniej, bardzo ucieszony. Prawdziwie, rozżagwiła ona płomienie w jego duszy. Do Borodujewa nie poszedł, czuł bowiem potrzebę samotności. Niezwykły przypływ bohaterskich i romantycznych marzeń nie dawał mu spokoju. Marzyła mu się scena uroczystych wyjaśnień z Ziną, potem szlachetne łzy jej wszystko przebaczającego serca, bladość i rozpacz na świetnym petersburskim balu, Hiszpanja, Gwadalkwiwir, miłość i umierający książę, łączący ich dłonie w obliczu śmierci. Następnie żona — słynna piękność, oddana mu i wierna, żona podziwiająca stale jego bohaterski gest i wzniosłość jego uczuć; mimochodem, w szumie zdarzeń, zwraca on niechybnie na siebie uwagę pewnej hrabiny z „wyższego towarzystwa“, w które wchodzi normalnym porządkiem rzeczy przez swój ślub z Ziną, wdową po księciu K.; stanowisko wicegubernatora, pieniążki, — słowem, wszystko, co tak krasomówczo roztoczyła przed jego oczami Marja Aleksandrówna, raz jeszcze przesunęło się przez jego najzupełniej zadowoloną ze siebie duszę, pieszcząc i oczarowując ją, a co najgłówniejsza, schlebiając jego samolubstwu. Oto jednak — i nie wiem, doprawdy, jak to tłumaczyć, — gdy uczuł już zmęczenie od tych wszystkich zachwytów, nagle przyszła mu myśl tak nieprzyjemna, że aż złość budząca: że przecie, w każdym razie, wszystko to jest jeszcze piosenką przyszłości, a teraz, to on, mimo wszystko, musi chodzić z bardzo długim nosem. Gdy myśl ta nasunęła mu się, zauważył, że zabłąkał się on kędyś bardzo daleko, w jakieś ustronne i nieznane mu mordasowskie przedmieście.
Zapadł zmrok. Po ulicach, Obstawionych maleńkiemi, w ziemię wrosłemi domkami, wściekle łajały psy, które w miastach prowincjonalnych bytują w straszliwej ilości, właśnie w tych dzielnicach, gdzie niczego niema do strzeżenia i niczego do ukradzenia. Zaczynał padać mokry śnieg. Rzadko tylko można było spotkać jakiegoś spóźnionego mieszczanina tub babę w kożuchu i butach. Wszystko to, niewiadomo dlaczego, zaczęło irytować Pawła Aleksandrowicza, — objaw bardzo dziwny, dlatego, bo gdy sprawy wzięły dobry obrót, toć przecie, przeciwnie, wydaje się nam wszystko w różowe m świetle i w tęczowych barwach. Paweł Aleksandrowicz mimowoli przypomniał sobie, że dotychczas nadawał ton w Mordasowie; bardzo lubiał, gdy we wszystkich domach napomykano mu, że jest kawalerem do żeniaczki i czyniono mu odpowiednie honory. Był nawet dumny z tego, że jest kawalerem, pożądanym przez wszystkie mordasowskie panienki.. I nagle stanie przed niemi wszystkiemi — z koszem! Śmiać się będą z niego; przecie trudno ich wszystkich przekonywać; wszak nie będzie wszystkim opowiadał o przyszłych balach w Petersburgu, z kolumnami, i o Gwadalkwirze! Rozmyślając, martwiąc się i żaląc sam przed sobą, natrafił wkońcu na myśl, która dawno już nieśmiało drapała mu do serca. „Lecz czy to tylko wszystko prawda? Czy rzeczywiście stanie się tak, jak Marja Aleksandrówna przedstawiała?“ W tem miejscu przypomniał sobie, że Marja Aleksandrówna jest kobietą nadzwyczaj chytrą, że jakkolwiek jest to dama naogół bardzo szanowna — przecie jednak uprawia plotki i kłamstwa od rana do wieczora. Że teraz, oddaliwszy go, miała prawdopodobnie swoje szczególne powody do tego i że wkońcu malować wszystko różowo — każdy potrafi. Myślał i o Zinie, przypomniało mu się jej pożegnalne spojrzenie, które wcale nie wyrażało tajonej namiętnej miłości; a równocześnie przypomniał sobie i to, że przecież przed godziną uraczyła go ona epitetem „dureń“, który on musiał przełknąć. Na to wspomnienie Paweł Aleksandrowicz nagle stanął jak wryty i ze wstydu poczerwieniał do łez. Jakgdyby naumyślnie, w minutę później, przytrafiła mu się następująca