Słońce szatana/Osioł, czy komar?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Charszewski
Tytuł Słońce szatana
Wydawca Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Data wyd. 1932
Druk Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSIOŁ, CZY KOMAR



W sprawie społecznej, autor jest wyznawcą socjalizmu. To jego credo społeczne symbolizuje czerwona obwódka, otaczająca słońce jego religji. Ale, jako idealista, żąda on uduchowienia także i na polu życia społecznego. Czyli, żąda wierzbianek także i społecznych.
Z tego powodu autor potępia nie tylko tyranję bolszewicką, ale i materjalizm dziejowy Marksa. Zowie go słusznie „trującem kłamstwem, skrzeczącem wyłącznością brzucha i pieniędzy“, które wiedzie „ku dalszemu utrzymaniu nędzy ludzkiego idealizmu, czy uduchowienia“; w wyniku zaś „utrudnia lub uniemożliwia bojowcy socjalizmu socjalizację“.
Nie będziemy już nękali autora badaniem, jakiem cudownem prawem oczekuje on, bez Boga, tak wysokiego uduchowienia społecznego, jakiego wymaga wyrzeczenie się własności osobistej; oraz jak on godzi wolność jednostki — ten postulat wolnej myśli, posunięty przez nią aż do rozpasania na polu miłości płciowej oraz twórczości religijnej, — z socjalizacją mienia, pociągającą za sobą socjalizację także i osoby. Z wielkim wysiłkiem ducha i z pomocą bogatego aparatu ascetycznego zdobywają się na to zakony, i to jeszcze w połączeniu z wyrzeczeniem się prawa do godziwej miłości, jako spółwarunkiem socjalizacji uczciwej, mającej cześć dla kobiety, zatem wyłączającej socjalizację kobiety, ten znowu warunek socjalizacji bez Boga.
Nasuwa się jednak niepokojące pytanie, jak da się osiągnąć socjalizację bez pogwałcenia własnego prawa autora o krzywdzie? Wyłączone jest bowiem, aby posiadacze co większego kalibru zechcieli się uduchowić na rzecz ideału socjalizacji. Co innego proletarjat. Ten jest bardzo skłonny do takiego uduchowienia, coprawda, nie tyle samego siebie, ile owych posiadaczy. Więc jakże?
Niema innego wyjścia, tylko przez krzywdę. Zapewne: nie po bolszewicku, jeno delikatnie, drogą odpowiedniej polityki etatystycznej i podatkowej. Więc autor znowu decyduje się na „konieczność“ krzywdy „zniszczenia panów i bogaczy“. Decyduje się na to tem skwapliwiej, że nie chodzi już o straszną krzywdę nieodwzajemnionych wolnych zapałów miłosnych, lecz o taką, którą oświecone serce socjalistyczne odczuwa bardzo słodko; tak słodko, że i sam pokrzywdzony słodycz jej odczuje. Wszak wyświadczyło się mu dobrodziejstwo wyzwolenia z cierni, jak bogactwo ocenił pierwszy socjalista — Chrystus. Że ono trochę przymusowe, to trudno. Karygodny jest tylko wszelki przymus ślepowierczy, choćby moralny, np. przymus spowiedzi dla młodzieży szkolnej, czyniący jej krzywdę oczyszczenia z ukochanych grzechów, albo chrzest niemowląt.
Lecz wolność prawdziwa, w potrzebie, uświęca i przymus fizyczny, byle bezkrwawy — w teorji. Sam także Chrystus zalecił: „przymuś wnijść“ — oczywiście, na gody socjalistyczne.
Ale, prócz większych posiadaczy, są i mniejsi, całkiem nawet drobni. Są oni równie mocno do własności swej przywiązani, a lubo oświeceni słońcem z czerwoną obwódką, jednak jakoś zwykle mniej kulturalni. Wobec tego, wysuwanie na sztych wyłącznie „panów i bogaczy“ pachnie oszukańczą demagogją, błyskającą przed oczami niepanów i niebogaczy „zdrożną“ pokusą łupu, bardzo dla ich żądzy łupu pożądaną, — z ukrywanym do czasu zamiarem zsocjalizowania go razem z ich własnością, nabytą godziwie. Bo i poco, rzeczywiście, ich płoszyć? Jak te osły z anegdoty Manuilskiego, którym Lenin zawdzięczał zwycięstwo rewolucji („Pamiętniki“ Biesiedowskiego) — przydadzą się w roli koniecznego narzędzia do koniecznego zniszczenia naprzód panów i bogaczy.
„...oni panów zabija po błoniach, rozwieszą po ogrodach i borach, a my ich potem zabijem, powiesim... Pluńmy potrzykroć na zgubę im, potrzykroć przekleństwo im!“

(Nieboska).

