Sen o szpadzie i sen o chlebie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sen o szpadzie i sen o chlebie
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN ŻEROMSKI
SEN O SZPADZIE
I SEN O CHLEBIE
WYDANIE III
WARSZAWA MCMXXIII KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
T-WO WYDAWNICZE W WARSZAWIE.
Drukarnia Naukowa. Warszawa, Rynek Starego Miasta 11.



SEN O SZPADZIE
Kiedy oficer japoński, skazany na rozstrzelanie przez cudzoziemczy sąd polowy za służbę dla swego kraju, był zapytany przed egzekucyą, co chce uczynić ze znalezionymi przy nim pieniędzmi i czy nie jest to z jego wolą zgodne, żeby te pieniądze jego dzieciom odesłać, — rzekł: pieniądze przeznaczam na rzecz międzynarodowej instytucyi Czerwonego Krzyża, a o los dzieci moich nie mam potrzeby się troskać, gdyż po mej śmierci mieć je będzie w swojej pieczy — Mikado.

Usłyszawszy tę prostą odpowiedź, wzdrygnął się w duchu świat znikczemniały, tym większym zdjęty zachwytem, że japońska sprawa była wygraną.
Poza tobą, żołnierzu polski, gdy samotny na haku szubienicy zawisasz, — gdy lecisz w krwawy skazańca rów, z sercem zestrzelanem od kul sołdackich, — gdy dogasasz powolnem straceniem w stepie Sybiru — nie powiewa sztandar dalekiej potęgi. Poza tobą niema nic. Za tobą jest tylko dół wykopany na miarę twojego trupa. Przed tobą stoją armie. Twoich dzieci nie nakarmi, gdy skonasz, niczyja miłość. Wyprą się ciebie ziomkowie, zapomną współmieszkańcy, ponieważ w sercu ich nie trwa długo uczucie, a myśl, jak dawno — dawno wykryto, nie trwa godziny. To też dzieci twe przyjmie rynsztok, schronieniem będzie im, — jako się już przydarzyło, — kloaka, a nożowiec, skoro podrosną, będzie im mistrzem. Świat bliski i świat daleki nie wsłucha się w rapsod twojego skonu z zachwytem, gdyż nie jest twoja sprawa wygraną.
To też twe bohaterstwo wyższe jest, niźli japońskie! Przeciwko tobie za szeregami żołdaków — jest wszystko. Niechęć, trwoga, nienawiść, wrzaski dziedziców, bicie we dzwony fabrykantów, tajne intrygi tchórzów i ciemna niewiedza nędzy. Przerażone oczy narodowej samoniewoli spoglądają na ciebie ze szpar, ze szczelin, z za węgłów i z dymników. Nienawiść wszystkich, komu niepotrzebna jest wspaniałość duszy, moc, nieustraszoność wytężonego ramienia, zdeptanie za cenę śmierci gronostajów tyranii — zmawia się na ciebie z wypróbowanemi doktrynami złajdaczałej filisteryi, wzywa na pomoc spryt i wymowę ścierwa dziennikarskiego i mrok, zalegający niziny. W trop twoich męczeńskich kroków, które stawiasz przebiegle, jak lis, cicho, jak widmo, idzie zbrodniarz, naśladujący twój gest i — imię.
Twoja dola — to konać za święte idee, a konać bez ostatniej pociechy mężnego człowieka: — bez sławy. Ale ty nie dla sławy wyszedłeś! Posłałeś siebie sam, ażeby świat, wbrew woli świata, wydrzeć z pod skinień berła nocy. Twoje zadanie — to niweczyć przemoc człowieka nad człowiekiem, z pod męki ciał wydobyć ducha ludzkiego, osadzić wśród ludzi miłość i prawo do szczęścia. Dlatego wyzwałeś na rękę łuk i koronę świata. Więc obok męczeńskiego twojego słupa dla tem większego urągowiska stawiają słupy — łotrów. Wyszedłeś w najciemniejszą, jesienną noc, gdy huczał wicher i bił deszcz, a my wszyscy, dwudziestomiljonowy naród spaliśmy w swych sypialniach, pokojach, izbach, poddaszach i norach podziemnych kamiennym snem niewolników. Wyszedłeś, jak przemytnik, obnażony do pasa. Na plecach dźwigałeś składowe części drukarni. Byłeś obładowany pismami, zwiastującemi wyzwolenie ciał i duchów. W lewej ręce trzymałeś żerdź, którą w ciemności szukałeś obieszczyka, strzegącego granic ziemi, — w prawej niosłeś rewolwer, gotowy do strzału. Tak przebywałeś graniczne rzeki. Szedłeś w kraj boso i krwawiąc nogi. Tej to nocy przyniesiona została Niepodległość do tego kraju nędzarzy ducha, popychanych pięścią obcego żołdaka. Tej też nocy przyniesiona została deklaracya praw świętego Proletaryusza, które zdeptała przemoc bogaczów. Przyniosłeś wtedy bezcenne zwitki polskiego zakonu od zaklęsłych emigranckich mogił. Przyniosłeś „drugą strunę“ zerwaną z lutni nieśmiertelnych. Stąpiwszy na ziemię rodzoną, poszedłeś za jękiem ludzkim. Było ci drogowskazem stękanie pracującego człowieka. Ci, o których nie wiedziała Ojczyzna, ci, których trudem pasł się świat, znalezieni zostali przez ciebie, podźwignięci, wezwani i złączeni w towarzyski obóz bojowników o wolność.
Któż dziś policzy te czoła płonące, które zastalił mróz Sybiru? Kto przebrnie objęciem przez ogrom tego cierpienia, które zniósł w kajdanach socyalizm polski? Kto zmierzy długość drogi, którą w śniegach, po grudach i moczarach wygnania wydeptał?
Szarpie dziś jego cześć i jego nieskalany honor polski dziennikarz, który z zadeptywania ogniów idei żyje. Naśladując siepaczów, łączy szlachetny cień żołnierza z widmem łotra, który po śladach idzie i chwyta łup. Tęsknem echem, żołnierzu, odbijają się kroki twoje w tajniach ludu, jak echo odbija się w lesie. Jak echo w mrokach lasu — zamierają. Lecz ty sam jesteś ludem i krew twoja w lud wsiąka. Na wystygłych kałużach krwi, w dziewiczych tajniach wyrastają cudne legendy, jakich jeszcze Polska nie miała. Budzą się w duszach sny o pióropuszu sławy…
Bo tylko poezya polska nie opuści cię, nie zdradzi i nie znieważy, żołnierzu! Ona jedna nie zlęknie się twych snów i twoich czynów. Gdyby nawet sprawa twoja była przegraną, — ona ci wiary dochowa. Ujrzy i spamięta dnie twe i noce, mękę, wysiłek, trud i skon. Złoży ona twą głowę, stłuczoną sołdackiemi kolbami, na wezgłowiu z najcudowniejszych wierszy, które dla ciebie jednego wyjmie po latach z przepychu prastarej mowy. Nakryje twój nagi trup bez złotego pasa i czerwonego kontusza, gdy go lud łódzki z pospólnego dołu wielekroć wykopie, żeby mu dać sosnową trumnę, to jedno, co lud dać może, płaszczem dostojeństwa, utkanym z najcudowniejszych barw sztuki. W twoje ręce skostniałe i dopiero w śmierci bezsilne włoży złoty swój sen, sen tylu pokoleń młodzieży, sen o rycerskiej szpadzie.

R. 1905.



NAGI BRUK
Rozwarła się wielka brama… Z głębi murów olbrzymich, zadymionych sadzą, wyszedł na ulicę wielki ludzki tłum. Wyszedł odrazu, wywalił się, jak bryła. Powiewała nad nim czerwona chorągiew, płótno we krwi zmaczane. Proste drzewo tkwiło w jakowychś dłoniach wyschniętych, sękatych, z czarnymi pazurami. Zdawało się, że dłonie te, to szpony ptasie, co pochwyciły i trzymają zdobyty łup. Poniżej dłoni widać było na suchych gnatach dwa brudne mankiety z ordynarnemi spinkami. Dolny brzeg i koniec czerwonego płótna lewą ręką unosiła ku górze kobieta, obwiązana chustką wełnianą. Na prawej ręce dźwigała niemowlę, którego główka, wyłaniająca się z chusty matczynej, tkwiła ponad odkrytemi głowami.

Wokół sztandaru tłoczyły się w pospiesznym marszu figury zczerniałe, rude, pożółkłe, ludzie o skórze lic tęgo wydębionej dymem, kwasami, sadzą i smrodem. Szli mężowie o oczach doskonale wyźganych pracowitemi igłami porządnej pracy, o trzewiach wyżartych od chorób, o nerwach, których szaleństwo ucisza wódka. Wszyscy byli odziani w tandetne miejskie gałgany, kupione w sklepach starzyzny. Ich tużurki, marynarki, żakiety rading-coat'y były gałgańskiem naśladowaniem odzieży ludzkiej, podobnie jak ich głowy, złupione przez pracę, obrzydłe od biedy, spotniałe od trudu, były karykaturą kształtu ludzkiego.
Skoro się pojawili w ludnej ulicy, gdy na jej tle bezbarwnem zatkwił krwawy kwiat, ludzie normalni „obywatele“, zaczęli pomykać na prawo i na lewo, w tył i naprzód. Jedni zapadali w bramy tak momentalnie, jak znika widmo starego Hamleta w teatrze; inni sunęli wzdłuż murów niepodobni do samych siebie, na obraz cieniów latarni czarnoksięskiej. Byli tacy, co stawali nieruchomo pod murem z zamrużonemi oczami i wciągniętym w płuca oddechem, jak gdyby w oczekiwaniu, że ściana się rozstąpi, pochłonie ich i wybawi.
Dookoła idącego zastępu zatoczyła się pusta sfera powietrza. Szli sami. I sami naturalną siłą tworzyli ze siebie krąg coraz bardziej spoisty. Kiedyniekiedy i z tego kręgu odpadał człowiek. Jak pacyna, urwana od wirującej bryły, leciał po linii stycznej i ginął w zaułku, nikł w bramie, ogarnięty przez litościwe objęcie, przez macierzyste łono muru. — Maszerujący dalej ściskali się korpusami ciał coraz szczelniej, coraz mocniej, coraz bardziej. Wsparli się ramiony i szukali podniety w ich dreszczu.
Bicie serc stało się jedno.
Pieśń o czerwonym sztandarze zlatywała z ich warg zdrętwiałych i rwała się raz wraz. Co ją ze zduszonej piersi wysiepali, jak obosieczny miecz, — co wyrzucili strofę z pomiędzy zwartych zębów, to się nagle rozsypała, jak lotny piach, w luźne wyrazy, w tony i dźwięki…
Na przodzie, o krok przed tłumem szedł oberwany szewc, w krótkich portkach, wygniecionych kolanami, wygniłych w kroku, w smokingu, na jedwabnej ongi podszewce, spiętym na brzuchu agrafką, i w czerwonym szaliku na szyi. Pijacka jego twarz była zsiniała, nos popielaty, oczy skostniałe z zachwycenia. Śmiał się na cały głos chichotem, od którego słuchaczom kolana drżały, śmiał się nareszcie, śmiał się raz szczerze, w zamian za całe swe sobacze życie. Wołał, wymachując zzieleniałym kapeluszem ku górnym piętrom, ku widzom z balkonów: „Schodź, burżuaza, na dół! Pięknie do spaceru prosimy!"
Kobieta, idąca w środku i ręką podtrzymująca sztandar, miała na twarzy wyraz spokoju, jasności, możnaby powiedzieć, wyraz łaski. Widać było zdaleka jej twarz głupią, natchnioną i miłością. Podnosiła coraz wyżej rękę i coraz wyżej, pewnie odruchowo, podnosiła dziecko. A może nie, może nie odruchowo! Może w tych minutach wiedziała, co czyni. Może je naumyślnie pokazywała światu podłemu. Piwniczne dziecko miało twarz posępną, blado czarną, spojrzenie gniewne i groźne.
Czemuż je miała kryć?
Żeby się chowało w rynsztoku Ojczyzny? Żeby rosło w pośród czarnych ścian piwnicy, po których ciecze wilgoć wieczna? Żeby oddychało kwaśnem, kapuścianem powietrzem i smrodem nocnych wspólnych legowisk? Żeby żyło bez powietrza, bez światła, bez strawy ludzkiej, w kącie, gdzie się tłoczy i morduje, zaraża chorobami i zbrodniami stado wdeptane w ziemię? Żeby jego światem było podwórze, gdzie powietrze — to wapienny pył i zgniły kurz, a jedyny widok, to czarne cegły? Miała czekać, aż podrośnie i stanie się zeń młodociany włóczęga, ulicznik znający od maleńkości wszystkę rozpustę wielkiego miasta i wszystkie jego tajemnicze zbrodnie? Miałaż czekać, aż pocznie żebrać po chodnikach, którymi chodzą weseli panowie i cudnie strojne panie? Miałaż patrzeć, jak go będą ścigać, łapać, trzymać w kryminałach, kuć w żelaza za jakieś nieznane jej zbrodnie? Miałaż czekać na chwilę, kiedy jedyną jego rozkoszą stanie się wódka i zarażona dziewka? Miałaż czekać, aż wyrośnie na nożowca, lub pracownika, co wysiepawszy całe ciało w fabrykach dla zysku panów, zamrze śmiercią spracowanego konia, z niewiadomej choroby, zgonem nędzniejszym od bujnego zgonu nożowca? Któż wie? Może w onej chwili wzdychała, że woli go zanieść na krwawą ofiarę czystego ciałem i duchem, istność nieskalaną, niezmazaną, świętość duszy swej, wykarmioną krwią z pod serca, własność jedyną na tym padole, dzieciątko jasne, zanim je świat odedrze od łona, pochwyci w szpony, strawi w szczękach swych wszechmocnych i rzuci jej pod nogi, jako łachman gnijący…
Zupełna pustka stała się w ulicy. Nagie ściany domów, zamknięte okna, zatrzaśnięte drzwi i nagi bruk.
Nagi bruk…
Z poprzecznego zaułka wyszedł niespodziewanie jakoby ruchomy odłam muru. Szynele koloru skostniałej ziemi, żółtawe baszłyki, niby skiby roli podoranej.
Na ten widok wyrwała się z pęt i wybuchła pieśń. Stała się okrzykiem wolności, wydartym z głębiny ducha wielkiego ludu. Niby z otchłani lecąca strzała, której żeleźce dymi się jeszcze od krwi, padła w pustą ulicę i w nastawiony połysk karabinów.
Popchnięty od ducha zachwytu, natchniony posłannictwem tłum zrósł się w jedną bryłę. Stał się męstwem, które śmiercią pogardza. Szedł niezachwiany, wyniosły, ślepy i głuchy, żywy pocisk, torujący drogi wolności.

R. 1906.



NOKTURN
Jak posępna zstępuje noc!