nieprzyjemność: źle jakoś stąpił i zleciał z drewnianego chodnika w kupę śniegu. Póki gramolił się z tej kupy, sfora psów, która dawno już prześladowała go swem szczekaniem, natarła na niego ze wszystkich stron. Jeden z nich, najmniejszy, ale i najbardziej ujadający, wprost zawisł na nim, uczepiwszy się zębami poły jego futra. Opędzając się od psów, klnąc głośno, i nawet przeklinając swój los, Paweł Aleksandrowicz z rozdartą połą i z uczuciem nieznośnego przygnębienia w duszy, dotarł wkońcu do rogu ulicy i tu dopiero zauważył, że zbłądził. Wiadomo, że człowiek, który zbłądzi w nieznanej części miasta, zwłaszcza w nocy, w żaden sposób nie może iść po ulicy prosto: co chwila popycha go jakaś nieznana moc, by koniecznie skręcać we wszystkie, napotykane po drodze ulice i zaułki. Wierny tej zasadzie, Paweł Aleksandrowicz zabłądził ostatecznie. „A niech djabli porwą wszystkie wysokie ideje!“ mówił do siebie, spluwając ze złości, — „Ażeby was wszystkich czort wziął z waszemi wysokiemi uczuciami i Gwadalkwiwirami!“ Nie powiem, że Mozglakow był powabny w tej chwili. Wkońcu znękany, zdrożony dwugodzinną błąkaniną w kółko, doszedł pod dom Marji Aleksandrówny. Zobaczywszy dużo ekwipaży — zdziwił się. „Cóż to za goście, czyżby zaproszeni na jakiś uroczysty wieczór?“ pomyślał. — „W jakimże to celu?“ Popróbował zasięgnąć języka u spotkanego służącego, a dowiedziawszy się, że Marja Aleksandrówna skoczyła na wieś i przywiozła ze sobą Atanazego Maciejowicza w białym krawacie i że książę już się obudził, ale jeszcze nie schodził na dół do gości, Paweł Aleksandrowicz nie mówiąc ani słowa, poszedł na górę do wujaszka. W tej chwili był on mianowicie w takim nastroju ducha, jak człowiek słabego charakteru, który waży się na jakąś straszliwą, najgorszą przekorę — z zemsty, nie myśląc o tem, że może wypadnie mu całe życie tego żałować.
Wszedłszy na górę, zobaczył księcia siedzącego we fotelu przed swoją podróżną toaletą i ze zupełnie gołą głową, ale już w hiszpance i bokobrodach. Peruka jego znajdowała się w rękach siwego, staroświeckiego kamerdynera i faworyta księcia, Iwana Pachomicza. Pachomicz, głęboko zamyślony, rozczesywał ją z wielkiem uszanowaniem. Co się zaś tyczy księcia, to przedstawiał on swoją osobą bardzo żałosne widowisko i był jeszcze niewytrzeźwiony z niedawnego przepicia. Siedział cały jakiś opuszczony, mrugając powiekami, zmięty i rozlany i patrzył na Mozglakowa, jakgdyby go nie poznając.
— Jakże zdrowie, wujaszku? — zapytał Mozglakow.
— Jakże... To ty, — przemówił wkońcu wujaszek — a ja, bracie, trochę się zdrzemnąłem. Ach Boże! — zawołał, zrywając się, — przecie ja jestem... bez pe-ru-ki!
— Niech się wujaszek uspokoi, ja... ja wujaszkowi pomogę, jeśli potrzeba.
— Oto dowiedziałeś się teraz mego sekretu! A mówiłem, że należy drzwi za-my-kać. No więc, przyjacielu, musisz ty mi na-tych-miast dać słowo hono-ru, że nie wykorzystasz tego mego sekretu i nikomu nie powiesz, że ja mam włosy sztu-czne.
— O, daruj wujaszku! Czy ty naprawdę uważasz mnie za zdolnego do takiej podłości? — zawołał Mozglakow, chcąc się przypodobać staruszkowi dla swych... dalej idących planów.
— No, tak, no, tak! A ponieważ widzę, że jesteś człowiekiem szlachetnym, to niech już będzie, muszę cię zadziwić... i zdradzę ci wszystkie swe tajemnice. Jak ci się, mój kochany, podobają moje wą-sy?
— Wspaniałe, wujaszku! Podziwu godne! Jak wujaszek mógł tak długo uchronić je od siwizny?
— Mylisz się, mój przyjacielu, to są wąsy przypra-wia-ne! — odpowiedział książę, z triumfem patrząc na Pawła Aleksandrowicza.
— Czy naprawdę? To nie do uwierzenia! No a bokobrody? Przyznaj się, wujaszku, że ty pewnie je czernisz?