Lecz i o złotej międzynarodówce — cyt! Tak, jak to mądrze król djabłów, Belzebub, zalecał djabłu w „Dziadach“: „Ale o piekle cyt!“ Jeszczeby bowiem ta złota gotowa była się zrazić do czerwoniutkiej kochanki i przestać ją honorować.
W każdym razie, następstwa zniszczenia kapitału (goimskiego) będą wspaniałe. Wszyscy z początku będą ryczeli o kapitał. Ale złota międzynarodówka, z czerwoną do spółki, łatwo sobie poradzi cudem rozmnażania waluty świata: dolarów. Wszak to operacja bezkrwawa. A głupcy, co nie chcieli pojąć dobrodziejstwa uduchowienia przez wzgardę dla mamony, rychło ryczeć przestaną, gdy ich przymusowe uduchowienie uszkieletni.
Tak, tak! Bo znowu zbyt prostą jest prawdą, że walczyć należy nie z kapitałem, lecz z poganizmem, a ściślej mówiąc, z judaizmem kapitału. Taksamo walczyć trzeba i z poganizmem pracy, szerzonym przez niemniej żydowską międzynarodówkę czerwoną. Inaczej, podczas gdy poganie pracy będą się wodzić za łby z poganami kapitału, walkę między nimi zdyskontuje sęponosy międzynaród, który, niczem Cyrce — towarzyszów Ulissesa, obie strony wojujące przemieni w pokorne bydlęta z twarzami ludzkiemi.

„Bo kiedy namiętność, zdradnie,
Rozumem ludzkim zawładnie,
Słuchając jej podszeptów, człek mniema w swej pysze,
Iż od wszelkiego jarzma się wyzwoli,
Choć właśnie wtedy jęczy w najsroższej niewoli,
Jak Ulissesa głupi towarzysze“.
(Lafontaine).

Niestety, jak słusznie powiedział o nas we Lwowie Chesterton, za mało mamy prostoty, a za wiele inteligencji. Inteligencji, jak znowu rzekł prof. Stefan Dąbrowski, komentując zdanie Chestertona, — grzeszącej „nadmiarem analizy, oraz krytyki płytkiej, przekornej, pozbawionej myśli przewodniej, jak choreograficzna muzyka jazzbandów pozbawiona jest melodji“[1]. Są to gatunkowe cechy umysłowości żydowskiej, świadczące, o ile są one i w nas, o zżydzeniu umysłowości naszej, zwłaszcza przez pośrednictwo wolnej myśli.
Prócz — marksowskiemu materjalizmowi, — z równą logiką autor przeciwstawia się także i głoszonej taktycznie przez naszych żydo-pepesów obojętności względem religji, jako sprawy, rzekomo, tylko prywatnej. Wskrzeszając zasadę katolicką na rzecz swojej pseudoreligji, żąda on dla niej prawa publiczności. Rzecz zrozumiała. Wszystko, czego się, rzekomo bezwzględnie, zaprzecza, póki się walczy z katolicyzmem, nagle jest wskrzeszane, ale już na rzecz wszelkich form antykatolicyzmu.
Republikanie hiszpańscy wspaniałomyślnie wyrzekali się Maroka, póki walczyli z monarchją; kiedy ją obalili, Maroko wnet im zasmakowało.
Jeżeli więc autor, wbrew socjalizmowi, prawo publiczności religji przywrócił, to — rzecz prosta, tylko na korzyść swojej własnej. Socjalizm oficjalny nie będzie mu w tem przeciwny, zyskał bowiem przez to, ze stanowiska autora, nimb religijny, którego mu brakło. Owszem, w nowej, zbrojnej w prawo publiczności, religji posiadł nową broń do walki z publicznem życiem Kościoła. Teraz będzie to już spółzawodnik religijny, — nie tylko, jak dotąd, — „krytyk negatywny, burzący stare błędy i kłamstwa“.
Dzięki Bogu, nowa religja jest religją miłości „drugiego“. Zatem: „w miarę potężniejszego przyjęcia (co za kwiatek stylowy!), nie będzie opornych prześladowała, lub (!) torturowała, jak to czynił chrześcijanizm (!). Oświecając, wznosząc człowieczeństwo, nie poważy się krzywdzić kogokolwiek. Wówczas bowiem nie byłaby religją“.
Hm, podejrzane to „w miarę“. Ale to może tylko lapsus językowy. Cieszmy się więc łaskawością słońca wolnej myśli względem najsroższego tyrana świata! Wolna myśl nie będzie osłem, kopiącym umierającego lwa. Tylko, poprostu, ponieważ nie potrzeba jej „zbrojnej przywilejami gwardji kapłanów“, skarze ich na wymarcie z głodu; a ponieważ nie potrzeba jej także i świątyń, bo wolny człowiek, jako sobiebóg i sobiekapłan, posiada indywidualną świątynię sam w sobie, tedy zamieni je na świątynie wolnej miłości ku czci boga-wszechświata, który takie „jasne prawo“ ustanowił.
Niestety, obawiamy się poważnie, iż wolna myśl, o ile nie okaże się osłem, to będzie komarem Lessinga, co to straszliwem swem żądłem zabił lwa; a kiedy, wśród podziwiającej jego bohaterstwo chmury komarzej, obchodził swój tryumf, zaszło skandaliczne „lecz“:

Lecz wśród zwycięskiej tej fanfary,
tak wygrywanej przez komary,
lew się przebudza i — na łowy,
snem pokrzepiony, rusza zdrowy.[2]






  1. „Awangarda. Miesięcznik Młodych“. Nr. 9—10, r. 1928.
  2. Z przekładów autora „Słońca Szatana“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Charszewski.