Jak posępna!
Jak złowieszcze jest niebo!
Zapadło się już dawno słońce olbrzymie za proste bankiety fortu. Chmura zawisła nad rubinową zorzą wieczorną. Dogasa w tej chmurze zorza. Noc obraz ziemi z oczu wydziera i w głębiach swych pochłania. Na rozkaz mroku, jak zorza, przygasają oczy.
I w dusze spływasz, o nocy!
Berło twoje nad ziemię się ściąga. Władza twa nad duszami ludzkiemi. Daremnie, samotny człowieku, natężasz duszę swoją, jako krzywy łuk, i aż do zdrętwienia palców na cięciwie miotasz strzały w zbatożone konie, na których zahartowany w intrygach Rozsądek z cecorskiego taboru ucieka! Próżna jest rzecz w tym obozie dowcipnisiów i mędrków stać po nocy na czatach wysokich i niezmarszczonem okiem w śmierci patrzeć przyłbicę.
Stary to i zawsze tensam Żółkiewskiego obóz!
Darmo wyżłabiać w duszach i wybierać w sobie cudowną, a światu wielkiemu nieznaną tajnie polską, w którejby się młodości drapieżna siła chowała, karmiona surowem cierpieniem, w którejby się palił wieczny ogień cierpliwej rozwagi, w którejby rosło męstwo o sercu lwa i sztuka tajemnicy.
Każde ponadsilne przezwyciężenie, każde westchnienie ku wielkości i na cześć wielkiego czynu szkodliwe jest na tej ziemi. Wraca się, znudzony ocknieniem, polski duch w wyleżane i ciepłe pielesze Samoniewoli. Gdy mu będzie nieznośnie, pójdzie staremi drogami wystawać na cudzych schodach, wzdychać pod cesarskiemi progami i dla zdobycia jałmużny potrząsać łachmanem kontusza.
Z najcięższych włókien serca ukręciłeś był powróz na siebie, samotny człowieku. Z najtkliwszych uczuć zwinąłeś pętlicę. A teraz ci ją mrok nocny skrycie na szyję zarzuca. Kruk czarny leci kędyś w pomrokach powietrza, wołając do twego serca: już czas twój, strudzone serce.
Dokądże mamy kroki nasze obrócić, wyrzuceni z narodu, pospołu z bracią? Do osiedla Samoniewoli, gdzie wydaje wyroki wściekłość partyjna i dziennikarskie oszczerstwo, gdzie się po pismach ścinają, mordują nożami i wieszają aż do śmierci nienawidzący się wzajem „rodacy“? Jękniesz w głuchej minucie, że dosyć już masz zniewag, któreś zniósł w milczeniu dla tryumfu jutrzenki. Zawołasz wśród strudzenia, że nie masz już męstwa, żeby się z olbrzymem rodzimej podłości raz wraz zwierać barami. Oświadczysz w głos, że teraz będziesz patrzał w spokoju, jak się ze rdzy cynizmu i padliny nienawiści wyroi robactwo, stanie się zaczepne, żarłoczne, rozjątrzone i nieznające snu. Nasycisz wzgardę widokiem, jak toczyć będzie trup wielkiego marzenia. Każde westchnienie odrazy stanie ci się nareszcie, jak pąk róży pachnącej.
Lecz im słodsze przez chyżą chwilę będzie jej wątłe, przejmujące tchnienie, tem bardziej, tem głębiej, i aż do cna, — jakby za karę i w akcie zemsty, — werzną się jej kolki w strudzone twoje serce.
Nie będziesz nigdy sam, jak ja, który nie byłem sam nigdy. Byłem zawsze, jak dobosz, który biegnie bez tchu obok spracowanego szeregu, znany takt wybijając pałkami. Ale oto westchnąłem, że już wyjdę z pomiędzy nich i zostanę nareszcie z tem jednem jedynem, co jest moje własne, co jest tylko moje, co jest samym mną. Westchnąłem że zawrę teraz w ramionach me ukochane piękno i zostanę z niem tylko w mroku nocy. Westchnąłem, że poniosę me ukochane piękno, konającej głowę Meduzy, i ku śmierci schylone zagięcie boleści boskich ust jej odchylę jeszcze ustami.
A skorom z pomiędzy wszystkich wyszedł, — pierwsze, com ujrzał, to ciebie prosta skarpo ziemna!
Pozdrowiłaś mnie zdala.
Werznęły się w moje oczy na szkarłatnej zorzy foremne twoje stoki i ostre kąty narożne. Jak drzewce niezłomnej włóczni przeciął lotną chmurę górny brzeg ciemnego przedpiersia czworoboku zamkniętej reduty. Na jego szczycie, tu, tam i jeszcze dalej leży dzikość czterech ziemnych bastyonów. Cztery ołtarze cudzemu bogu wystawione pod krwawą zorzą. Skarpy ich spadają głucho, zlatują wspaniale, w dół, z dumą i grozą aż do głębokich fos. Na skarpy te padło ostatnie polśnienie zorzy. Krzyk był straszliwy w tem polśnieniu zorzy na stokach cytadali. Nikczemną jest miękkość serca, którą kolce wonnych róż przeszywają! Nikczemną jest siła wzruszenia, którą piękno dalekie pochłania! Nikczemne są wewnętrzne łzy, co się w wiersze czarowne wysączają tajemnie.
Wzdyma i chwieje wieczorny jesieni wiatr tłuszczę chwastów na stokach. Wzdyma się, kołysa, chwieje, szumi i zamiera dziki chwast.
Świszcze i świszcze dziki chwast. Żołnierz pod bronią przechadza się tam i z powrotem po prostym bankiecie nasypu.
Wymiń te miejsca, wzgardzicielu, przechodniu, który niesiesz w ramionach swój ludzki skarb, ukochane piękno, konającej głowę Meduzy! Uchodź w mrok nocy, lub w siedlisko kłótni, w szale swym nienasyconej!
Z ziemi najdroższej, z najświętszej, z ojczystej, z mazowieckiego gruntu usypane są ramiona tych fortów.
O, hańbo!
Kości grenadyerów z pod Woli leżą pod chwastem w tych stokach. W głębi czworoboków, co wspaniale z pod nieba grożą, krew strzelców Sowińskiego. Mężną piersią przeszytą padłszy, gębami ją w ojczysty piach wyrzygali. Westchnienie ich ostatnie w ziemi tej, gdy stygli, zdeptani nogami idących pułków. W piasku tym łzy samotne wodza, gdy z latarnią szedł po nocy przez wojsko spoczywające, co bezpiecznie przed bojem ostatnim spało na łonie jego geniuszu, a on, bezsenny, wiedział, że nie zdoła zwyciężyć.
W ogrojcu, usypanym z tej ziemi duma i milczenie pokoleń, honor, chwała i sztandar wieku.
O, mężni!
O, przodkowie!
Jak żałosna Samotracyi Nike pozdrawiasz nas z tej ziemi, nieśmiertelne Powstanie! Głowy twojej strąconej nikt z nas, których kołyska w krypcie niewoli się huśtała, nie widział. Rąk, co wysoko godła trzymały, już nie ma. Skrzydła tylko twoje połamane, poranione, dziurawe, w strzępach od ciosów opryczyny przed duszami naszemi w powietrzu lecą.
Na skrzydłach tych zawisła najgłębsza miłość nasza ku tobie. Sprawo przegrana!
Tam powstaniec Toczyski pod szubienicą, w ostatnim momencie pisał do przyjaciela posłanie, zawierające słowa, które zobaczył z tamtej strony pętlicy powroza: „Ufaj, że Bóg czuwa nad światem“.
Tam czterej mężowie proletaryatu, którzy po raz pierwszy w dziejach wschodu Europy złączyli wolne ręce i spoili święty entuzyazm ludu Polski ze świętem poświęceniem ludu Rosyi, a za najdostojniejszą sprawę złamania miotły i zdeptania psiego łba opryczyny pospołu bohaterskie gardła dali. Tam nieśmiertelny Okrzeja, najpierwszy rycerz nowego Polski legjonu. Jak czarowna głowa Aresa z chimerą, czającą się do skoku pod pióropuszem hełmu, zostanie w pamięci szlachetnych legion nowy! Za pawężą jego czynów szalonych, kiedy krótkimi mieczami niespodziewanie uderzał w pierś wroga, przyczaiła się pospieszna, oszalała w trudze praca budowania Ojczyzny nowej. Kiedy legion przyklękał do nagłego ciosu, a wróg nagie piersi brał na cel, inni tymczasem, niepostrzeżeni, nieśli chyłkiem między lud kaganiec kultury. A tego, co z nieśmiertelnych Polski szat ludowi w dziedzictwo oddali, już nigdy, przenigdy nie odbierze wróg! Bo to zgłodniały lud pochwycił w swe ramiona i na wieki pokochał. Lecz nie kto inny, tylko legion wydźwignął z pohańbienia arkę Ojczyzny nowej. Poniósł ją po szlakach, wiodących ku szubienicy, herbowi przodków. I nie umarła i nie umrze Ojczyzna na ziemi! Po ciemku ją każdy z osobna zsuwa na barki następcy, bardziej jeno olbrzymią o wszystkie siły swojego ducha. Biada ojczyźnie, jeśli ulżą ramionom bryły poświęcenia, a z dłoni spracowanych wypuszczą ciężar czynu. Z chwili spoczynku z westchnienia smutku, z mgnienia wesela, z momentu zadumy korzysta sługa tyrana.
Z gołemi szyjami stali pod zorzą, patrząc w swe groby wykopane. Głowy junackie rzędem złożono. Oczy już skrzepłe. Skrwawione włosy zwisają z młodzieńczych czół. Uśmiechy na ustach, otwartych do ostatniego okrzyku. Radosna bojownicza pogarda w zwiedzionych brwiach.
A teraz ziemia grubym pokładem leży na ustach, które ostatni, niepodległy, bojowy parol wydały. A teraz wszystkochłonący mazowiecki piach wysysa ledwie ostygłe rany.
Wre dokoła codzienne, polskie życie. Głucho po czarnych szynach pędzą pociągi i podają hasła lokomotywy. Palą się martwem światłem elektrycznem kule i chwieją się w mrokach podatne płomyki gazu. Biegną w ciemnościach polscy ludzie, bełkocąc zaciekle o jadle, o napitku, o uciesze cielesnej i o dzieciach. Praca daleko i blizko gotuje się na czarnej ziemi.
Zadepce praca i żywot zabiegliwy miejsce tracenia. Wzniesie interes na kałużach krwi siedlisko wygody. Umrzesz w pamięci dowcipnisiów i mędrków, utoniesz w mrokach nocy młoda dumo i młoda miłości, któraś gestem godnym bogów żegnała życie i ziemię.
Leżą w nocy olbrzymie bryły szańców z pryzmami bastyonów na szczytach. Czernieje mazowiecka ziemia, usypana w dwuramniki, po których żołnierz defiluje tam i z powrotem. Przeciwko miastu i ojczyźnie jeży się milcząca golgota, cmentarzysko i skarbnica popiołów.
O, ukochana i znienawidzona! O, wizerunku najwierniejszy, najdoskonalszy obrazie polskiej duszy!
Lecz wy, o święte kości, i w tej ziemi spodlałej nie zaznajecie spokoju. Płoniecie w niej podziemnym płomieniem. Dobywa płomień z głębokich dołów, z niedostępnych szańców głucha noc, idąca na plemię. Prosicie się ze stoków cytadeli do naszych niegodnych ust, o święte kości zabitych żołnierzy! Każecie czynić ze siebie muzyckie narzędzie, piszczel trwożącą i na niej grać plemieniu polskiemu — kiedy się kładzie do swego starego snu, głos nocny — nokturn polski.

R. 1907.



Z ODCZYTEM
Do jakiej granicy rozpasania oświatowego doszły niektóre lubelskie żywioły, najlepiej zaświadczy fakt, że przestał im już wystarczać odczyt, który się poczciwym, starym obyczajem, po jednorazowem skomplikowaniu, obwoziło z miejsca na miejsce. Żywioły zaczęły żądać…