— Czernię? Nie tylko, że nie czernię, ale są one także zupełnie sztuczne!
— Sztuczne? Nie, wujaszku, nigdy w to nie uwierzę. Bierze mnie wujaszek na kawał!
Parole d’honneur, mon ami! — zawołał triumfująco książę, — i, przed-staw sobie, wszyscy, bez wyjątku wszyscy, tak jak i ty, dają mi się o-szu-kać! Nawet Stepanida Maciejówną nie wierzy, mimo, że sama czasem mi je przyprawia, ale jestem przekonany, przyjacielu, że ty dochowasz mojej tajemnicy. Daj mi słowo honoru...
— Słowo daję, wujaszku, że dochowam święcie. Muszę jeszcze raz powtórzyć: czy istotnie uważa mnie wujaszek za zdolnego do takiej podłości?
— Ach, mój kochany, jakże ja upadłem dzisiaj bez ciebie! Teofil mnie znowu z karety prze-wrócił.
— Znowu wujaszka przewrócił! Kiedyż to?
— A, gdyśmy podjeżdżali już do klasztoru...
— Wiem, wujaszku, — to wczoraj.
— Nie, nie! Przed dwoma godzinami, nie dawniej. Ja się do klasztoru wybrałem, a on mnie wziął i przewrócił; tak mnie prze-stra-szył, — jeszcze teraz serce mi się tłucze nie na właściwem miejscu.
— Ależ, wujaszku, przecie wujaszek odpoczywał! — ze zdumieniem przemówił Mozglakow.
— No, tak, odpoczywałem... a potem po-jechałem, zresztą, ja, zresztą, ja tego, może być... ach jakie to dziwne!
— Zapewniam wujaszka, że wujaszek wszystko to widział we śnie! Wujaszek najspokojniej sobie odpoczywał przez całe poobiedzie.
— Czy tak? — I książę się zamyślił. — No, tak, może ja rzeczywiście widziałem to wszystko we śnie. Zresztą, wszystko pamiętam, co we śnie widziałem. Naprzód przyśnił mi się był okropny byk z rogami, a potem przyśnił mi się jakiś pro-ku-rator, także niby z ro-gami.
— To napewno Mikołaj Wasiljewicz Antypow, wujaszku?
— No, tak, może to on. A potem widziałem Napoleona Bonaparte. Wiesz, przyjacielu, wszyscy mi to mówią, że jestem podobny do Napoleona Bonaparte... a z profilu to jestem uderzająco podobny do jednego z średniowiecznych papieży! Jak ty uważasz, mój drogi, czy ja jestem podobny do pa-pie-ża?
— Ja myślę, że wujaszek raczej jest podobny do Napoleona.
— No tak, en-face. Zresztą, ja i sam tak myślę, mój drogi. A przyśnił mi się on, gdy już siedział na wyspie i wiesz, taki był rozmowny, taki żwawy, prawdziwy we-sołek, ubawił mnie nad-zwy-czaj-nie.
— Wujaszek mówi o Napoleonie? — przemówił Paweł Aleksandrowicz, z zastanowieniem patrząc na wujaszka. Jakaś dziwna myśl zaczęła migotać w jego głowie, myśl, z której sam jeszcze nie mógł sobie jasno zdać sprawy.
— No, tak, o Na-po-leonie. Myśmy z nim obaj wiedli filozoficzne dysputy. A wiesz, przyjacielu, żal mi go zawsze, że z nim tak srodze się obeszli... An-gli-cy. Rozumie się, że gdyby go nie trzymano na łańcuchu, to onby się znowu zaczął rzucać na ludzi. Szalony to był człowiek! Jabym inaczej postąpił, jabym go umieścił na bez-lu-dnej wyspie...
— Dlaczegóż na bezludnej? — zapytał Mozglakow roztargniony.
— A choćby i na za-lud-nionej, ale nie innymi mieszkańcami, jak tylko bardzo rozumnymi. No, i różne roz-ryw-ki urządziłbym dla niego: teatr, muzykę, balet, a wszystko na koszt państwa, wypuszczałbym go na przechadzki, naturalnie pod dozorem, bo onby mi natychmiast u-ciekł. Miał on lubić jakieś pierożki. No, to jabym mu kazał codziennie pierożki gotować, jabym, że tak powiem, jak ojciec troszczył się o niego. On też z pewnością okazałby mi skru-chę.