W dniu, którego data nie jest znowu tak dalece ważną, żeby ją aż drukiem ogłaszać, otrzymuje pan Ryzio kartkę, pisaną mirabile dictu! poprawną i tak ortograficzną polszczyzną, że mogłaby, i poniekąd winna, nawet w sferze renciarsko-rolnej znaleźć zastosowanie, z żądaniem odczytu na takie a takie popołudnie niedzielne, — oraz z podaniem tematu.
— Potrzebny nam jest odczyt na temat „Dola chłopów polskich w końcu XVIII stulecia", w tym rodzaju, jak to już panna Władysława i t. d… Prosimy najuprzejmniej i t. d. Furmanka o godzinie i t. d.
Pan Ryzio sposępniał.
Łatwo ci jest, drobna jednostko rolna z Zagaja, napisać ortograficznie list, podać tytuł, wyrazić uprzejmości, pod swem małorolnem nazwiskiem wywinąć zakrętas, któryby mógł uczynić zadość poczuciu godności posła do Dumy, ale w parę dni zbudować odczyt, znaleźć odpowiednie klisze do latarni…
— Skądże wziąć klisze? — wykrzyknął pan Ryzio. — Gdzież ja mam Kalinkę, Smoleńskiego, Korzona, gdzież mam Gorzyckiego, albo jakiegokolwiek innego? Nic nie mam! Siedzę na tem pustkowiu i wyję w otchłań, jak wilk za górą…
Nic wszakże nie pomogły powyższe wilcze wrzaski. Na dzień oznaczony odczyt był gotowy („najpodlejsza w dziejach kompilacya!“). Co szczególniejsza, gotowe były klisze, coprawda pasujące do tego odczytu w takim właśnie stopniu, w jakim wszystko pasuje jedno do drugiego w tej naszej polskiej oświacie.
O naznaczonej godzinie koniska stały przed domem. Pan Ryzio zawinął w zakopiańską pelerynę swój kształt powiewny, tudzież pudło z latarnią czarnoksięską i zasiadł w wasągu. Siedzenie z grubej wiązki słomy pokrywał kilim o tak żywych barwach, że można było dostać drgawek chłopomańskich. Z początku w bajorach gościńca jechało się niemal z burżuazyjnemi wygodami. Lecz po wyjeździe na płaskowzgórze, gdy zawiał późnojesienny, polny, nasz, tamtejszy wiatr…
Pan Ryzio musiał pieczołowicie w jednej rączce piastować soczewkę, owiniętą w jedwabną chustę wątpliwie japońskiego pochodzenia (dar pożegnalny panny Izabeli), w drugiej rączce pudełko z grotgerowskiemi kliszami. Wiatr tedy, stosownie do swego upodobania, poddymał pelerynę, uderzał w bezbronny brzuch, co sprawiało efekt bajecznego przenikania, jak gdyby tenże wiatr przedostawał się aż poza otrzewnę, i z zastanawiającą bezwzględnością, absolutnie taką samą, jak na lubelskiem polu, wzdłuż, w poprzek, tam i z powrotem, samopas jeździł po flakach.
Pomimo to wszystko pan Ryzio trwał w męstwie. Na coś się przydało zahartowanie, aczkolwiek niezupełnie własnowolne, wskutek chadzania „do figury" w sezonach arcy-jesiennych, oraz w urocze marcowe przedwiośnia. Niepodobna by było zresztą nie złożyć tak drobnych przykrości, jak endosmoza wiatru poza otrzewnę, na ołtarzyku dobra kultury polskiej.
To też pan Ryzio składał na ołtarzyku co się dało, — zacząwszy od całości języka, którą nadwerężały szczekające zęby, aż do spokoju wyż wzmiankowanych flaków, które znowu od skakania wozu po ojczystych dziurach zdawały się dyndać na jakimś jednym powrózku, jak wisielec na szubienicy. Zarazem prawica i lewica zgrabiały do szczętu od piastowania narządów kultury.
— Daleko też jeszcze do Zagaja? — zagadnął pan Ryzio powożącego włościanina w najniewinniejszej zresztą myśli.
— Nie daleko. Zaraz za lasem.
— A gdzież ten las?
— E, las się mówi, ale lasu już dwa lata jak niema.
— Gdzież się podział?
— A wyciął go dziedzic ze żydami.
— Prawda! Pamiętam, że tu był las ogromny. W lesie tym osty rosły przedziwnej piękności…
— Osty? A może były i osty. O, las stał jednem słowem! Bo to tu w Gruszczynie był dziedzic taki, stary pan Łukomski się nazywał, że nikomu, za nic na świecie drzewa nie sprzedał. Przyszedł do niego młynarz, pokłonił się i prosi o buka, tego, co tam a tam stoi. No, dobrze, zgodzili się na dwadzieścia pięć rubli za tego buka. Młynarz wyjął, zapłacił, poszedł. Uszedł se kawałek drogi, dopieroż pędzi za nim konny posłaniec, zawraca go nazad do dziedzica. Przychodzi młynarz, pyta się, o co. A mój bracie, — mówi do niego ten stary dziedzic, — widzisz, rozmyśliłem się. Nie sprzedam ja ci tego buka! Masz tu swoje dwadzieścia pięć rubli i idź z Bogiem. Młynarz się za czuprynę, gdzież on tu teraz buka kupi. No, to ten ślachcic wyjmuje jeszcze pięć rubli, dokłada mu: — Naści — powiada, — idźże do mostowickich lasów. Jest tam buk stary, kupże go, zetnij, zwieź, obrób, będziesz miał, bracie, wał, a ja będę trzymał swego buka. Niechże ta stoi na miejscu.
Pomarł ten stary dziedzic, a kat był, dziesiątą skórę zdarł z człowieka, jak mu się popadł w lesie z furą. Przyszedł drugi. A jeno przyszedł, wnet żydów wołać. Nie obejrzeliśmy się — lasu niema. Jeno pniaczyska stoją.
W istocie pan Ryzio, dobrze wytarłszy binokle, miał możność obserwowania zdębiałemi oczyma pniaków, z których przy każdym czterech godnych inteligentów w najwygodniejszych pozach mogłoby dyskutować o przyszłym ustroju i, w miarę wzmagania się wymyślań, zażywać swobody gestów.
— Role te między pniakami dzierżawią chłopy z Pakuł. Prosa tu mieli. Jezusie — Maryo!
— A jakże też czytelnia w Zagaju, rozwija się? — zagadnął pan Ryzio.
— A jest ta czytelnia. Tylko to tak… z tą czytelnią…
— No, ksiądz proboszcz?
— A ksiądz proboszcz…
— Bardzo się gniewa?
— E, żeby to tylko nasz. Ale i morzydłowski.
— I cóż takiego? Powiedzcie no…
— Kiedy to aże brzydko powtórzyć…
— Nie będzie dawał rozgrzeszenia?
— Nie będzie.
— No i jakże ludzie? Nie chodzą?
— Z ludźmi to tak… W kościele, jak z ambony poniewiera, to się wszyscy okropnie boją, aże ich frybra ze strachu trzęsie, a jak na polu, to już ocipkę mniej. Baby te to zakazują chłopakom…
— A bywa też kto w czytelni?
— Co młode, to szelma zaraz nieposłuszne, plebana swego nie chce słuchać i prosto z kościoła, jak w dym do czytelni!
— Patrzajcie! No, a ten wasz teatr? Słyszałem coś…
— A i teatr zawzięły się robić. Ksiądz proboszcz na teatr bij zabij, — to ony właśnie. Okropnie im się chce tych Dziadów, tylko że Konrada nie mają. Żeby Konrada mieli, toby samych kaszkieciarzy z Dziędzielic zakasowały, bo wszystko na pamięć umieją.
— A gdzieżby też grali?
— U Staśka Walczaka w stodole, u prezesa.
— No, a Wesele wyście sami, braciszku, widzieli?
— Widziałem.
— No i jakże?
— Trudno było wszystko wyrozumieć, co ta te maszkary znaczą. Dopiero, jak ten młody, co był w czerwonem z dzwoneczkami, wyłożył, to lżej. Bez niego trudno by ludziom było wyrozumieć…
— Bo nie tak, nie tak! — palił pan Ryzio, — nie tak to Wesele trzeba grać. Trzeba tak grać, żeby było prawdziwie lubelskie wesele chłopskie, z muzyką, z tańcami, ze śpiewkami, z oczepinami, ze wszystkiem, jak się patrzy. A dopiero, jak się ludzie oswoją, opatrzą, żeby na to chłopskie wesele zaczęły przychodzić one zaproszone maszkary, a chochoł, a hetman, jak to mistrz Wyspiański wyśnił i wyprowadził. Sam on kazał tak ludowi swoje Wesele pokazywać, sam na to dał radę i zezwolenie… A ciężką jest złożony niemocą ten najdroższy polski człowiek…
— E, jak im ta ten Gospodarz wtedy wypalił, to my wszyscy zrozumieli, na żadnej masówce tak nie palili, jak ten Gospodarz palił!…
— No a szkoła?
— Ze szkołą strasznie ciężką mamy biedę. Ksiądz proboszcz precz burzy starych chłopów, żeby nam koniecznie tę izbę odebrały, gdzie teraz szkoła.
— Jakże to można odebrać?
— A takim to jest sposobem, że ta chałupa należy do jednego człowieka, który w kryminale siedział i teraz jest w Sybirze. Jego kobieta poszła w służbę do miasta, a grunt i izbę wydzierżawiła. Ten dzierżawca to samo nie jest w naszej wsi, tylko grunt obsiewa, a sam służy za fornala we dworze. To on tę izbę na szkołę wydzierżawił. Ksiądz proboszcz tego parobka wyszukał i tak go przecie zastraszył, jako w jego izbie dyabelskie Światło siedzi, że teraz tamten od chłopa do chłopa co niedziela lata i molestuje, aby mu pomogły Światło dyabelskie wyrzucić. A chłopów znowu ksiądz swoim porządkiem… Zaczął tak rok gadać, że kto do Światła przystąpi i zapisze się na członka, to już temsamem na to swoj podpis kładzie, że będzie płacił wszystkie długi, jakie ta gdzie który światłowiec zrobi, a nie będzie miał z czego oddać. Takie, prawił, są w tem Świetle ustawy, że za jednego, co długów narobi, wszystkie członki muszą płacić. Straszył ludzi, żeby se zważyli na jaką to okropną sprawę swoje podpisy kładą. Sfantują was, sprzedadzą, gadał, skoro tylko tam gdzieś który obieżyświat długów narobi, a mało to żydów w tem ich Świetle!
Ale się ludzie opatrzyli bez ten rok, że to było troszeczkę zełgane, więc i tę szkołę naszą jakniebądź cierpią. A i teraz takie różności potrafi zmyślać, co drugiemu człowiekowi aniby we śnie nie postały…
— Ten wasz proboszcz pewnie musi być kanonikiem, albo i zgoła dziekanem?
— Nie wiem ja tego, ale zdaje mi się, że mu chyba nie dadzą takiego urzędu…
— A patrzy mu się! Nie byle jaka to głowa. Światły duszpasterz.
Poświstywał pan Ryzio nieudolnie z tej racyi, że mu wargi na nic zmroziło. Rozglądał się. A nie wesoły i nie piękny miał pejzaż przed oczyma. Pustka. Pniaki po lesie wyciętym, rude role. Daleko, daleko pas nieużytków. Posępek ziemi polskiej dookoła. Oto rozdół, w nim wioska — parcelówka. Chałupięta ze starych stodół, białawą gliną pomaźgane, strzechy ze słomy. Obóreczki, chlewki, studzienka. Nuda życia przyziemnego czai się za zmurszałymi węgłami, kuca na stosach nawozu, okienkami wygląda. Zdala, postrzegłszy furmankę, chłopię ku drodze wybiegło. Pies-burek za niem. Czapa na tym smyku ojcowska, jako też i buciory. Nie widzi nic w polach, tylko obłoki i role, obłoki i role…
— Nie daj, księżulu, Światła zakładać, dołóż wysiłku, a nie daj! — świszcze pan Ryzio, śmiejąc się dyabelsko do swoich przewrotnych myśli.
Już wreszcie i Zagaje widać. Pora, bo podróżnikowi jęzor kołem stanął, a kapka u nosa w stalaktyt się zmieniać zaczęła. Wbiegły szkapki między obcięte kudłacze wierzbisk. Już też na drodze i sam Staś Walczak czeka.
— Powitać prezesa! — wykrzykuje pan Ryzio skołowaciałym językiem. — A czy też prezes wypadkiem szklanki herbaty?…
Prezes Walczak, młody pszczeliniak, pół chłop, pół jakiś inteligent w kurcie z grubego sukna, ale już w przypinanym kołnierzyku (sic!) i w butach z wyglancowanemi cholewami. Językiem mówi poprawnym, a takie nim myśli wyraża, że nic, tylko z dziesięciu ambon piętnować.
— Herbaty?… — zatroskał się niepomału. — A wysiadajcież! Zaraz się to zrobi!
Chaty zachodzą jedna drugiej drogę. Między niemi bajora, jak się patrzy, rodzimy trakt. Wykonawszy kilkanaście szalonych skoków nad gnojówkami, wkroczył prelegent przez wysoki próg do czytelni, umieścił ze czcią swe instrumenty i z rozkoszą zasiadł w naszym sarmackim zaduchu. Ciepło go rozprażyło i rozradowało.
Czytelnia! Portret starego wieszcza! Krzywa szafa, nabyta od Judki, niegdyś serwantka na kieliszki i flaszki, obecnie spadła z etatu, dźwiga na półkach stosy książek.
Ściskając w zgrabiałych dłoniach szklanicę bardzo „tęgiej arbaty”, przepowiadał sobie pan Ryzio mądrości, które za chwilę miał ze siebie wydębiać. Do izby poczęła ściągać publiczność: młodzież, dziewczęta. Rozpinano na dworze prześcieradło do rzucania obrazów. Walczak się przysiadł:
— Strasznie mamy książek do czytania mało!
— Gdzie! Biblioteczka, jak widzę, wcale spora.
— Ale same książki przestarzałe, gawędy z morałami. Przeróbki i przeróbki. Jak dla głuptaków, albo dla dzieci. Żebyście to nam wskazali tytuły książek takich, żeby to można było duszkiem czytać. Różne, żeby niby zachwycające, — żeby się połykało. Przecież są takie książki?
— A ba! Oczywiście! Rozumie się! Ja wam tytuły wymienię, tylko odtaję.
A odtajawszy, odwalił pan Ryzio odczyt ku ogólnemu aplauzowi chłopstwa zgromadzonego. Obrazy, ukazujące się na ekranie, wzbudziły taki zachwyt, że podobna cisza panowała w Zagaju chyba przed gradobiciem.
Nawet stare chłopiska, obrosłe brudem, kudłate, podejrzliwe i gotowe do kłonicy, gapiły się gapieniem niezmiernem na owe cuda.
Ułagodziło ich dzikie, podszczute umiejętnie, zatrute podszeptami dusze ciche a wiekuiste grottgerowskie prześnienie mogilnej doli.
Po skończeniu odczytu długo pan Ryzio rajcował w czytelni z młodymi przyjaciółmi, jakieby to zaprenumerować pismo, żeby było bez inteligenckich wymyślań, a żeby było pismo ostre, jak kosa, prawe, miłujące, wyraźne dla młodych, inteligentnych chłopów.
— Bo, — wykrzykiwali jeden przez drugiego, — nie rozumiemy tych wymysłów! I nie chcemy czytać wymyślań. Jak tylko z wymyślaniem, to już na nic! Nie chcemy! Ci na tych, tamci na innych psy wieszają, szczują na się, od ostatnich się zwołują, jak kłótliwe baby, a nam to każą czytać i jeszcze za to płacić. I jak my to mamy wyrozumieć, o co się swarzą? My chcemy takiego pisma, żeby się nie żarło z nikim. Niech plunie na tych, co na nie szczekają i niech nam mówi wprost samą najrzetelniejszą prawdę, choćby ta i ostra była prawda, jak brzytwa. Krótko, jasno, tak i tak, bo my na te, psia ich sobaczenia się, czasu nie mamy!
Pan Ryzio przyrzekł solennie, że namyśli się głęboko nad wyborem tytułu takiego pisma, że on im napewno, napewno takie pismo…
O późnej nocy siadł na wasąg, niosąc na łonie latarnię (w prawicy soczewkę, w lewicy pudełko z kliszami). Przysiadł się z boku na drabince „prezes“ Walczak i podprowadził go sztuczek drogi. Głównie mu jeszcze chodziło o teatr.
— Strach, — mówił, — jak ludzie pożądają takiego teatru! Ale co im tu grać? Dziady, — dobrze, ale żeby to coś z teraźniejszych czasów, żeby o tej męce — niedoli, o tem, co jest na świecie i żeby bez tej rozpaczy. Bo teraz między nami, młodem włościaństwem, żadnej przecie rozpaczy niema. Zachowaj Boże! Między nami, — gadał, — jest siła, chęć, śmiałość, męstwo, a tu het — precz, co jeno czytać, wszystko z rozpaczą. Czy niema takiego teatru, żeby był w sobie wielki, a żeby to lud od jednego razu pojął, że w tem jest prawda, istotna sprawa, sama rzecz?
— Jest jeszcze widzicie… Lilla Weneda, Kordyan, Bolesław Śmiały
— A dy wiem! Kordyan! A dy przecie wiem. Ale kiedy to jeszcze i jeszcze nie to. Toć przecie człek samby to napisał, żeby tak, jak nie umie, pisać umiał! Przecie radosne życie dookoła! Jak my se tu na własną rękę urządzamy chłopski wykład z pokazem, rolniczy, to dookoła nas tłum chłopców ze wszystkich wiosek okolicznych. To się wszystko pali do światła, do nauki. Z nami, z młodymi chłopami, co już nie chcemy tego, psiakrew, chłopstwa, co się siepiemy z chamstwem, co chcemy być obywatelami polskimi, świat może stanąć. W naszych rękach będzie ten świat, żeby tam kije z nieba leciały! Bo my se zwolna, zwolna wszystko rozważymy, a spamiętamy. Nie zapomnimy nic! Ale musimy mieć od waju, od inteligenckiego proletaryatu narzędzie i sposób. Musicie nam dać teatr o tych kałużach krwi, o woli świętej i ponocnem wzdychaniu ziemi.
— Czekajcie, czekajcie! — wszystko to będzie… Tylko przecie nie odrazu Kraków zbudowano… Czekajcie…
— No czekamy!
Zeskoczył z wozu i ze słowem pożegnania znikł w nocy.
Jechał pan Ryzio przez czas pewien uroczyście, postękując na wybojach. Aż nagle wściekłość go poczęła rozdymać. Pięścią uzbrojoną w soczewkę począł wygrażać niewiadomo komu i wykrzykiwać w duchu.
— I cóż ty na to, bando gryzipiórów literackich, kawiarnianych wielkoludów? Gdzież są twoje książki, gdzież gazety, gdzież jest twoja sztuka? Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki — otóż i cała literatura, której nota bene dotychczasowa szlagonerya narodowa nie była warta i w setnej części nie zrozumiała. Teraz kolej na zrozumienie, gdy lud olbrzymi we drzwi pięściami wali. Ale i ta sztuka jest dziełem czasu rozpaczy. A gdzie jest nasz Plato, gdzie Arystofanes, gdzie Ajschyles, gdzie Boska Komedya, gdzie Don-Kichot, Raj utracony, gdzie Shelley? Gdzie jest nowa sztuka polska, sztuka siły, sztuka męstwa, sztuka dźwigania ojczyzny od fundamentu i przyciesi, sztuka wiary mocniejszej nad śmierć, a miłująca swój sen do ostatniego tchu?
Podpatrujesz, gryzipiórze, przez dziurę od klucza, co w Europie filister dla rozrywki filistra z nicości wydłubał i przywozisz na te bajora, piachy i wydmy, żeby tutejszych filistrów i najgłupszych w Europie snobów ekscytować i bawić. Gdzież jest twój teatr? Zdajże egzamin przed swoim ludem, dramatopisarzu?
Znowu — Dziady, Lilla Weneda, Kordyan, Wesele, Bolesław Śmiały… A dalej co? A dalej jeszcze… Guzik.
Książki twoje gdzie, literacie? Gdzie jest, jaki ma tytuł ta książka, którąbym ja jutro posłał Walczakowi? Wymień ten tytuł, darmozjadzie! Co dasz zbudzonemu ludowi swemu, literaturo polska? Jego marzenie ocknęło twój romantyzm, bezcenną twoją wiosnę, jego dola tchnęła w złoty róg Wyspiańskiego…
Nie masz do wręczenia ludowi ani jednego tomu, ty „jedna z najbogatszych w Europie“!
Tako wył w duchu pośród ciemności lubelskich pan Ryzio, gdy wracał z odczytu w domowe proletaryackie pielesze.

R. 1907.



ZEMSTA JEST MOJĄ
Na ubogim naszym cmentarzu, wśród dawno zaklęsłych mogił i wpośród krzyżów dawno zapomnianych, panuje wyniosły pomnik z żelaza. Zczerniały już jego bronzowe napisy, pożarte zostały przez rdzę gzemsy, kwiatony i symboliczne pochodnie, płomieniami zwrócone ku ziemi. Pod patyną i pleśnią ledwie już oczy wyczytać potrafią, że to jest pamiątka, wystawiona przez potomków na grobie dziedzica ongi tych pól, lasów, wzgórz, wąwozów, dróg, stawów i rzek. Krata z lanego żelaza otaczająca monument powyginała się i wypaczyła, gdyż między pomnikiem i nią wyrosły z obydwu jego stron dwie brzozy wielkie przedziwnej piękności. Podziemne ich odnogi głęboko, widać, zanurzone i wryte w ziemię, podważyły i popchnęły na bok sam cokół. One również rozwiązały i wywaliły żelazne ogrodzenie. Głowice ich korzeni, skręcone jakgdyby w węzeł i zatoczone na bok dla powzięcia bardziej strzelistego kształtu, gdy w pień odziemkowy przechodzą — są czarne, pokryte głębokimi żłobami, spęczniałe i chropowate. A pomykając wyżej i wyżej, pnie brzóz stają się białe na niebie — ni to dwie pręgi księżycowego światła na wodach. Cienka kora pęka tam w poprzek, łuszczy się i zwija ze siebie papyrusy dziwnego pisania, tajemniczymi pisane znakami.

Daleko, daleko, dokądkolwiek iść, — z pól, z lasów, ze wzgórz, z dróg, z nad stawów i rzek, — zewsząd, — widać wyniosłe czuby brzóz mogilnych.
W przedwiośnia, w kwietniowe ranki, nim zstąpią na zwisłe pręty listki zębate, gdy omglą te wyniosłe korony zielone bazie… Patrzy kwiecie wiosenne na zaklęsłe mogiły, na niskie krzyże przez siatkę nagich rózg, niby oczy pozasłaniane rzęsami, ciężkiego czaru i niepocieszonej pełne zadumy.
W parną noc letnią, noc tak zupełnie cichą, jak cichym jest wieczny sen tego cmentarza, gdy na konarach nieruchomych drzew ciężkie leży światło księżyca, — gdy śpi pod omszałemi strzechami białościenna wieś, a w dali wabią się po pszenicach przepiórki, zaszemrzą czasami pod bezgranicznem niebem, westchną ku niemu liście brzóz.
Skoro po nocy nieskończenie długiej wstanie pogodny, błękitny przymrozek późnej jesieni — i tylko już rumiany gil wałęsa się wśród nadgrobowych jarzębin, srebrne brzozy jawią się przed znużonemi oczyma, widoma postać nigdy nie umierającej legendy. Stoją w przestworzu pod niebem zorzanem, co jak pręga szkarłatu i złota płonie nad krańcami obszaru, pytając się duszy ludzkiej: — cóż jest straszniejsze na tej ziemi, — sam krótkotrwały, prędkosyty grzech, czy kara wymierzona zań przez wiekuistą, nieubłaganą baśń, — krwawy uczynek, którego już niema, — czy wyrok bez przebaczenia, zemsta śmiertelna pokoleń, zaklęta w drzewa, w żelazo, w garsteczkę ziemi cmentarnej?…
W zimowy mrok, w ciężką godzinę, kiedy wicher śródnocny tnie i śwista czarnemi polami, kiedy rwie w dal, zdzierając wiotkie śniegi ze skib skostniałych, a zaspami pęta obumarłe drzewa i zasypuje przegniłe krzyże, kiedy głuchy jęk stęka nad siołami, miotają się w nocy rozjuszone brzozy cmentarza. Rózgi ich sieką wicher z wściekłością, ciskają się w tył i naprzód gałęzie, tną w opętaniu konary, usiłując w szale swym smagać ugór ten o zaklęsłych mogiłach, poprzekreślany od krzyżów nadgniłych.
Ten jest sekret brzóz, który wydał chłop bardzo stary:
Pod żelaznym pomnikiem leży dziedzic rozległej włości tej. Za żywota swojego ciężko ten pan bił pańszczyźniany lud brzozowemi rózgami. A gdy nareszcie umarł i poszła o tem po wsiach, po drogach, po polach, ponad rzeki radosna wieść, — i gdy nareszcie w oczach ludzkich przyciśnięty został w głębokiej ziemi ciężkiem bardzo żelazem pomnika, z pod jednej pachy wyrosła mu brzozowa rózga, z pod drugiej pachy wyrosła druga brzozowa rózga… Bezsilne, złożone ręce dały się opasać zwojem miękkich, jak len, białych korzeni, a zgniłe serce karmi drzewa sokami żywymi. I oto brzozy lecą ku górze, coraz wyżej, coraz wyżej. A strzały ich rosnąć tak będą pod wiecznem niebem, aż do skończenia ludzkiej pamięci.

R. 1909.



NULLO
Po upływie pięćdziesięciolecia od chwili zgonu zarysowuje się przed oczyma dzisiejszych Włochów, a przedewszystkiem przez oczyma dzisiejszych Polaków, szlachetna postać Franciszka Nullo, bohatera obudwu narodów. Jeżeli mówię, że imię Nulla jaśnieje bardziej przed oczyma Polski, to nie chcę przez to umniejszyć znaczenia objawów czci włoskiej dla tego imienia, której wyrazem i dowodem było wzniesienie mu pomnika w Bergamo, — lecz pragnę tylko uwydatnić zjawisko nie podlegające zaprzeczeniu, że Nullo dla Włoch życie narażał, a dla Polski je oddał, — oraz podkreślić zjawisko drugie, że dzisiejsze włoskie pokolenie spogląda na zamierzenia, czyny i dokonania garybaldyjskie, jako na własność narodu dawno zdobytą, jako na łup ze szponów przemocy przemocą wydarty, i już na kartach historyi spisany, — podczas gdy Polacy i dziś czekają wciąż na swoją noc Tysiąca. Polska dzisiejsza, — siostra zapomniana narodów szczęśliwych, której imienia już się nie wspomina przy głośnych biesiadnych stołach, ani podczas rady o losach plemion, narodów, ludów, — której krzywdy, ran i łachmanów już nie dostrzega nikt nawet wówczas, gdy kipi wrzawa o zniweczeniu na ziemi krzywd i łachmanów, — zapomniana siostra narodów dobrze pamięta imię tego, co bez wahania rzucił się ze swojej słonecznej wyżyny „w otchłań boleści — za boleści cudze“, — przyszedł na niskie pola niewoli, ażeby z nich nie odejść. Uboga siostra narodów pamięta każdego, kto w dniach jej męki palec w wodzie umoczył, ażeby zwilżyć jej wargi zeschnięte. Jakżeby miała o tym zapomnieć, co dla niej wyrzekł się widoku ziszczonego snu o Italii wolnej i potężnej, co za sprawę przegraną dał się w sztuki porąbać? Jego krew z naszą się krwią złączyła, a jego proch pośród naszych leży mogił.