Mozglakow słuchał tego gadania nawpół rozbudzonego starca z roztargnieniem i gryzł paznokcie z niecierpliwości. Pragnął on sprowadzić rozmowę na małżeństwo; sam nie wiedział jeszcze dlaczego; bezgraniczna jednak złość wrzała w jego sercu. Nagle staruszek krzyknął z zadziwienia.
— Ach, mon ami! Ja zapomniałem ci powiedzieć. Przedstaw sobie, ja zdaje się o-świad-czy-łem się dzisiaj i wystąpiłem z propozycją małżeństwa.
— Z propozycją małżeństwa, wujaszku! — zawołał Mozglakow, ożywiając się.
— No, tak, z pro-po-zy-cją małżeństwa. Pachomiczu, idziesz już? No, dobrze. C’est un charmante personne... ale... przyznają się, mój drogi, że postąpiłem bez należytego na-my-słu. Teraz dopiero to widzę. Ach Boże!
— Pozwól, wujaszku, kiedyżto ty wystąpiłeś z tą propozycją? — Przyznają ci się, mój drogi, że ja nawet i sam nie wiem na pewno, kiedy. Czy też ja i tego nie widziałem we śnie? A jednak, jakie to dziwne!
Mozglakow drgnął. Nowa idea błysnęła w jego głowie.
— Lecz komu, kiedy wujaszek się oświadczyłeś i zrobiłeś propozycją małżeństwa? — powtórzył niecierpliwie.
— Pannie tego domu, mon ami... cette belle personne... zresztą zapomniałem, jak ona się na-zy-wa. Tylko widzisz, mon ami, ja przecie w żaden sposób żenić się nie mo-gę. Cóż ja mam teraz począć?
— Tak, wujaszek sam siebie zgubi, jeśli się ożeni, to pewna. Lecz pozwól mi, wujaszku, postawić ci jeszcze jedno pytanie. Czy jesteś naprawdę przekonany, że istotnie zaproponowałeś małżeństwo?
— No, tak... jestem przekonany.
— A jeśli wujaszek wszystko to widział we śnie, tak samo, jak to, że wujaszek po raz drugi przewrócił się z karetą?
— Ach, Boże! I rzeczywiście, może ja i to także widziałem tylko we śnie! Dość, że ja teraz sam nawet nie wiem, jak się tam pokazać. Jakby to, przyjacielu drogi, można się dowiedzieć na-pew-no jakąś drogą o-kręż-ną: czy ja zaproponowałem małżeństwo, czy nie? Bo, przedstaw, jakie teraz jest moje położenie?
— Wiesz co, wujaszku? Ja myślę, że tu przekonywać się zbyteczna.
— A co?
— Jestem pewny, że wujaszek widział to we śnie.
— Ja sam także tak myślę, mój dro-gi, tem bardziej, że często śnią mi się po-dob-ne sny.
— A więc widzisz, wujaszku. Niech wujaszek pamięta, że wujaszek troszeczkę popił przy śniadaniu, potem także przy obiedzie.
— No, tak, mój przyjacielu, może to właśnie dla-te-go.
— Tem bardziej, wujaszku, że choćby wujaszek nie wiem jak był podochocony, to, mimo wszystko, nie mógł wujaszek postawić podobnie nierozsądnej propozycji na jawie. O ile ja znam wujaszka, to jesteś człowiekiem w najwyższym stopniu rozsądnym i...
— No, tak, no, tak.
— Proszę sobie przedstawić jedno tylko: jeśliby się o tem dowiedzieli krewni wujaszka, którzy i bez tego są dla wujaszka źle usposobieni, — coby wtedy było?
— O, Boże! — zawołał książę z przestrachem — a coby wtedy było?
— Zlituj się! Toż oni wszyscy zakrzyczeliby zgodnym chórem, że wujaszek zrobił to nieprzytomny, że wujaszek zwarjował, że wujaszka trzeba oddać pod kuratelę, że dokonano na tobie oszustwa i pomyśl — wszak oni z pewnością zamknęliby cię gdzieś w zakładzie dla umysłowo chorych.
Mozglakow wiedział, czem można było napędzić strachu staremu.
— Ach, Boże! — zawołał książę, drżąc jak liść osiki. Czy istotnieby mnie zamknęli?
— I dlatego niech wujaszek rozważy: czy mogłeś ty postawić taką nierozsądną propozycję na jawie? Wujaszek chyba sam najlepiej rozumie swoją korzyść. Zapewniam cię uroczyście, żeś wujaszek widział to wszystko we śnie.
— Niewątpliwie we śnie, nie-wąt-pli-wie we śnie! — powtarzał nastraszony książę. — Ach, jakże ty rozumnie wytłumaczyłeś to wszystko, mój drogi! Z całej duszy ci wdzięczny jestem, że mi to tak na rozum powiedziałeś.
— A ja strasznie się cieszę, wujaszku, że się spotkałem dzisiaj z tobą. Przedstaw sobie: bezemnie mógłbyś był rzeczywiście zbłądzić, pomyśleć, że jesteś narzeczonym i zejść tam na dół jako narzeczony. Przedstaw sobie, jak to niebezpiecznie!
— No, tak.. tak, niebezpiecznie!
— Zważ tylko wujaszku, że ta panna ma już lat dwadzieścia trzy; że nikt się z nią nie chce ożenić, i oto nagle wujaszek, bogaty, wszędzie zaszczytnie znany, zjawia się jako kandydat do ożenku! Toć one natychmiast uchwycą się tej idei, przekonają wujaszka, że jesteś rzeczywiście narzeczonym i ożenią wujaszka wprost gwałtem. Z tą rachubą, że może wujaszek prędko umrze...
— Tak?
— I zważ wkońcu, wujaszku, że człowiek z takiemi zaletami, jak ty...
— No, tak, z takiemi zaletami, jak ja...
— Z twoim rozumem, z twoją uprzejmością...
— No, tak, z moim rozumem, tak!...
— I wkońcu jesteś — księciem. Czy byłaby to stosowna partja dla wujaszka, jeśliby rzeczywiście trzeba było ożenić ci się z jakiegokolwiek powodu? Niech wujaszek tylko pomyśli, co powiedzą na to twoi krewni?
— Ach, mój przyjacielu, toż oni mnie zagryzą! Doświadczyłem już od nich tylu intryg i zamachów... Przedstaw sobie, ja podejrzewam, że chcieli zamknąć mnie w zakładzie war-ja-tów. No, zlituj się, mój drogi, czy ma to jaki sens? No, co jabym tam robił... w zakładzie dla warjatów?
— Naturalnie, wujaszku, i dlatego ja obecnie ani na krok nie odejdę od wujaszka, gdy zejdziemy na dół. Są tam teraz goście.
— Goście? — O Boże! — Proszę się nie niepokoić, wujaszku, ja będę przy tobie.
— Jakże ja ci jestem wdzięczny, mój drogi, jesteś wprost moim zbawicielem! Lecz wiesz co? Lepiej ja odjadę.
— Jutro, wujaszku, jutro rano o siódmej godzinie. A dziś niech wujaszek przy wszystkich się pożegna i oświadczy, że odjeżdża.
— Na pewno odjadę... do świątobliwego ojca Misaiła... Ale przyjacielu, — no, ale jak one mnie tam wy-swatają?
— Nie bój się, wujaszku, ja będę z tobą. A zresztą, cokolwiekby one tam sobie mówiły, na cokolwiekby się tam przed wujaszkiem nie powoływały, niech wujaszek wprost mówi, że widziałeś to wszystko we śnie... Bo też to i rzeczywiście tak było...
— No, tak, nie-wąt-pli-wie we śnie! Tylko wiesz, mój drogi, był to mimo wszystko sen prze-cud-ny! Ona jest przedziwnie piękna i, wiesz, takie ma kształty...
— No, żegnaj, wujaszku, ja zejdę na dół, a ty...
— Jakto! To ty mnie samego zostawiasz! — zawołał książę ze strachem.
— Nie, wujaszku, my obaj zejdziemy, tylko nie równocześnie; naprzód ja, a potem ty. Tak będzie lepiej.
— No, do-brze. Ja i tak mam zapisać sobie pewną myśl.
— Właśnie, wujaszku, proszę sobie zapisać swoją myśl, a potem niech wujaszek przyjdzie nie zwlekając. A jutro rano...
— A jutro rano jedziemy do świątobliwego mnicha, całkiem pew-nie, do mni-cha! Charmant, charmant! A wiesz, mój drogi, ona jest prze-dziw-nie pię-kna... Co za kształty... i jeślibym już tak miał się koniecznie żenić, to ja...
— Niech wujaszka Pan Bóg broni!
— No, tak, niech Pan Bóg broni!... No, żegnaj, mój drogi, ja zaraz tam przyjdę... tylko sobie za-pi-szę. A propos, chciałem cię dawno zapytać: czyś ty czytał pamiętniki Casanovy?
— Czytałem, wujaszku, a co?
— No, tak, właśnie teraz za-po-mniałem, co miałem powiedzieć...
— Przypomnisz sobie później, wujaszku. Do widzenia!
— Do widzenia, przyjacielu, do widzenia! Przecie jednak co za przecudny sen to był, co za prze-cu-dny sen!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.