Dzisiejsze Włoch pokolenie nie czuje już potrzeby, — jakże szczęśliwe! — walki z najeźdźcą, strząsania ze siebie tyranii, zapasów z bezwładem wewnętrznym i gry o wszystko na jednę kartę. Może ono spokojnie rozwijać dzieło ojców odziedziczone, udoskonalać pod osłoną narodowej broni utwór Zjednoczenia, jeden z najniewiarogodniejszych cudów dziewiętnastego stulecia, na popiele prawieków nowy wskrzeszać ideał, — roztrząsać najsubtelniejsze zagadnienia umysłu i tajemnice instynktu, — wykrywać i ujarzmiać nowe siły przyrody, od telegrafu bez drutu aż do radiobalistyki, — coraz bardziej niespodziane wskazywać objawienia sztuki, ster nawy ojczystej bezpiecznie oddając w niezawodne ręce ministrów.
Od konieczności defensywy Italia pomknęła się do ofensywnej potęgi. Może dziś o sobie powiedzieć: faccio da me. Strzeże czujnie swego dziedzictwa, pomnaża umiejętnie twórczość i bogactwo, zmierza w przyszłość władczą na lądzie, śni o wybrzeżach dalekich, jako o „swych prowincyach rzymskich“, w upojeniu mówi ustami poety o oceanach, jako o „swem morzu“, — gotuje się do wypraw podstępnych po złote runo pospołu i w zmowie z konkwistadorami kuli ziemskiej.
W Polsce — jakże inaczej!
Tutaj ojczyzna, to osaczone pole bitwy, gdzie każdy człowiek jest jednocześnie żołnierzem, pracownikiem i ministrem. Naród żyje zarazem dziś i w zmrokach swej historyi. Rwie się, targa, idzie naprzód, a głowę i oczy wykręcone ma w przeszłość, gdzie jedynie dostrzega swój żywy wizerunek, stwierdzenie, że nie jest upiorem.
Niegdyś we Włoszech, robotnik Sciesa, skazany na karę śmierci w roku 1851 za przytwierdzenie na rogu ulicy odezwy rewolucyjnej i prowadzony na szafot, — kiedy mu ofiarowywano wolność w zamian za wydanie nazwiska wspólnika, który mu wręczył druk wolności, odpowiedział w narzeczu ludowem Lombardyi: „Tirem inanz!" — to znaczy: „Chodźmy!"
I zginął na szubienicy.
Lud polski fabryczny i rolny zawsze, ilekroć jego ręce przytwierdzają manifest Sciesy, podlega temuż, co on, kuszeniu ze strony moskiewskiego tyrana i tęsamą daje odpowiedź: przepełnia ciałami swemi więzienia, idzie na wielką drogę Sybiru, zawisa na szubienicy. Wszelkie rodzaje przemocy, jakich dostarczyć może państwo militarne, kapitalistyczne i biurokratyczne, zużyte są przez potencyę niemiecką do wydarcia narodowi polskiemu ziemi i praw i do zdławienia jego kultury.
Państwo moskiewskie, ciężarem swoim sto lat leży na narodzie polskim, jak niezmierne pokłady gliny, któreby przywaliły młode drzewo brzozowe. Ta martwa glina ssie soki z drzewa polskiego, przygniata gałęzie i zgina jego pień aż do ziemi.
Młody jest naród polski, nowy i nieznany światu. Nie uczestniczy w głośnej paradzie ludów i nie wydaje wieści o swem życiu w domu niewoli. Przebywa w półmroku, leczy swe rany, pracowicie dzień i noc odbudowuje domostwo, zburzone przez napastników. W nieszczęściu swem nie zapomniał odwiecznej sławy, a wysnuł z niego wszystko, co się stać mogło nauką na życie nowe! Teraz milczy, pracuje i czeka na swój poranek! Dzisiejsze jego pokolenie nie może się porozumieć z pokoleniem współczesnem żadnego z narodów — nawet zapomocą uniwersalnego języka sztuki. Tam są syci, a ono jest głodne. Tam pracują nad sztuką — kształtem, pięknym wytworem, przemyślnym wyrobem, subtelnym ornamentem. W Polsce od stu lat wszystko, aż do niezależnego tworzywa sztuki — jest dla ojczyzny. Pomiędzy drzwiami domu niewoli i między wejściem do wspaniałego pałacu, gdzie pracują, ucztują i spoczywają panowie świata, młode Polski pokolenie straż trzyma i czuwa. Ekonomiści angielscy stwierdzili, że najdoskonalsze kooperatywy i stowarzyszenia rolne na świecie znajdują się wśród włościan polskich w Poznańskiem, — właśnie tam. W lasach Brazylii chłopi polscy są najtęższymi, najcierpliwszymi, najodporniejszymi i niezłomnymi kolonizatorami. Plemię polskie jest jednem z najbardziej rozrodczych w Europie. Jest także jednem z najbardziej uzdolnionych, gdyż w tymże Berlinie najtrudniejsze fabryczne roboty spełniają Polacy. We wszystkich dziedzinach techniki, wiedzy, sztuki Polska wydatnie pracuje. Ten naród dwudziestodwumilionowy za to, że chce być sobą, jest prześladowany, jak nie był żaden na świecie, — żyje w jarzmie niewoli, — gorszem społecznie, niż było jarzmo Franciszka IV w Modenie i Ferdynanda II w Neapolu. Poprzez rozum tego narodu przeszły wszystkie zamysły, wszystkie przebiegłe sposoby ratunku, jakie tylko mógł wydobyć ze siebie geniusz Camila Cavoura, — ale nie dosięgły szczęśliwej mety spełnienia. Przez jego ręce przewinęły się wszystkie nici ponocnych spisków i sprzysiężeń, jakie tylko motał i zaplątywał tajny duch Włoch — Mazzini nieśmiertelny, — lecz żadna z nich nie doprowadziła do drzwi wyzwolenia. Na polu walk roku 1831 i 1863 bił się on z męstwem, wytrwaniem i pogardą śmierci Garibaldiego, ale nie miał tej boskiej chwili Wyswobodziciela, kiedy — jak mówi Carducci — „z wysokości Gibilrossy oglądał oczyma Palermo“…
Dziś gdy wszystkie zamierzenia, wszystkie zabiegi, wszystkie — z sercem wywróconem na nice — podjęte usiłowania przezornych ojców zostały bez skutku, — gdy z dwu stron w Poznańskiem i w Chełmszczyźnie z pod stóp narodu ziemia się usuwa, — gdy na żadne układy, na żadne warunki, na żadne ustępstwa się nie godzi i nie chce złamać ani jednego ogniwa łańcucha, — młoda Polski generacya zatęskniła do świstu moskiewskiej kuli. Ta generacya uczy się, ćwiczy na polu broni i z zaciśniętemi zębami czeka.
Wpośród tych to szeregów imię Franciszka Nullo wymawiane jest ze czcią szczególną. Jest to imię bohatera zaprawdę, — nazwa jedyna którą Europa krwią wypisała na karcie naszego powstania.
Giuseppe Garibaldi w liście z dnia 27 maja 1863 roku pisał do matki Francesca Nullo:

Egli e caduto da valoroso per una causa santa — e quando gli uomini capiranno tutta l'altezza del sacrificio del Vostro Francesco — oh! allora l'umanita potra decantare senza sacrilegio —

Liberta, virtu, eroisimo".
Teraz Polska nie może uczcić na swej ziemi Franciszka Nullo inaczej, jak czcząc go w głębi serca. Lecz gdy jej „causa santa“ wyszarpie się z powrozów, jednym z pierwszych czynów Polski wolnej będzie podnieść proch Franciszka Nullo i złożyć go na miejscu należnem, w Panteonie narodu[1].




LITERATURA
A ŻYCIE POLSKIE
Było życzeniem zespołu ludzi nauki i praktycznego rzeczoznawstwa, którzy zapoczątkowali wykłady ściśle gospodarcze w Zakopanem, ażeby w szeregu odczytów, poświęconych zobrazowaniu potrzeb i nasuwających się zagadnień życia społecznego na chwilę najbliższą, znalazł się również krótki wykład o roli literatury w tym teatrze, który się na ziemi naszej rozgrywa i ma rozgrywać w najbliższej przyszłości. Na pierwszy rzut oka wydaje się to rzeczą wprost niezrozumiałą, żeby taki temat mógł znaleźć się w spisie referatów o ekonomice i gospodarce życia. W istocie — tylko w Polsce można spotkać podobne zestawienie. Społeczeństwa należycie zorganizowane pod względem politycznym i społecznym dawno już wyzbyły się tego rodzaju mięszanin i nigdzie, zapewne, na świecie nie ujrzelibyśmy na afiszu podobnego współżycia. Jako przykład, że tak jest w istocie, że życie polityczne i społeczne przedzielone tam jest od literatury i jej zakresu działania głęboką fosą, przytoczę następujący fakt, który jest może nieco za jaskrawy, ale całą sprawę dokładnie uzmysławia i charakteryzuje.
Przed paroma laty w bojowym organie włoskich futurystów pod tytułem „Lacerba“ wśród wielu awanturniczych pomysłów, dziwactw, kabotyństw i błazeństw mieszczącym nieraz utwory świetne i świadczące o znakomitych talentach (Ardengo Soffici’ego, Pallazzeschi'ego i innych) znalazł się artykuł Giovanni Papini'ego z racyi wyborów do izby włoskiej. Gdy cały świat tamtejszy wrzał, pienił się i gorzał od walki, podsycanej przez południowy temperament, — ów antifilozof, jak się sam mianuje, — Papini, — kategorycznie oświadczył, — wbrew nawet własnym swoim współwyznawcom literackim, — iż go ta cała wrzawa, walka, wartość kandydatur poselskich, wreszcie sam los obietnic, haseł i ideałów głoszonych, nic a nic nie obchodzi. Od spraw politycznych, — pisał, — jest we Włoszech minister spraw zagranicznych, — od spraw społecznych — minister spraw wewnętrznych. Ja jestem od spraw literackich i tylko temi sprawami się zajmuję. Inne mię na razie nie obchodzą, albo obchodzą tylko do pewnego stopnia.

Nie wiem, czy ów futurysta trzyma się i dziś tego swojego hasła. Jednakże stwierdzić można, że mutatis mutandis sprawa stosunku literatury do życia tak właśnie stoi w krajach europejskich, którym los szczęśliwy nie odmówił z jednej strony ministra spraw zagranicznych, z drugiej, — ministra spraw wewnętrznych.
Życie literackie z jego prądami, zawikłaniami i burzami, — narodziny, wschody, walki, przełomy, klęski i zachody rozmaitych metod tworzenia artystycznego, których dalekie odblaski padają i w mrok naszej dziedziny, — nic zazwyczaj nie mają wspólnego z walkami na arenie parlamentarnej i z przełomami w instytucjach społecznych.
Naturalizm, weryzm, parnasizm, symbolizm, dekadentyzm, unanimizm, jeżeli zahaczają o życie polityczne lub społeczne, to chyba tylko dla zaczerpnięcia tam materyału, lub tematu artystycznego. Kierunki te i metody tworzenia stoją na ogół pod hasłem Gothego: „Bilde Künstler, — rede nicht“. Mają one cel swój własny, daleki od wszelkiego doraźnego dydaktyzmu, nie strofują, nie nauczają i nie poprawiają życia, nie idą w służbę codzienności w celu wywołania w niej zmian. Sztuka pisarska, zwana literaturą, czyniąc zadość warunkom i wymaganiom gramatyki, logiki i estetyki, dąży do tego, ażeby być w zupełności jedną ze sztuk pięknych, sztuką czystą i osiągnąć najwyższy cel tego usiłowania, przetworzenia sztuki na piękno.
Natomiast w pewnem piśmie polskiem, mianowicie w „Kuryerze Warszawskim“, niemal w tym samym czasie, kiedy w „Lacerb’ie“ drukował swój edykt wspomniany Papini, można było czytać artykuł wstępny, pisany podniośle i poważnie przez pewną pisarkę i publicystkę, osobę znakomicie i gruntownie zasłużoną, — o tem, jaką powinna być literatura „piękna" w Polsce. Autorka ta nakłada na piszących rozmaite obowiązki. Nie mam w danej chwili przed oczyma tego artykułu, ale sądzę, iż nie mylę się, przytaczając z pamięci jego treść zasadniczą. Wyrażono tam życzenie, ażeby dzieło sztuki, powstające w naszym kraju, było dla szerokich warstw dostępne i zrozumiałe, ażeby pisano rzeczy ścisłe i bezwzględnie wartościowe pod względem moralnym, — ażeby się wystrzegać wszelkiej nieoględnej erotyki, wszelkiej lekkomyślnej swobody wyrażeń, gdyż książka nasza dostaje się przecie do rąk młodzieży, — ażeby każda ukazująca się książka krzepiła ogół i podnosila na duchu, — ażeby broniła szerokie masy czytelników od zgnilizny, abnegacyi i pesymizmu.
Mutatis mutandis cała publicystyka i krytyka polska stawia pisarzom takież wymagania, za to ich głównie potępia, lub nagradza. Obok wielu cenzur zewnętrznych pisarz tutejszy musi w głowie swej, już podczas samej koncepcyi utworu i w czasie wykonania zamysłu, mieć ustanowiony swój własny rodzaj trybunału cenzury prewencyjnej, który rewiduje same pomysły pierwotne, chwyta za skrzydła owo „natchnienie“ i odrzuca wszystko, co grzeszy erotyzmem, pesymizmem, niewiarą, smutkiem, — co się nie godzi z uznanemi zasadami pedagogii, zdrowia moralnego mas i duchowej tężyzny narodu.
Tak się ukształtowało nasze życie. Taki wiatr wieje w oczy i w tej dziedzinie naszej polskiej biedzie. Mamy więc w gruncie rzeczy dwa rodzaje twórczości literackiej — europejski i polski.
Jeżeli rozejrzeć się szczegółowo po widowni literackiej, to współtowarzyszów w tym polskim sposobie tworzenia, oraz w sposobie spotrzebowania owoców pracy — nie znajdziemy wielu. Jedynie może współczesne piśmiennictwo irlandzkie, (np. J. M. Synge, tak podobny do Wyspiańskiego!), a w połowie ubiegłego wieku literatura włoska, przedzjednoczeniowa mogłaby z naszą iść w jarzmie do pary. Alfieri, Leopardi, Ugo Foscolo, Carducci — to jedyni bodaj współtowarzysze po ciernistych szlakach twórczości naszych wielkich romantyków. Cała literatura polska, odkąd się zaczęła jej wysoka estetyczna wartość, — poza swym celem własnym, po za gwałtownym wysiłkiem, ażeby z pospolitej mowy urobić i wykształcić twór innego porządku i nieprzemijającej wartości, — ma nadto cel drugi, wyraźnie lub niewidocznie zaznaczony, wysunięty lub cofnięty, i z artystycznym zlewający się w nierozerwalne i doskonałe jedno. Tym celem jest wypatrywanie i wyszukiwanie w ciemnościach drogi do szczęścia dla ojczystego plemienia. Niema bodaj ani jednego dzieła wzdłuż drogi pochodu literackiego od chwili naszej politycznej ruiny, aż do momentu obecnego, — dzieła, które krytyka literacko, jako wartość szacuje, — które by tej nie posiadało cechy.
Rzecz charakterystyczna, że nawet literatura staropolska nosiła na sobie znamiona przeczuć o niedoli narodowej i cechy messyanizmu.
Dość wspomnieć Długosza, Ostroroga, Skargę, Kochowskiego, Woronicza…
Tę służbę u nieszczęśliwej ojczyzny podejmuje wraz z literaturą w epoce romantyzmu i popowstaniowego tułactwa także filozofia, historya, a nawet, o ile to jest do pomyślenia, — nauki ścisłe. Dość znowu wspomnieć Hoene-Wrońskiego, Lelewela, Bronisława Trentowskiego. Ostatni najdobitniej uwydatnił to położenie w pewnym liście do Ludwika Królikowskiego, mówiąc, iż dopóki służył w wojsku, szpadą walczył o niepodległość ojczyzny, gdy zaś ojczyzna leży w upadku, a szpada z dłoni wydarta została, walczy o tę samą niepodległość za pomocą swojego systematu filozoficznego.
Kilkakrotnie sztuka polska usiłowała wyłamać się z klauzuli obowiązków, które na nią wkładała świadomość niedoli powszechnej. Chciała zbliżyć się do sztuki europejskiej, stanąć z nią w jednym szeregu, stać się twórczością czystą, wolną od jakiegokolwiek ubocznego bodźca i zabarwienia. Sam, przecie, romantyzm w pierwiastkowej istocie swojej i naczelnej intencyi był obcym przybyszem, niczem niezwiązanym z ogółem, — i gorzkie za to od współczesnych krytyków otrzymywał nagany.
Wkrótce jednak, zetknąwszy się z ziemią, tak dalece nasiąkł od cierpienia, od mocy i niemocy, od rozpaczy i nadziei narodu, iż stał się sam na dziesiątki lat i na liczne pokolenia czynnikiem moralnego, politycznego i społecznego dyktatyzmu, skarbnicą i rozsadnikiem pewnych konkretnych idei. Za to znowu otrzymuje od współczesnych krytyków surowe nagany.
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego stulecia i na początku bieżącego trzykrotnie usiłowano wydobyć sztukę polską i literaturę piękną ze społecznej pańszczyzny, oraz proklamować jej europejskie prawo do swobody. Było to usiłowanie Stanisława Witkiewicza, który w tym celu założył pismo „Wędrowiec“, — później — Stanisława Przybyszewskiego, który w tym celu założył pismo „Życie“, — wreszcie — Zenona Przesmyckiego, który w tymże celu założył pismo „Chimerę“. Każde z tych literackich powstań wywarło wpływ jak najzbawienniejszy na twórczość i krytykę rodzimą, rozszerzyło widnokręgi, przysporzyło sztuce nowych wartości przez ich europejską uprawę, — lecz każde, jak wszelkie powstania w Polsce, skończyło się porażką. Stanisław Witkiewicz, który podniósł swój ostry polemiczny oręż przeciwko głównemu przedstawicielowi supremacyi pierwiastków ideowych, uczuciowych i politycznych nad walorami ściśle malarskiemi, — przeciwko genialnemu Janowi Matejce, — skończył po latach swą pracę krytyczną wyśpiewaniem przepysznego, niedoścignionego dytyrambu właśnie na cześć twórcy Batorego i Grunwałdu.
„Życie“ Stanisława Przybyszewskiego, które obwieszczało wszem wobec piszącym, iż „sztuka-patryotyzm nie jest prawdziwą sztuką“, — stało się wnet gniazdem, w którem porastał w srebrzyste swe pióra wieszcz nowoczesny Polski, Stanisław Wyspiański. Miłość ojczyzny jest właśnie alfą i omegą, źródłem natchnienia, namaszczeniem i zasadniczą cechą jego sztuki. Twórczość Wyspiańskiego jest najwyraźniejszym dowodem i wizerunkiem tej sztuki polskiej, nierozerwalnie spojonej z patryotyzmem, który przepalał i przeżerał tę imaginacyę tak wyjątkową. Każda teorya estetyczna, chociażby najbardziej zbawienna i wypróbowana płonęła nazewnątrz. Sam zaś pożar wewnętrzny szybko strawił wielkie bogactwo pomysłów. W naszych oczach ta twórczość zapaliła się i zagasła. Wreszcie i sam Stanisław Przybyszewski w późniejszych swoich utworach z goryczą odwołał hasła „Życia".
Trzecie wreszcie usiłowanie — „Chimery“ — po rozświetleniu i ogrzaniu wielu talentów blaskiem europejskiej kultury, za najważniejszy swój dorobek i tytuł do głębokiej naszej wdzięczności musi poczytywać ekshumacyę Cypriana Norwida, postaci twórczej, równej trójcy wielkich romantyków, — którego dzieła są znowu jaskrawem świadectwem tego zatopienia się sztuki polskiej w ojczyźnie, podsunięcia i podłożenia wiotkich a chyżych jej skrzydeł pod nieudźwigniony ciężar niedoli narodu. Sam wreszcie Zenon Przesmycki, który tyle dorobku świata przeszczepił do naszej nowizny, — w końcowych zeszytach swego pisma począł troskać się o muzea, teatry ludowe, szkoły artystyczne i zawodowe, uniwersytety, czytelnie, czyli zabiegać około tej sprawy tyle ważnej, jak i sztukę w Polsce uczynić motorem społecznym.
Z tego pobieżnego przeglądu samo przez się wysuwa się pytanie: jakaż tedy jest bezwzględna i istotna wartość literatury polskiej w stosunku do literatur świata? Odpowiedź na nie jest bardzo trudna, jeżeli ma być opinią szczerą, bez wszelkiej pychy i narodowego samochwalstwa. Dają się u nas niejednokrotnie słyszeć ryzykowne twierdzenia, iż literatura nasza jest jedną z najpierwszych na świecie, — a nawet zdania takie, iż tylko z pieśniami izraelskich proroków mogą być porównane pewne pieśni naszych wielkich poetów. Jeżeli nawet tak jest w istocie, to przecież gminnem samochwalstwem byłoby twierdzenie, że te twory geniuszu, jakie w skarbcu swym przechowuje literatura europejska, niżej stoją od twórczości naszej.
Czy możemy wywyższać Mickiewicza ponad Göthego, — Słowackiego ponad wiekuiście kwitnącego Shelley'a — Krasińskiego ponad Leopardi'ego Norwida ponad Poöego, Wyspiańskiego ponad Carducci'ego, — Kasprowicza ponad Francis Jammes'a, albo tyle mu pokrewnego Pascoli'ego? O wyższości lub niższości tych walorów nie może być wogóle mowy, — prędzej, o ich bliskości i oddaleniu.
Pisarze, których nazwiska tu wymieniłem Göthe, Shelley, Leopardi, Carducci, Poe, Jammes, Pascoli, — są dla nas bliscy, rodzeni, niemal ojczyści. Tymczasem nasi wielcy pisarze są dla świata dalecy i obcy, niemal tak zupełnie, jak dla europejskiego oka obcą jest twórczość japońska, — narodowa i hieratyczna. Przez swą niezniszczalną i zawsze obecną cechę narodową twórczość polska ma pewien stały wyraz i styl, niby owe drzeworyty japońskie Surimona, które tylko w jednym egzemplarzu istnieją.
Są w naszej poezyi, w utworach Brodzińskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Lenartowicza, Wyspiańskiego kreacye, będące wykwitem najgłębszego czucia i najsubtelniejszego artyzmu, które zostaną na zawsze niezrozumiałemi, lub w najlepszym wypadku obojętnemi, dla najżyczliwszego i pełnego najlepszej woli europejczyka.
Gdybyśmy doskonałym, jak się to mówi — „kongienialnym“ przekładem oddali na jakiś język europejski wezwanie Adama Mickiewicza do Bohdana Zaleskiego:

„Słowiczku mój, a leć a piej,
Na pożegnanie piej…“

cóżbyśmy otrzymali? Piękny wierszyk liryczny. Tymczasem — w tych bezgranicznie prostych i kryształowo czystych wyrazach mieści się przecie błyskawiczne widzenie potwornej tragedyi, brzmi echo długich dziejów tortury ducha, skomlą monosylaby męczarni przegranej, pohańbienia i beznadziei — nie tylko samego twórcy, lecz i całego plemienia. A dalej — ta pewność, ta wieść, ta euforia, ta bezgraniczna radość, godna serca archanioła, która wieje ze słów:

„…I tajne brzemię lat
Wydało płód
I stał się cud
I rozraduje świat“…

Z głębokości morza łez, z ciemnej odchłani cierpień wytoczył się ten utwór plemienny zakrążył się i zamknął w doskonałe słowa, chowając w małym kształcie swym bezgraniczną treść, — jak uryańska perła. Cały zespół ludzki raduje się tutaj przed swoim Bogiem, iż znalazł jakowąś złudę broni przeciwko mocy piekła. Dla cudzoziemca trzebaby chyba pisać długi traktat, wyjaśniający zawartość i wartość tych nielicznych strof, moc i doskonałość, która z wewnętrzną treścią religijną, moralną, polityczną i społeczną spoiła się w jedno nierozerwalne.
Podobnie rzecz się ma z Norwidowym „Bema Rapsodem żałobnym".

„Czemu, cieniu, odjeżdżasz, ręce załamawszy na pancerz,
Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?
Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan,
Rwie się sokół i koń twój podrywa stopy, jak tancerz“.

W tym rapsodzie, uzbrojonym w tak niezrównane onomatopeje, tętniącym, połyskliwym, szelestnym i dzwonnym od kopyt rumaka i chrzęstu oręża, — jest wszystka tęsknota polska za bohaterem, wodzem, władczym orężem, walką i zwycięstwem. Utwór ten jest obrazem duszy zbiorowej, niemal dokumentem politycznym. Te jego wartości, — dzieła wysokiego artyzmu, — są znowu najzupełniej niedostępne dla duszy cudzoziemca. Mało mam czasu, ażebym mógł uwydatnić to samo znamię poezyi polskiej w takich utworach, jak Samuel Zborowski, Lilla Weneda, Dziady, Irydion i tylu innych. Na jedno wszakże wypada wskazać, to jest na szczególniejsze przenikanie przeszłości przez przeszłość. Toż Król Duch nie dzieje się w czasie, lecz zawsze, dziś i wówczas. Chóry Lilli Wenedy w mrokach prawieku mówią do rycerzy, porażonych przez oręż Paskiewicza. — Twórca Wandy, Irydiona, Samuela Zborowskiego przeżywa zawsze podwójność artystycznego widzenia: stawanie się mocy ojczystej, — a ma zarazem świadomość tej przepaści, w której ona zgruchotana leży. Poeci są wyrazicielami uczucia narodu, który żyje w przeszłości, jak to już gdzieindziej zaznaczyłem, mając głowę wykręconą w tył i oczy wlepione w mrok, gdzie jest jego moc, wielkość i sława. Nawzajem znając siłę tego uczucia, poeci podniecają i podsycają jego bolesność. Mówią oni w sposób niezrozumiały dla świata, która to mowa tu jest prawdą dostępną dla każdego. Rzucają tajny urok, — istni czarodzieje i wróże, — na stado swe, zabobonne od nieszczęść.
Oto takie zaklinanie, z dwunastej pieśni Beniowskiego.

…gdy na sennych was uderzą strachy
I gdy zbudzicie się w łożu spotniali
I usłyszycie, że drżą wasze dachy
I tak trzaskają, jak dach gdy się pali,
Kiedy was weźmie zimna śmierć pod pachy,
Bogu pokaże i przed nim powali,
A będzie ziemia cichą, jak mogiła:
Słuchajcie, — bo ten strach, to moja siła.
Kiedy nie wiedzieć skąd dziecko się małe
Rozpłacze, rączki założy na głowie,
Wpatrzy się w ciemność i stanie się białe,
Jak próchniejąca wilcza kość w parowie; —
Gdy włoski staną mu, jak z martwychwstałe,
I przedrży wielki strach, a nic nie powie,
Lub co innego wam w uśmiechu skłamie,
To mój go porwał wiatr i moje ramię.
Boleścią moją powietrze zaklęte

Stało się mocą, bronią, — pełne ducha,
I czasem do was gra, jak harfy święte,
A czasem waszej odpowiedzi słucha…
Wtenczas — o straszne godziny przeklęte!
Siadam i strumień łez mi z oczu bucha,
I przed Bogiem się nieśmiertelnym korzę,
Że mój duch cierpi tak, a nic nie może…“

Jakże to te nasze wewnętrzne sprawy, wpływy i moce ma poznać i wyrozumieć cudzoziemiec? Jakże ma uczuć w mierze należytej tę zarazem wysoką potęgę naszą i opłakaną niewolę? To też, sądzę, nie należałoby wcale narzucać się światu. Może kiedyś narody szczęśliwe przyjdą, ażeby spoglądać w przepastne szczeliny, któremi wspinał się i wyważał z niemocy nasz duchowy rozwój. A jeżeli nawet nie przyjdą nigdy, stać nas na takie zupełne wyosobienie. Nie ukrywa ono nędzy ducha i ubóstwa formy, lecz wartości niedostępne, zawiłe i głębokie. W tem mniemaniu utwierdza mię opinia Adama Mickiewicza.
Pracując przed laty, jako bibliotekarz muzeum w Rapperswilu, trafiłem na listy Adama Mickiewicza do Krystyna Ostrowskiego. Ostatni zamierzał tłómaczyć na język francuski utwory naszego mistrza i w tych sprawach zasięgał rady wielkiego autora. Mickiewicz z przedziwną prostotą odradzał, prosił niemal o zaniechanie tego zamiaru, tłómacząc, iż nasze pisma nie są dla Europy i że na nas jeszcze czas nie nadszedł.
Zdarza się jednak, iż na tę naszą literaturę tak bezwzględnie ojczyźnianą, zwracają z szacunkiem oczy artyści i badacze europejscy. Znane są płytkie mniemania Brandesa, wartościowe wykłady Carducci'ego, studya Gabriela Sarrazin'a, opinie czechów, rosyan, chorwatów. W jednym tylko wypadku mamy do czynienia ze zrozumieniem zupełnem i entuzyazmem poetyckim — ze strony mało oczekiwanej. Znany poeta rosyjski, jeden z najwybitniejszych we współczesnej literaturze, tłómacz wszystkich utworów Shelley'a, znawca literatury indyjskiej, włoskiej, francuskiej i innych, Konstanty Balmont, poznawszy do gruntu nasz język i poczyniwszy nad nim niezrównane obserwacye, jako nad materyałem poetyckim w stosunku do języka rosyjskiego, — zapłonął do Juliusza Słowackiego tak wielkiem uwielbieniem, iż zamierzył tłómaczyć wszelkie jego utwory, nie wyłączając Króla Ducha i Samuela Zborowskiego. Gdy zaś z powodu zasług, położonych w dziedzinie poezyi, kultury i rozwoju języka literackiego w Rosyi urządzono jubileusz dwudziestopięciolecia pracy Balmonta, wygłosił on w Akademii Umiejętności podczas tego obchodu mowę o poezyi polskiej, a w szczególności o dziele Juliusza Słowackiego.
Nie mam, niestety, pod ręką dokładnego tekstu tego wspaniałego wywodu, mogę tylko streścić jego myśl główną. Zasadzała się ona na twierdzeniu, iż kultura artystyczna i poezja rosyjska musi przejść pilnem badaniem wielką poezyę polską, zgłębić jej ducha, zmierzyć artyzm, jeżeli chce zbogacić się o cały zasób nowej mocy i o cały świat głębokości. Tak to więc, kiedy wokoło gardzieli naszej okręcał się z furyą i pasyą powróz niewoli, kiedy posiepak przemocy gnębił nasze życie fizyczne, katował ducha pokoleń młodzieży, trzymał w umyślnej ciemnocie ogrom geniuszu lechickiego ludu, — świetny dostojnik literatury rosyjskiej udowadniał elicie tego narodu, kwiatowi jego, subtelnym poetom, czujnym artystom i przenikliwym krytykom, iż winni są zapoznania się ze skutkiem niewoli, — iż muszą zajrzeć głęboko w owe „czasze nalane krwią, serca rozpaczą“, — umoczyć wargi w gorzkim napoju, który my pijemy od stulecia. Smak tego napoju, ma ich ocucić ze snu nieświadomości, ma im dać poznać czarodziejski artyzm narodu umęczonego przez ich państwo, ma ich ozdrowić z gnuśnej ich obłudy i z gnuśnej ich rozpaczy.


Podobnie jak z literaturą piękną okresu romantycznego i jej regeneracyą za naszych czasów — ma się rzecz z innym rodzajem pisarskim, mianowicie z powieścią. Tylko że walor artystyczny tego właśnie rodzaju daleko jest od poprzedniego pośledniejszy. Na zachodzie i na wschodzie dzięki tej okoliczności, że rozwój społeczeństw ujęty tam został, przez ustroje państwowe, a życie zbiorowe zorganizowane przez instytucye społeczne, wspierane przez państwa, — mógł zakwitnąć romans psychologiczny.
W Polsce niema go prawie zupełnie. Gdy tam mógł był powstać, naprzykład, utwór osnuty na tle przeszłości dla rozkoszowania się jej barwą, dla nasycenia głodu zbadania, jak żyli i co czuli przodkowie, dla upojenia się brawurą i awanturniczością, wytworem czasów minionych, — u nas i ten porządek literacki podejmowany był „dla pokrzepienia serc“, popadających w abnegacyę i zwątpienie o wszystkiem pod ciężarem beznadziei, stworzonej przez wiecznie jednaki ucisk. Nauczanie teraźniejszości zapomocą żywych obrazów przeszłości, oddziaływanie na „krok leniwy ognuśniałych zdarzeń“ — było pobudką do tworzenia.
Tem też w znacznej mierze tłómaczy się nadmierna obfitość tego rodzaju literackiego i jego powodzenie wszędzie, gdzie tylko brzmi polska mowa.
Płody okresu zwanego romantycznym i utwory osnute na kanwie historyi, jako gatunki pisarstwa, których głównym twórczym elementem jest lotna fantazya, mogły z natury rzeczy zabezpieczyć sobie daleko więcej swobody, niż romans psychologiczny.
Wspomniałem już wyżej o wszelakich rodzajach cenzury przymusowej i dobrowolnej, wynikłej z powszechnej, niepisanej na nią zgody. Te ograniczenia szczególnie musiały być stosowane do powieści, osnutej na tle życia współczesnego, przedstawiającej dzieje ludzkie, które płyną w oczywistem dla wszystkich łożysku teraźniejszości.
Na zachodzie dawno już przeminęły czasy, kiedy Shelley i Bayron uchodzili z kraju przed pościgiem obmowy i szczuciem snobów, — kiedy Gustaw Flaubert zasiadał na ławie oskarżonych za popełnienie arcydzieła „Madame Bovary“, — kiedy Ibsen opuszczał ojczyznę, ażeby tworzyć w zupełnej swobodzie. U nas te obyczaje jeszcze nie przeminęły. Nikt też z piszących nie byłby, — przypuszczam, — w stanie pozwolić sobie na wyzucie się z obowiązku współżycia i współcierpienia z niedolą kraju.

To też w dziedzinie, o której mowa wszystko, niemal bez wyjątku, przesiąknięte jest nawskroś troską o byt polityczny. Powieść jawnie lub skrycie jest dydaktyczną. W sposób szczególnie wyraźny, specyficznie polski załatwia ona sprawy, które wszędzie pełnią już instytucye życia zbiorowego, wchłaniają parlamenty, giełdy pracy, kongresy oświatowe, partje polityczne i organizacye kulturalne. Powieść w Polsce podnieca do walki, lub przed nią ostrzega, maluje przepastne wiry, w które zapaść mogą różni ludzie bezdomni i ludzie podziemni, — opiekuje się przemysłem wielkim lub małym, albo uczy strajkować, — zwalcza emigracyę, albo buduje placówki obronne, — szerzy antysemityzm, budzi ducha wśród arystokracyi, czy wśród ludu, — wskrzesza kult oręża, lub kult organicznej pracy, — zatapia się wreszcie w różne tajemnicze lochy, poszukując mniemanych źródeł duszy polskiej, której w tych lochach znaleźć nie sposób — i tak bez końca. Utworów, któreby miały na oku cel jedynie artystyczny, dla niego samego podjęty, — któreby miały za dążność swoją podchwytywanie fenomenów ducha ludzkiego, malarstwo cnót i grzechów, namiętności, szaleństw, okrucieństw, walk wewnętrznych, upadków i obłędów — u nas prawie niema. Nie może znaleźć u nas posłuchu rada najbardziej doświadczonego eksperta w rzeczach tworzenia, — Göthego:

Greif nur hinein in's volle Menschenleben
Ein jeder lebt's — nicht vielen ist's bekannt,
Und wo ihr's packt — da ist's interessant“…

To też sztuka Poëgo, Stendhal'a Flaubert'a, Goncourt'ów u nas nie wykwitła. Nie zostało w Polsce poruszone ani jedno z tych głębokich zagadnień, które dręczą duszę współczesnego człowieka. Ujawniły się u Dostojewskiego przez zużytkowanie formy powieściowej zuchwałe koncepcye „człowieka-boga“ i zapłodniły jakoby genialne powzięcie Fryderyka Nietschego o nadczłowieku. Rozsnute zostało badanie i ujawnienie w oczywistych przykładach z życia ludzi, — pierwiastków, z których powstaje zbrodnia, — uzewnętrznienie istoty idyotyzmu graniczącego ze świętością i najbardziej skrytych zawiłych, perwersyjnych fenomenów zmysłowej miłości, — tajemniczej potęgi muzyki, — geniuszu, — obłąkanej żądzy panowania — i tak dalej. Sztuka ta znalazła daleki oddźwięk w Europie, wywarła wpływ na najsubtelniejsze umysły krytyczne, jak to widać ze studyów Suarez'a, (czerpanych ze znanej rozprawy Mereżkowskiego o Tołstoju i Dostojewskim).
Gdzieindziej, w Anglii zajaśniała nadzwyczajnym blaskiem filozoficzna powieść G. K. Chestertona, za pomocą wizyonerskich obrazów i spiżowych form usiłująca uwydatnić potęgę indywiduum i zgłębić niezbadanego ducha motłochu. W Norwegii Johann Boyer ukazuje jednoźródłowość zbrodniczości i aktorstwa, oraz sploty elementarnych instynktów, karmiących wiecznie zdobyczą, równą sile życia siłę pieśni. We Francyi Jammes dociera w takiej, naprzykład, historyi zajączka, stowarzyszonego ze świętym Franciszkiem z Assyżu, do najbardziej niedościgłych, niebiańskich wyżyn tajemnicy religii.
Nie chciałbym być zrozumiany, jako zwolennik tego lub owego kierunku artystycznego, czy tak zwanej sztuki dla sztuki. I to ostatnie hasło narzucałoby pewien przymus woli twórczej, zmuszałoby tę wolę do pewnego rodzaju tendencyi. Mówię tylko o braku u nas możności zupełnej swobody tworzenia, — tego powietrza, bez którego twórczość istotna bytować nie może. To też dla gustów cudzoziemskich nasza powieść współczesna, przepojona uczuciem patryotyzmu, nabrzmiała i przeładowana kwestyami natury społecznej, jest niezrozumiała i co gorsza, — jałowa.
Gdy w Medyolanie pewna wielka firma wydawnicza organizowała rodzaj antologii piśmiennictw świata we stu tomach, obejmującej literatury narodów Europy, Azyi i Ameryki w najwybitniejszych ich przejawach, — dla Polski nie wydzieliła ta firma ani jednego tomu. W wielkich czytelniach stolic zachodu niema naszych pisarzy. Nie przynosimy światu wiadomości artystycznej o zawiłościach duszy człowieka. Mówimy wciąż o zawiłościach duszy Polaka. Tak być musiało, gdyż inaczej być nie mogło.
Są jednak w literaturze naszej utwory, które, nie wyłamując się z linii polskości, o jakiej była wyżej mowa, mogłyby być najzupełniej dostępne dla wrażliwości europejskiej, a nawet wywierać wpływ literacki. Mam na myśli „Gody życia" Adolfa Dygasińskiego, — dzieje uczuć i przeżyć ptaszka mysikrólika wśród ogromu zjawisk polskiej puszczy. Nieprzebrane bogactwa mowy ludu i przygasłej mowy przeszłości, głęboka znajomość przyrody i przeniknięcie uczuciami życia głębin leśnych splata się tutaj w doskonałe i czarujące jedno, które stanowi cenny dyament w koronie arcydzieł świata. Otóż ten właśnie utwór jest pominięty i zapomniany tak doskonale przez naszą krytykę, jak był do niedawna pominięty i zapomniany Cyprian Norwid i całe jego dzieło.
Abnegacya literatury polskiej z praw do swobody tworzenia zarazem przymusowa i dobrowolna, uczyniła z niej wzamian za to wprost motor życia społecznego, a nawet gospodarczego. Literatura stała się cementem, spajającym rozerwane części narodu. W Ameryce, w głębiach azyatyckiej Rosyi, w rozproszeniu po Europie i po lądach jest ona tem czemś, co zastępuje polski konsulat, polskiego doradcę prawnego, polską szkołę i wszelaki urząd. Dość tu wymienić nazwisko Henryka Sienkiewicza. Ralf Emmerson w jednem ze swoich pism nazwał Szekspira wiekuistym królem anglików, który nad nimi przez szeregi pokoleń panuje i w jedno ich spaja.
Gdyby za czasów porozbiorowego trwania naszego wymazać i usunąć to, co zdziałała poezya polska i nowoczesna twórczość literacka, nie bylibyśmy już żyjącą i świadomą siebie rzecząpospolitą, lecz strwożonem „stadem, rozbitem przez wilki".
W dziejach naszych jest przecudna legenda, zapisana poraz pierwszy w trzynastym wieku przez pustelnika prostaczka, Wincentego z Kielc, którą później powtórzył Baszko Godzisław, a wreszcie Długosz, — o świętym Stanisławie. Mówi owo widzenie anachorety, iż gdy miecz przemocy porąbał w sztuki ciało świętego, ptaki niebieskie przylatywały i znosiły jedne ku drugiej porozrywane i poszarpane szczątki cielesne, aż w jednolitą znowu zrosły się postać. Nie będzie przesady, jeżeli powiem, iż poezya polska, sztuka i literatura są to te wolne ptaki niebieskie, które wciąż na siłę ciągną i znoszą jednę ku drugiej poszarpane, obumierające z wytoczenia krwi części ojczyzny. Te rozmiecione jednoszczepy tęsknią i drżą w bezsile, ażeby się znowu, na obraz ciała świętego, w całość zrosnąć i zostać bytem samoistnym, o trwaniu niepokonanem aż do skończenia wieków.
Sprawa ta od dziesiątków i dziesiątków lat tak właśnie trwająca, ma przecież cechy fatalne, szkodliwe zarówno dla sztuki polskiej, jak i dla życia.
Tak się bowiem ułożyło, iż wiele prac, wiele całkowitych dziedzin pracy narodowej załatwia — literatura. Utarło się niepisane prawo, weszło w naszą krew przeświadczenie, iż można w taki właśnie sposób wlec żywot z jednej strony fizyczny, z drugiej duchowy. Wydaje się nieraz, że skoro sprawa publicznego znaczenia poruszoną została w sposób literacki, gdy literatura poczęła krzepić, dźwigać, podnosić, ożywiać i szerzyć ową „otuchę“, — to już w głębiach życia zaszło coś dodatniego, dokonała się jakaś przemiana na lepsze. Tymczasem częstokroć na tej akcyi literackiej się kończy. Z drugiej strony — literatura rozpanoszyła się w naszem życiu, nabrała pewności siebie i jakowegoś cudacznego waloru. W sprawach najbardziej zawiłych, wątpliwych, spornych, trudnych, wymagających rady, współdziałania i decyzyi czynników fachowych, świadomych, technicznie przygotowanych i wyszkolonych, — zawsze można się doczytać oświadczenia, że ta a ta sprawa jest dobrą i pewną, ponieważ taki a taki literat jej sekunduje lub patronuje. Należałoby zarówno w interesie życia publicznego, jak literatury, dążyć do zmniejszenia wpływu ostatniej, do pozbawienia jej praw decyzyi w życiu codziennem, — do pozostawienia jej własnemu losowi. Niechajby piśmiennictwo polskie weszło w swoje własne kolisko, na właściwą mu arenę, jak tyle innych na świecie, i znalazło tam swobodę ruchów, prawo wyboru zagadnień i metod swej pracy. Natomiast z całą pasyą i gwałtownością trzebaby podjąć istotną pracę nad stworzeniem wspólnego narodowego i społecznego rozwoju, pracę podsycaną nietylko przez „moc pieśni, która serce przeobraża i niewolnika przedzierzga w człowieka“, lecz przez świadomość powszechną i przez biało-orlą, drapieżną, zdobywczą żądzę plemienną. Jeżeli kiedy, to dziś najjaskrawiej stanęła przed nami ta konieczność. Jest to bowiem moment, kiedy i piśmiennictwo, zaskoczone, wyprzedzone o tysiąc mil przez wypadki, — oniemiałe i osłupiałe, — stało się przeważnie odruchowym, naśladowczym słowotokiem, stekiem bombastycznych wierszy i barokowej prozy. Czczość patosu bez wewnętrznego ognia, któryby się palił w istocie, przelewa wyrazy w świetle pogorzeli, w huku bitw, wobec czarnych piecowisk, pól nędzy, szeregu mogił i przed rozpaczą skamieniałą w milczeniu.


Tymczasem — olbrzymia oto poezya ukazuje się, jak jutrznia wschodząca, nad naszą nieszczęsną ziemię. Gdy pod Tarnowem wrzała jedna z najstraszliwszych bitw tej wojny, gdy ziemia drżała od huku armat, — widziano chłopa polskiego, który orał swą niwkę. Jest to prawdziwie wymowny symbol jedynej siły niezłomnej i twardej naszej ostoi. Posłuszny nakazowi nie umysłu zapewne, lecz instynktu, odziedziczonego po niezliczonych pokoleniach oraczów, ten gospodarz ziemi, dziedzic jej, żywiciel wszystkich zawsze, powzięciem wyższem ponad umysł, bo intuicyą, która jest samą mocą życia, wiedział, co czyni, jak wie człowiek tonący o celowości i skuteczności swych ruchów, choć ich nie wyrozumował.
Taksamo, jak przed wiekami jego przodkowie, za wojen tatarskich i szwedzkich, trwał na polu ze swym koniem i pługiem. Musiał orać. To też z tego potwornego chaosu, który tyle druzgoce, on jeden wyjdzie cało, wzmocniony i zasobniejszy. Na szczęście, praca jego nie jest osamotniona.
Mnożą się oznaki i z dnia na dzień ukazują zjawiska, świadczące, że ten zbawienny instynkt, wsparty wskazaniami doświadczonego i przez naukę ćwiczonego rozumu, ujmuje ster życia. Od wieków rozlegają się utyskiwania najświatlejszych umysłów na zasadnicze nasze zaniedbanie. Już w siedmnastem stuleciu skarżył się gorzko Wacław Potocki:

„Nikt do nas, my na wszystkie posyłamy światy,
Po trunki, po korzenie, szkiełka i bławaty".

Ten stan trwa do dnia dzisiejszego. Nie potrzeba tego udowadniać, bo o tem wszyscy wiedzą, że niemal wszystko, co jest potrzebą dzisiejszego człowieka, każdy sprzęt i odzież, każdy przedmiot wygody i ozdoby, jest gdzieś daleko przez obce pracowite ręce wytworzony, a pomyślany przez jakiś daleki, twórczy rozum. My zaś jesteśmy objektem tej pracy. Wszystko, — od egzotycznej aigrette'y na kapeluszu damy, aż do ponsowego lejbika chłopa pod Krakowem, który to lejbik jest „bajecznie kolorowy“ i tak radośnie bawi oko w pięknym pejzażu, zachwycając malarzy i nas patrzących na malowane pejzaże, — jest obce. Bo, jak utrzymują, owe lejbiki były znoszonemi mundurami wojsk angielskich, tandetą, którą żydzi tarnowscy sprowadzali masowo i sprzedawali na okolicę. Wstążki dziewcząt wiejskich, tak również „nasze“ w kolorze, są wyrobione według i gwoli naszego chłopomańskiego gustu, lubującego się w barwie ludowej, — ale gdzieś za siódmą górą i za dziesiątą rzeką. Cóż to zresztą mówić, — nawet odznaki narodowe, które na piersiach nosimy, symbol nieśmiertelnego trwania plemienia, — również nie są wyrobem krajowym.
Skarby niezmierzone, w głębokości ziemi ukryte od prawieków, — sól, węgiel, żelazo, miedź, ołów, cyna, siarka, marmur, nafta, wapno — czekają na ramiona tych, co po powierzchni się wałęsają, lub idą w dal na poniewierkę. Handel i przemysł stoją ukryte w zamysłach głębokich, czekając na ów motor nowoczesny — kapitał, — który w olbrzymim rozmiarze trzyma po bankach zagranicznych arystokracya polska. Jeden dzień zmowy tej arystokracyi, — zmowy ku zniszczeniu nędzy i wskrzeszeniu tysięcy warsztatów pracy, — i oto zabłysną i zaświszczą — siekiera, piła, drąg, młot, kilof. Zapuści się głęboko w grunt przemokły od krwi i łez żywiciel przyszłych pokoleń, nowoczesny pług.
Zaszumi łan złotej pszenicy i spłowieje dorodne żyto. Zahuczy tysiąc tysięcy wozów na szynach nowych kolei. Zakipi tysiąc kotłów parowych w fabrykach i na statkach, dążących z wyrobem od braci do braci. Można w to wierzyć i nie należy wzruszać ramionami, gdyż szybkość, co więcej, gwałtowność postępu, nawet u nas, jest oczywista. Jako postronnego świadka uderza mię ona wielekroć w życiu. Podczas rozgwarów roku 1905 byłem obecny w małym pokoju na Chmielnej ulicy w Warszawie, gdzie czterej panowie mniej wykwitnie ubrani zakładali redakcyę czasopisma „Społem!“ z zamiarem szerzenia w kraju ruchu kooperacyjnego.
Dzisiaj — ci sami jegomoście mają po za sobą ogromne społeczne zjawisko, kilkaset zorganizowanych kooperatyw spożywczych, sklepy i składnice centralne. Mają nadewszystko zastępy fanatycznych zwolenników wśród ludu, robotników, drobnomieszczaństwa i uświadomionej inteligencyi, to znaczy — nową zorganizowaną siłę narodową.
W tymsamym czasie kilku innych panów zakładało bibliotekę publiczną w Warszawie. Razem wzięci pod względem materyalnej zamożności ci szanowni panowie nie byliby w stanie złożyć się, zapewne, na kupno jednej półeczki tanich wydawnictw, a oto dzisiaj dzięki ich inicyatywie, stoi gmach ogromny, zawierający w sobie instytucyę europejskiej miary.
Dźwignięta ona była nie tylko ofiarnością zapisodawców, ale również ogromem ofiarnej bezinteresownej pracy, przedewszystkiem kobiecej.
W oczach naszych powstają z niczego, z tworzącego zapału i bezimiennego trudu szeroko zakreślone towarzystwa naukowe, chlubę całemu narodowi przynoszące szpitale, muzea i szkoły. Nie będę mnożył tych przykładów, gdyż musiałbym opisać dzieje lat ostatnich. Cała dzielnica poznańska, ten istotny Piemont naszego gospodarczego odrodzenia się w zbiorowym czynie, jest żywym i klasycznym przykładem tej szybkości polskiego postępu. Osięga ona pod tym względem najwyższy rekord. Na zjeździe kooperatystów w Londynie stowarzyszenia wytwórcze włościańskie ziemi poznańskiej uznane zostały za najlepsze na świecie. Otrzymuje tamtejsza cała praca pochwałę, — coprawda przypominającą podarunek Danaów, — z ust profesora Bernharda, że istnieje tam samoistna chłopska rzeczpospolita, która wszystko dla siebie wytwarza i wszystkie siły ze swego czerpie koła.
Kiedyż na tę możliwość jaknajszybszego postępu, na osiągalność jego rezultatów wskazywać, kiedy ją radośniej pozdrawiać, jeżeli nie dziś, kiedy w Warszawie co tchu w piersiach, co entuzyazmu w sercu, co siły w ramionach tworzą uniwersytet polski, politechnikę, szkoły średnie, miejskie ludowe, zawodowe, sąd, skarbowość, administracyę, milicyę? Ileż to każdy z tych tytułów, każda z tych funkcyi, każda z tych nazw wymaga ludzi, — i jakiej od nich wymaga pracy! Jakiej trzeba zdolności organizacyjnej w tyle niepomyślanych warunkach! Jeżeli nawet ta praca błogosławiona i wszystek jej rezultat ma znowu w jakąś przepaść runąć, w naszą polską przepaść, która już tyle pochłonęła, — to i na to nas stać! Podźwignie się ona i odrodzi znowu, o jedno umiłowanie na śmierć — mocniejsza, o jedno doświadczenie mądrzejsza. Stać było ukochaną Warszawę w czasie wojny i powszechnej biedy na złożenie w ciągu trzech dni — trzystu pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy rubli na narodowe szkoły! W tymsamym czasie wrzała tam praca inna.
Oto sucha, dziennikarska notatka podaje wykaz:
„Z informacyi, jakie przynosi prasa warszawska o życiu miasta i kraju, zasługuje na uwagę sprawozdanie z ostatniego posiedzenia plenarnego Centralnego Komitetu Obywatelskiego. Okazało się, że Komitet otrzymał do dnia 31 maja 9,835.000 rubli funduszów z różnych źródeł, a wydał z tego 7,294.000 rubli. Zorganizowano za to 108 schronisk dla zbiegów wojennych na 10.000 osób. Niekiedy mieściło się w tych schroniskach do 30.000 osób. Dalej 21 schronisk dla 3.700 dzieci kosztem 20.000 rubli miesięcznie, 17 posterunków żywnościowych kosztem 20.000 rubli miesięcznie, z kuchniami ruchomemi, które kosztowały 12.000 rubli miesięcznie. W naturze rozdawano zapomogi 100.000 osób kosztem 100.000 rubli na miesiąc. Kuchni tanich było 28, wydawały one 800.000 porcyi miesięcznie za 45.000 rubli, nadto 217 herbaciarni wydawało 12.000 rubli miesięcznie. Wspierano w gotówce 40 do 50 tysięcy osób, wydając na to 180.000 rubli na miesiąc. Ochrony dla dzieci w liczbie 250 kosztowały 45.000 rubli miesięcznie, a mieściły 20 tysięcy dzieci. O ogromie i świetnie zorganizowanej pracy społecznej w tym zakresie przez Królestwo daje wyobrażenie także dostawa po cenie kosztu artykułów spożywczych, jak mąki pszennej, której sprzedano 1,042.000 pudów, żytniej 527.000 pudów, chleba 128.000 pudów, kaszy 34.000 pudów, cukru 14.000 pudów, soli 15.600 pudów. Drzewa na budowę domów zakupiono w lasach rządowych 60.000 dziesięcin za 100.000 rubli. Warsztaty i pracownie zatrudniały 321 mężczyzn i 2.000 szwaczek, a wydawały 185.000 rubli miesięcznie. W dziale opieki zdrowotnej zorganizowano 26 oddziałów sanitarnych, 16 posterunków szpitalnych. Ogółem Centralny Komitet Obywatelski udziela pomocy w naturze przeszło 170.000 ludzi miesięcznie, zaś w gotówce przeszło 100.000 osób!“
Z tych cyfr wieje ku nam potężny wicher poezyi. Gdyby na tej ziemi żył jeszcze wielki poeta, nie potrzebowałby błogosławić wiatrów i posyłać ich w dalekie, bezechowe pustkowia, lecz patrzałby na żywe ziszczenie, jak jego — „boleścią powietrze zaklęte stało się mocą, bronią — pełne ducha…“
Nie odrazu to przyszło. Tamtejsi ludzie długo się do swojej dzisiejszej pracy przygotowywali.
Od najpospolitszego, najbardziej nieefektownego kłopotarstwa w sklepiku stowarzyszenia spożywczego, gdzie wypadło przeważać pieprz, cukier i przeliczać paczki ordynarnego tytoniu, a zarazem umieć zapomocą wykładu przekonać i uspołecznić ciemne zespoły, — od nauczania w szkółce ludowej, gdzie dzieci pisały litery i cyfry węglem na białej, niepomalowanej desce, gdyż na czarną tablicę nie starczyło publicznego funduszu, — od mozolnej krzątaniny w czytelni bezpłatnej, — od tych najelementarniejszych komórek i zalążków życia kulturalnego, — przechodzili zmaganiem się, doskonaleniem metody i doświadczeniem aż do tworzenia rozległych organizacyi wielkich ruchomych bibliotek, rozwożących dziesiątki tysięcy tomów po stacyach kolejowych, do prób wdrożenia powszechnej, przymusowej oświaty, do fundowania doniosłych instytucyi społecznych. Poznali oni wszystkie tajniki i przeszpiegi istoty życia w najpotworniejszych warunkach ucisku, nauczyli się korzystać z lichych, niedostrzeżonych przez szpiega zuchelków możności działania i wyzyskiwać tę możność aż do ostatniej granicy. Co dało się wykonać, wykonane było dobrze. Żywoty całe dostojnych, pierwszorzędnych ludzi upływały w pracach niewiarogodnie pospolitych, które gdzieindziej budziłyby uśmiech politowania, w zabiegach stale rozszarpywanych i niszczonych.
Ani jednego z tych bezimiennych nie czekał fotel dostojeństwa, nikomu nie przyświecała nadzieja karyery. Zawsze tensam, cierpliwy kryminał był emeryturą za najbardziej wydatną i długoletnią zasługę. Nie wdaję się tutaj w ocenę niczyich mniemań, nie wyrażam żadnego poglądu na narodową sprawę, nie schlebiam żadnej zasadzie. Wspominam tylko z głębokim szacunkiem niepospolite charaktery, przypatruję się typom kultury prawdziwie dostojnym.
Nie chcę wymieniać nazwisk, gdyż na tamtejszym terenie nie jest to we zwyczaju. Usiłowania tych ludzi potrzebowały niegdyś poparcia ze strony literatury. Dziś już nie przyjmą, na szczęście, od niej pomocy, tem mniej, — wyręki. To też, jeżeli kiedy, to dziś, może ona odejść do dziedziny swej własnej, — z mowy codziennej, z gwar dalekich z podań, legend, z nieprzebranej mnogości wydarzeń, z krynic cierpienia i radości kształtować swój twór i język wysoki, zbogacony niewysłowienie przez twórców-praojców. Może ona już teraz zapuszczać się w tajne głębie ducha ludzkiego, czy plemiennego, uciekać od świata w kraje tajemnicy i zmyślenia, lub, jeżeli jej wola, żyć w gwarze walk i prac, wśród rozpaczy lub śmiechu. Swoboda nada jej cechę i piękno sztuki samoistnej, indywidualnej, charakterystycznej, a więc narodowej.
Z większym już teraz spokojem, choć może z mniejszą emfazą, jakiś krajowy Papini będzie mógł wręczyć całe dziedziny spraw politycznych i społecznych w powołane, wyciągnięte ręce, w ręce takie lub inne, byleby czyste, mocne i nareszcie rozwiązane.


(Odczyt, wygłoszony dnia 28 sierpnia 1915 roku w Zakopanem w seryi wykładów, zorganizowanych przez prof. Franciszka Bujaka p. t. „Zadania i potrzeby gospodarcze“).


SEN O CHLEBIE
Pas publicznego traktu przecinał okolicę, ciągnąc się po falistych pagórkach i rozpłaszczonych nizinach. Gdzieniegdzie stały przy nim szeregi obłamanych topól, albo wieloletnie lipy, samotnice, zaniedbane przez nieszczędną siekierę. Kobieta, zdążająca w dal ponad zakurzonym rowem, miała wciąż przed oczyma nieskończony gościniec, albo domyślała się jego kierunku po szeregu drzew, gdy się za wyniosłościami gruntu ukrywał. Wymijała bez przerwy łańcuch wozów wojskowego trenu, ciągnący na jej spotkanie i, choć spieszyła ze wszech sił, nie mogła dotrzeć do jego końca. Wychudłe, stare szkapy lub konięta ledwie dźwigające uprząż, — ciężkie wozy i rozsiadli na ich przodkach ludzie zdrożeni, senni, z oczyma bez wyrazu, jak woda przydrożnej kałuży, — hurgot, szczęk żelaziwa, okrzyki popędzające sprzężaj — bez końca były tesame. Z odległości ten ruchomy, wlokący się tabor podobny był do rzeki szarej i chropowatej. Podróżna biegła co żywo, choć nogi jej ledwie mogły udźwignąć ciężar ciała.

Tumany kurzu, podrywane przez suchy wiatr letni z pod kopyt końskich i obręczy kół, siekły jej oczy, wgryzały się w nozdrza, wargi i gardło. Słońce przypalało ramiona. Pot oblewał plecy. To też pożądliwie witała każdy cień drzewa. Nie zważając na upał, kryła twarz pod chustkę, narzuconą na głowę, żeby uniknąć wzroku męskiego. Na każdem wzgórzu przystawała, szukając swojej mieściny, — celu podróży.
Lecz pagórki rozchodziły się w przestwór, niziny ciągnęły wszerz, w dalekość przyćmioną od mgieł, a znajomych kształtów budowli nie było widać. Po każdem z takich przeświadczeń ciężkie westchnienie wydzierało się z jej spieczonych warg, a oczy bezsenne od długiego szeregu nocy zakrwawiały się nanowo. Gdy droga szła pod górę, osłabione nogi gięły się, zaplatając jedna na drugą, a tętna tłukły w kości głowy, jak młotki dwustronne. Skoro zaś poziom szczęśliwie zniżał się ku nowym rozłogom, samotnica w cwał biegła.
Wracała z powiatowego miasta od krewnych męża, którzy przytulili byli jej córeczkę. Przed dwoma tygodniami dano znać, że dziecko jest bardzo słabe. Udało się dostać przepustkę i przybyć w porę. Stanęła na miejscu w sam czas, żeby zobaczyć, jak umiera… Zmarło.
Przynajmniej na jej rękach. Pochowała. Teraz powraca do chłopca, starszego od nieboszczki, który prawie bez opieki, na łasce ludzkiej w domu pozostał.
W domu… Miasto od czasu wielkiej bitwy, leżało w ruinie, a „dom“ – było to schronisko w zgruchotanych murach, kąt między ścianami bez dachu. Nakryła go przy pomocy życzliwych sąsiadów wystawą z opalonych krokwi i pościąganych zewsząd desek, gliną oblepiła piecowisko i gotowała, co się gdzie dało uzganiać. Mąż jej, zabrany przez nieprzyjaciela, od szeregu miesięcy przepadł bez śladu i wieści. Przywykła już była do nędzy, głodowania, do poniewierki, trwogi, krzywd, zniewag, potrąceń, — do wszystkiego. Lecz przydarzyło się oto coś, czego nie mogła w samej sobie pokonać. Było ponad nią, jako wszechmocna władza, wciąż żywe, wciąż nowe, jakby coraz bardziej nienasycone w swem okrucieństwie, odradzające się i napastliwie coraz zajadlej, — bez początku i bez końca. A taka przytem zwyczajna rzecz, taki widok codzienny, tak pospolite nic!
Dziecko zachorowało na krosty w gardle i umarło. Jak setki innych… Tysiąc tysięcy razy chciała już przecie zapomnieć, nie myśleć daremnie o oczach, co je piasek zasypał i wyjada, — oczach trzyletnich, przez które patrzy stara, jakby stuletnia rozpacz… Usilowała zapomnieć o rączkach tak małych, tak drobnych, wyciągających się z pod nieudźwignionego ciężaru, zwalonego na piersi tak przecie szczuplutkie. Usiłowała zapomnieć, a o tem tylko jednem pamiętała. Bo uśmiechały się do niej w mrokach boleści, różane usteczka, szepcząc niestrzymany rozkaz: — już mnie zapomnij… Szara głowina dźwigała się z barłogu, oczy szukały czegoś poprzez nocny mrok i zachrypły głoseczek brzmiał na wieki. Opuszczona matka zasuwała palce między palce i wykrzywiała je aż do złamania, żeby wydrzeć i wytracić w sobie wiadomość o tem, jak to ona tam sama jedna leży w ziemi. Ale się tylko od tych wewnętrznych mocy i przemocy cieleśnie zataczała, jak pijana. Jęk wymykał się z jej ust, choć zaciskała zęby i garścią dusiła gardło.
Jedyne, co ją wciąż od nowa podcinało, to jakby czyjeś nad uchem ciekawe zapytanie: czy też chłopiec żyje? Czy i jego nie opadły te same krosty? Czy go zastanie? Głębokie, sekretne, modlitwy, błąkające się w splotach uczuć, — tajne układy, porachunki, wypomnienia, obietnice, upadłe i na śmierć zaprzysięgły śluby, przelewały się samochąc w podmuchy ślepego buntu, w bezgłośne krzyki zdziczałej i wściekłej rozpaczy.
Gdy się dowlokła na jedno ze wzgórz, ujrzała w znacznem oddaleniu okolicę znajomą, a w nikłej mgle widnokręgu zarysy miasteczka, do którego dążyła.
Nareszcie!
Była już do ostatka wyczerpana.
Wymijając w pędzie szeregi wozów, przemknął z hukiem i porykiwaniem samochód, pełen oficerów w okularach podróżnych. Swąd benzyny i widok schylonych głów w urzędowych czapkach rzucił w duszę wędrującej kobiety zgoła inny gatunek wzruszeń.
Wspomnienie ohydne, lecz przesiąknięte zarazem zmysłową chucią, jak płomień zdradzieckiego pożaru, wionęło wszystkiemi jej żyłami. Łoskot kroków w głowie, echo sprężystów stąpań, pogłos piosenki: „A wiedz o tem, mój kochanku, że ja czekam na ciebie“… Śledziła oczyma spod spuszczonych powiek pojazd szybko niknący, mrucząc do siebie, z myślą o mężu.
Będziesz się miał czem pocieszyć, — czekaj! — jak wrócisz… Powiem ci, żebyś wiedział…
Daleko sunął z dołu w górę, huczał drugi automobil. Za nim trzeci i czwarty. Widok ten napełnił dreszczem ciało pątnicy. Nie miała siły stać, ani iść dalej. Bezwładne, upadłe spojrzenie szukało jakiegokolwiek miejsca, gdzieby można spocząć, choć przez chwilę. Lecz wszędzie były ciekawie spoglądające chłopy. Śmiertelna do ich spojrzeń odraza wytrąciła ją z obranego kierunku. Myśli głupie, ni to pierzchliwe nietoperze śmigały tam — nazad w ciemnem sklepieniu czaszki, tłukąc się i łopocąc o jej ściany, pękające od cierpień.
Żyła przecie tylko z mężem, broniła się wszelkiej, najprzyjemniejszej pokusie, a w nagrodę za tę psią wierność, za dobrowolne przystanie na przygasłą już i spowszedniałą z nim radość, — sześciu, siedmiu, czy ośmu ruskich sołdatów, — bo już liczby dokładnie wiedzieć nie mogła, — zabawiało się nią, jeden po drugim w tamtę noc…
— Jakże to może być? — szeptała. — Cóż jest dobre, co jest sprawiedliwe? To, czy tamto? Czemu na mnie padł taki los? Któż za to będzie odpowiadał?
Z tych pytań wysnuwało się jeszcze jedno najnatrętniejsze, które ją w ostatnich czasach wciąż znienacka podchwytywało, wszystkiemu, co się tylko przydarzyło, stojąc na poprzek:
— Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Poco ja jestem naprawdę potrzebna?
Zsunęła się w rów, pełen grubego pyłu i brnęła jego głębią, chustkę naciągnąwszy na oczy. W jakiemś miejscu rów stał się płytszy i wywiódł ją, niejako, w suche pastwiska, porośnięte gęstym jałowcem.
Błąkała się wśród krzaków, nie wiedząc, dokąd idzie. Pewnej doświadczyła ulgi, gdy już nie czuła na sobie wzroku mężczyzn, ukryta między zagajami.
Szła długo, mijając kolczaste kępy, aż do miedzy, zarzuconej głazami i obrośniętej tarniną. Dalej stał szeroki, łagodnie rozkołysany łan żyta. Przystanęła przed niem, zaskoczona miękkością ruchu zboża i nie wiedząc, dokąd dalej wlec nogi. W pobliżu zobaczyła na wygonie rozwidloną gruszę polną. Samotne drzewo pozwało ją ku sobie głębokością zieleni i cieniem korony, nisko zasłanym. Gdy się w jego przyjaznym kręgu znalazła, siadła na stosie kamieni, wsparła plecyma o pień i wytchnęła z głębi po wielkim trudzie.
Cicho, ledwie dosłyszanym głosem szeleściały liście. Przywodziły na pamięć dawną, pradawną śpiewankę dzieciństwa, niemądrą i niewiadomą, jak niewiadome było szczęście życia za młodu. Sennie szumiące listki nie mogły przecie wydać słów ani melodyi, a jednak tę znajomą ludzką piosenkę taiły w swej mowie.
Pląsem w ciepłem powietrzu, drżeniem od zetknięć jednych z drugiemi odsłaniały pachnący ranek, — widok kwiatów na zboczu pagórka, — brzozowy las wśród pól.
Jękiem zerwanym zaszlochały piersi od tego obrazu:
Brzozy moje, brzozy…
Ptaszek mały, sikorka boża, przyleciał z lasu odległego i spoczął między rosochatemi gałęźmi. Wtulił głowę w lśniące swoje pióra i podejrzliwem wejrzeniem przypatrywał się światu. Ale oto i on przeciągłym poświstem zaczął wypominać tensam w niepamięci zagubiony widok. Samotnica usiłowała objąć ów świat przepadły myślami stałemi, przygarnąć do swego serca odbiegłego, — ale się wymknął, jak po ocknieniu pierzchający sen… Nie chciało już przystać do serca szczęście, które ongi miało w niem swoje siedlisko. Wodziła tylko wewnętrznym wzrokiem po jego szlakach niedostrzegalnych, — drogach motyla w powietrzu, który już na zawsze odleciał. Niejasno wspominała, błąkając się, jakoby gość przygodny, w znikomem kole oczarowania, zgasłe swoje tęsknoty za pięknymi chłopcami, — martwe już a tak niegdyś płomienne żądze dziewczyńskiego serca, żądze spojrzeń rozkochanych, uśmiechów radosnych i niedającą się najsroższemi groźbami wyniszczyć rozkosz czekania. Przewinęły się i same słowa śpiewki z tamtych lat. Westchnęły wszystkiemi zapachy owoczesnych łąk, tamtejszych kwiatów, zalśniły rosą poranków, — przejęły piersi niewysłowionym żalem, drżeniem miłosnem tamtych — ciemnych — głuchych nocy, — i przepadły, jako ten wiatr w polu.
Podniosła oczy w górę ku ptaszkowi leśnemu. Pytanie z dna duszy podźwignęło się przed jego cichą piosenkę, która tak wszystko wiedziała.
Czy jest na tej ziemi gdzie jaka sprawiedliwość? Czy jest gdzie miara na łzy i waga na krzywdy? Czy się gdzie wszystko spisuje i czy są oczy, co to przeczytają?
Milczał, w głębokiej pogrążony zadumie ptaszeczek boży. Aliści podniósł głowinę i z cicha, a przecie z donośną nad miarę żarliwością, wyświstał po swojemu dźwięk odmowny, zaprzeczny.
Strzał, któryby na wylot piersi przebódł, nie wymierzyłby takiego ciosu, jak to przeciągłe, zimne odtrącenie.
Podniosła oczy w górę i śledziła wzrokiem białe, letnie obłoki, unoszące się popławem niepostrzeżonym w upalnym błękicie. Łzy żałości gorzkiej wysączyły się z błękitów oczu i zasłoniły obłoki. Spalone usta szeptały wyrazami bez związku i sensu do tych niebiańskich aniołów te same zaklęcia i pytania, prosząc się o sąd i odpowiedź. Białe obłoki, jak gdyby wstrzymane w swojej wysokiej podróży nad głębokością niedoli, zdawały się czujnie słuchać szlochów, tulących się w dźwięki poszarpane, w biedne ludzkie wyrazy, tak bezładne, jak czyny rodu człowieczego na ziemi. Na zbożu i na dalekich łąkach stanęły głębokie cienie.
Wstrzymane na wysokościach obłoki i podobizny ich na ziemi, upiększały się nawzajem z zielenią przestworu, strojąc się i ozdabiając w coraz to inne kolory. Sposobem tajnym, a skutecznym doskonale, uzupełniały swe kształty i rozmiary. Te ciemne pawłoki, subtelne tkaniny, przepływające w jasnej zieleni przedziwnie były dla oczu przychylne. Jak gdyby chusty dobrotliwe przytykały się do źrenic i do tych miejsc za powiekami, skąd płyną łzy na wyczerpaniu i gdzie są same gołe rany. Przelotna ulga, tem głębsza, im krótsza, zstąpiła w serce strudzone.
Lecz wtedy wiatr, z nizinnych powiatów lecący rozkołysał żyto za miedzą. Poszum, szelest, rozgwar przeszedł po zbożu. Przewinęło się między kłosami ciężkie westchnienie. Nozdrza wciągnęły powiew i uczuły oddech wiadomy. Smród trupów tysięcy zastrzelonych żołnierzy, ledwo po bitwie przytrząśniętych ziemią i śniegiem obmierzłe uderzył jestestwo. Tam w dole, — teraz sobie przypomniała, — leżały ich całe szeregi w pospólnym rowie. Szczyty ich hełmów, znaki ich rodu, połyskiwały jaskrawo w słońcu, które wszystko dostrzega, o wszystkiem pamięta, wszystko na części rozdziela i co się komu należy, oddaje.
Odór, płynący z odległych gmin, zniszczył krótką pociechę. Serce wróciło do jaskini ucisku i na drogi swego szaleństwa.
Zapach śmierci…
Pod spuszczonemi powiekami odsłoniła się znowu biedna izba, — ukazał tapczan okryty przepoconą kołdrą i zajaśniała głowa najmilszego dziecka, taczająca się po wezgłowiu w prawo i w lewo. Zajrzało w źrenice, spojrzenie konającego gołębia — i ta mgła, ta mgła przeraźliwa, co je w sobie zwolna pochłania.
Mściwy wróg duszy zawrócił znowu i postawił przed oczy tę chwilę, gdy głowa osnuta prześlicznemi włosami, schyla się ciężko, jakby z wychudłej szyi odpadła, a mały nosek na oślep utknął w poduszkę.
Oszalałe ręce matki zapuściły się teraz w skudłane włosy i zaczęły z boku na bok przewalać złupiałą i, jak kamień bezwładną czaszkę, żeby z niej oczywistość wspomnienia wygonić.
Lecz niezmożona i nienasycona zemsta miłości trzymała pamięć zdarzenia, jak rozdarcie rany trzyma w sobie głęboko wbity nóż zbója. Oszalałe ręce objęły odziomek drzewa, a upadająca w niemocy swej nędza cielesna szukała poratunku i pociechy u niemego pnia.
Oczy podniosły się na gałęzie i liście, żebrząc o odpoczynek. Ale wtedy przypomniało się sekretne, szeptane ludzkie podanie o shańbionem drzewie.
— Może to jest tosamo przeklęte drzewo? — z niedobrym uśmiechem spytała samej siebie.
Ogarnęła spojrzeniem grube konary i szelestne liście. Pytała ich się o prawdę, czy to nie tutaj zwisały owoce, na których wspomnienie ludzie truchleli? Czy to nie tu właśnie kołysały się za wolą wiatru te jakieś ta szpiegi? W dalekich, niejasnych kształtach zarysowały się zdarzenia, związane z tem przezwiskiem. Trwoga nowa, obca, cudza zionęła z wystających gałęzi. Ręce odpadły od pnia i załamały się na piersiach, w których głośny, nieludzki śmiech zaszczekał.
Sfrunął mądry, przyjacielski ptaszek i uciekł w przestwór swój, w wolne niebiosa. Podmuchy swobodnych wiatrów niosły falami trupi fetór.
Szumiało niemiłosiernem rozkołysaniem żytnie pole. Myśli mściwe i niszczycielskie wysuwać się poczęły z mroków jaskini katuszy, — myśli niezłomne i zimne, dokładne i proste, niby nieprzemierzone i nieubłagane pochody wojsk. Ponad nimi także rozciągać się poczęła śmiertelna odraza i najgłębsze znużenie.
Po tylu nocach bez przymknięcia powieki, po męce i zdrożeniu — zwinęła się teraz w kłębek na ziemi i z głową wspartą o kamień, jak ów kamień zasnęła.
Długo trwało szczęście niebytu, łaska zapomnienia o ziemi i życiu. Lecz z mroku poczęło wysuwać się widowisko, znowu ukazali się ludzie i dalszy ciąg szkarady dziejów duszy. Nie był wiadomy początek tych wydarzeń, w których przebiegu śpiąca była główną osobą. Stała pośród natłoku mężczyzn i kobiet w głębi nawy, a raczej w ostatniem skrzyżowaniu wielu naw niezmiernego podziemia.
Była to jaskinia wysoka i przestronna, która się licznemi wnękami, siecią krucht i chodników w rozmaite rozciągała strony. Zwisające stropy, czarne lub ciemnozielone, jakby z rudy, lub z niewytopionego surowca, były nad głowami tłumu. Światło, nie wiedzieć skąd padające, uwydatniało tu i tam ciężkie bryły i sople skał. Od środkowego sklepienia dzielił kaplicę uboczną szereg filarów niezdarnych, ledwie wyrąbanych z litej skaliny, jak bywa w kopalniach. Lecz nie było tam ciasno, jak bywa w kopalniach, nie było duszno, ani cicho.
Z kogo stawał się natłok człowieczy, zbity w masę, w pospólstwo oślepłe i zdziczałe od paniki u wejścia do najmroczniejszej z jaskiń? Ani jednej twarzy nie mogła rozeznać, choć patrzyła przecie na tych ludzi, — i ani jednej z twarzy nowospostrzeżonych nie była w stanie zapamiętać. Czuła przecież, że w tym zespole byli życzliwi ze świata, dusze waleczne i pełne dobra na nic nikomu nieprzydatnego. Gdzie światło ich działania miała dokoła siebie? W uśmiechach, które za dni dzieciństwa widziała była, — we łzach, które płynęły czasu bitwy, ucieczek, wędrówek przy odgłosie huku armat, za dni głodu i dzielenia się najostatniejszym zuchelkiem chleba? Wizerunek jednej postaci, jakby śniady cień obłoku, co niedawno płynął nad głową, — jakby przez gęstej mgły zasłonę, uprzytomniła sobie. Ale gdy i tej imię mogło być omyłką i złudzeniem, jak wszystko wśród tylu zawodów, — pozostało ledwie powzięte z niebytu, a twarz i kształt zginęły w bezimiennej czerni. Uciekali wszyscy, kurcząc się, tuląc, zginając, płaszcząc jak zbiegowisko w ulicach miasta na widok powietrznego latawca, który rzuca na bruk śmiertelne wybuchy. Zdawało się, że w skałę wielowiorstowej grubości wwiercą się, wdrapią pazurami i zapadną, — spostrzegając figurę tego, co u wejścia do swej własnej poprzecznej komory straszliwie, — nad wszelkie słowo straszliwiej, — niestrudzony pracował. Schylał się raz wraz i wtedy jego długie, czarne włosy, spadały jak obluzowana przyłbica, na twarz pooraną, pełną szram i blizn, chropawą, jakby była utworzona z tejsamej rudy, co skały jego podziemia. Z lochu, który miał za plecyma, wynosił wciąż, z pośpiechem niesłabnącym ani na chwilę, bochenki chleba płaskie a tak ogromne, że się od własnego ciężaru w pół przełamywały. Rozdzierał te chleby rękami, które drżały od trudu, — rozrywał połowice na złomy większe lub mniejsze i, ledwie mając przelotną chwilę na zmierzenie okiem miejsca i liczby zgłodniałych, — ciskał tej lub owej wylękłej gromadzie.
W nieruchomem osłupieniu swojem widziała wciąż chleb latający skróś powietrza, ponad głowami, chleb potargany, pełen wewnętrznych, rozdarć, zagłębień, obrywków, w których to gzygzakach, — zapewne tylko dla oczu patrzącej, — malowała się niewysławiona boleść zjawiska. Wyciągnięte ręce cieniów chwytały w locie półbochny i ćwierćbochenki, skiby i ułomki. Czarne ciasto, ciężko padając w dłonie to tu, to tam, wydawało dźwięk lepki i mlaskający, jakby głos żarcia, czy ćpania.
Wędrownica sama stała na uboczu.
Samotność duchowa, samotność istotna i zupełna, która jej dolą była zawsze, — w tej godzinie stała się wypędzeniem i wyświeceniem odszczepieńczem.
Wyrwało się z piersi żałosne pytanie, czemu i ona nie jest, jako ci wszyscy? Czemu jej losem było i jest czuć za wszystkich, czuć to samo, co tamci, co ogromny tłum, — a zarazem czuć odrażającą, bezdenną swoją i ich wszystkich — nicość? Czemu oni wszyscy nie widzą w sobie tej samej nicości, któraby się stać mogła mocą niezłamaną? Czemże są ci ludzie? I ostatnie ze wszystkich innych wypływające, zawsze to samo pytanie:
Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja tu jestem potrzebna?
W jakiejś minucie zmagań się wewnętrznych i jej wyciągnięte ręce pochwyciły ciężką bryłę półbochna, którą szatan strudzony w tę stronę cisnął zdaleka. Trzymając go oburącz, patrzała na ten chleb płaski, wewnątrz, jak gruba masa podarty.
Czuła głód i z utęsknieniem łaknęła chleba, — smaku już niemal zapomnianego, który zna tylko młodość zdrowa i żarłoczna.
Poprzez tyle lat przypomniał się bardziej, niż żywo, — jak bywa tylko we śnie, — zapach chleba z dziecinnych lat, chleba w rodzinnym domu.
Któż to więc uczynił?
Czy serce nie znające prawa innego, okrom własnych uniesień, czy niewiedzący umysł, który tylko to zatwierdza, co mu tajemniczy instynkt podpowie? Gwałtownym zamachem, rzutem, który może pycha rozrośnięta na dziedzicznym ongi po ojcach dostatku, — rozpętała w ramieniu, cisnęła ów złom chleba prosto w ślepie pracownikowi ciemności.
Nie patrząc, chwycił go dłonią w powietrzu, w locie.
Nim upłynęło mgnienie źrenicy, odfrygnął w inne, z olbrzymiej ludzkiej gromady wyciągnięte ręce. W przerwie jednomomentowej, krótszej, niż myśl jakakolwiek, niż spojrzenie, którem pochód cieniów liczył i przemierzał, — od niechcenia, mimochodem, ni to odsapnięcie w pracy, tonem, który był wolny nawet od pozoru wzgardy i akcentu mściwości, rzucił jej z oddali słowo potępienia:
— Nigdy już więcej chleba nie dostaniesz.
Usłyszawszy ten wyrok, stwierdziła dla siebie samej jego nieodwołalność rozważaniem i dokładnym wnioskiem rozumu. Była nim nawskróś do dna duszy porażona. Wodziła oczyma po masie zbitej w kupy i bandy, która uchodziła jednym wylotem jaskini, gdy ze strony przeciwnej nadciągała inna, ze swym pośpiechem, jękiem, szlochem i chargotem. Tu i tam przelotne, ciekawe spojrzenia, skierowane na buntownicę, wyrażały tosamo: kamienną obojętność, lub bezpłodny żal. Wiedziała, jak tylekroć już w życiu, że te badawcze, szpiegujące spojrzenia oznaczają — potępienie.
Mściwa zmowa, lub lękliwy lament ich zbiorowej nędzy, ich hańby pospólnej skazywały na tosamo, co tamten: zatwierdzały wyrok. Gdzież były przyjacielskie dusze, których uczucie bliskości miała w sobie tak niedawno? Samotne krople zginęły w odmęcie trwogi. Zapytała tedy samej siebie w tchórzostwie, które wiało z motłochu, jak wiatr zgniły, a jej ramiona zimnym potem okryło:
Cóżem ja zrobiła, nieszczęśliwa?
Przed oczyma wkopanemi w ziemię stanął ten, który jeszcze chłopcem nie był, z dzieciństwa dopiero przedzierając się do wieku wyrostków, i nie mógł jeszcze swojej własnej rozpocząć walki o chleb i honor.
Zatrzęsło się serce niewieście od myśli, że to jemu przecie wydarła chleb na zawsze: „Już go nigdy nie dostanie“ za winę matki. Patrzała na winę swoją i na las wyciągniętych rąk tłumu.
Mierzyła grzech swój ogromem żądzy ludzkiej i żądzy swojej, — bezdennego strachu ludzi, wpatrzonych w księcia ciemności — i miarą trwogi swojego serca. Stanęła przed oczyma ta, której usteczka szeptały tak niedawno: — już mnie zapomnij… W błędniku myśli przewinęło się pocieszne wyrachowanie, że już dla tych ust chleb jest niepotrzebny. O tyle kromek mniej go potrzeba, ile razyby o nim natrętnie szczebiotały.
Cicha trucizna — ulga, jako uśmiech siadła w kątach warg. Mgła cierpień zakryła wyciągnięte ręce zbiorowiska i obraz zbydlęcenia, spadkobiercy głodu. Dała się uczuć pod sercem próżnia przedziwna, próżnia po córeczce, którą była na świat wydała, po córeczce, która z kolei w próżnię się znowu zamieniła.
W tej wewnętrznej komorze boleści, przemknął się uśmiech, który był gościł na wargach. I on to w sposób niedościgły dla myśli stał się płodem tajemnym. Poruszyło się w piersiach coś nieznane i wielkie, jak tamta jaskinia, potężniejsze niż straszliwa władza szatana: samotne męstwo macierzyńskie.
Głębokie to natchnienie zrodziło jednę myśl, która sama w sobie była już dokonanym czynem.
— Zabiję!
Senne natchnienie wetknęło w rękę ostry nóż — i ukryło go w zanadrzu. Zimnemi oczyma czyhającej hieny śledziła poruszenia szatana i, jak ten ostrożny zwierz, przyczajała się w załamaniach pieczary, pełzła po ziemi, ażeby mu śmiertelne pchnięcie zadać zdradziecko.
Ale wtedy sen spłynął z jej oczu. Uchyliły się ciężkie powieki. Zobaczyła znowu żytnią niwę. Płowe, jeszcze niedojrzałe kłosy, łagodnie szumiące, naginały się za wiatrem, a wysmukłe szypułki tam i napowrót chyliły rytmami zgodnemi. W ich melodyjnem rozkołysaniu pokazało się oczom szczęście życia. Wstała ze swego legowiska i ociężałym krokiem bliżej podeszła. Nie wiedząc, co czyni, wyciągnęła ręce i osaczyła dłońmi młodociane kłosy. Głaskała je miłościwą pieszczotą, — nabożnem błogosławieniem nieszczęśliwego człowieka. W sercu jej od zetknięcia rąk z cichem zbożem rozległa się archanielska pieśń, niepojętem powinowactwem uczuć wyrastająca z szumu badylów i z nim jednaka. Samotne oczy poniosły się znowu ku dalekim obłokom i wielbiły ich prace, których człowiek, uczeń szatana, nie zdołał zniweczyć ani splugawić. Czciły głębokiem zachwyceniem tajemnicę bytu zboża, moc niezbadaną jego poczęcia i rozrostu, jego spółki ze słońcem, ziemią i deszczem obłoków, — której człowiek nie umie dotąd przekazać i narzucić natury swojej, wzorującej się na żądzach pantery i świni.
W tej minucie głębokiego zachwytu ujrzała nagle pod spuszczonemi powiekami obraz tak bliski, jakby się stawał o parę od niej kroków, tak wyraźny, jakby to było na jawie. Miała oto w oczach zaułek między napoły zburzonemi domami mieściny swojej. Na ścianie, która zamyka wylot błotnistej ulicy, wisi uboga, prostacka kapliczka drewniana, z wierzchu rudą, w głębi niebieskawą pomalowana farbą. Wewnątrz tej szafki, nakrytej małym dachem widnieje Chrystus ukrzyżowany między dwoma niewieściemi kształtami. Znała tę kapliczkę od wielu lat, wiszącą nade drogą, lecz nigdy na nią szczególniejszej nie zwracała uwagi.
Skądże teraz?…
Patrzała na drewnianą ławę, przystawioną do sąsiedniej ściany, na obmokły mur, z którego placami poodpadało wapno.
Wtem zadrżała wszystka, od stóp do głów.
Syn jej wyszedł z przyległego dziedzińca i ze zwieszoną głową wlókł się przed obraz. Stanął przed nim zgarbiony, blady, jak stary człowiek, którego poraziło nieszczęście. Kolana jego bezwładnie przyklękły na ławie. Ręce splotły się i zacisnęły kurczem gwałtownym. Przyciskał te małe złożone pięści do piersi, — i, tak mały człowieczek, sam ze siebie modlił się w samotności za nią, za matkę. Powzięła wszystkę wiadomość o treści jego modlitwy, usłyszała wewnątrz siebie zająkliwe słowa, które wymawiał, nie umiejąc złożyć ich w całość. Dostrzegła jego zgasłe, nieobecne, niewidzące z rozpaczy, puste oczy, wzniesione ku drewnianemu ołtarzykowi, i skurcz żałosny zsiniałych warg…
Miłość, jak błyskawica, zamigotała w niej i wzniosła się aż do granicy radosnego zachwytu. Matka uderzyła w dłonie i wydała z piersi krzyk ku niemu, patrząc się na tę tajemną modlitwę.
Strudzone jej ciało nie było już sobą, — nędzą — nicością, — lecz przeistoczyło się w substancyę inną, która była samym duchem.
Nie czuła ani znoju, ani bólu, ani wspomnień. Stała się zdrowa i zdolna do biegu, jak sarna młoda. Stała się lekka, jakby ją wielkie skrzydła anioła niosły nad ziemią.
Skoczyła wprost przed siebie, z oczyma utkwionemi w daleki widok mieściny. Nie było na ziemi siły, któraby ją teraz powstrzymać mogła.

R. 1915.







  1. Jest to tekst polski włoskiej przedmowy do książki Giuseppe Locatelli-Milesi p. t. La spedizione di Francesco Nullo in Polonia (1863). Roma 1913. Przedruk tej przedmowy zamieścił dwumiesięcznik rzymski L' Eloquenza, oraz dzienniki Giornale d' Italia i inne. 1913.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.