Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom III/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
WSPOMNIENIA GENERAŁA.

Marceli i Raul, w samej rzeczy, nie mogli zdecydować się na opuszczenie zamku, gdzie ich zatrzymywały dwa powody jednako ważne acz natury wcale odmiennej.
Pan Labardès czuł gorące, nieprzeparte pragnienie wybadania pana de Presles i wymożenia-na nim odkrycia, któreby chętnie okupił całym majątkiem i połową życia, które mu pozostawało jeszcze.
Raul de Simeuse pragnął niemniej gorąco znaleźć się w obecności Blanki, bodaj na parę sekund, aby się od niej dowiedzieć coś pewnego o obecnym stanie generała.
To też z jednaką radością i Marceli i Raul dowiedzieli się, że pan de Presles wzywa ich, aby natychmiast do niego przyszli.
W kilka minut wchodzili już obadwaj do bibliotek.
Jedno spojrzenie na rozpromienioną twarz Blanki, dało Raulowi pewność, że się nie omylił.
— Kochany mój przyjacielu, — ozwał się pan de Presles do Marcelego, — nie chciałem opóźniać o dzień jeden, o jedną godzinę, o jedną bodaj minutę odpowiedzi, na którą i tak kazałem wam czekać dość już długo.... Prosiłeś mnie dla przybranego syna twego, Raula de Simeuse, o rękę córki mej ukochanej.... Prośbę tę ponawiasz teraz, nieprawda?
— Tak, z pewnością, panie hrabio! — zawołali naraz Marceli i jego wychowaniec.
— A wiec, Raulu, moje dziecko, — rozpoczął generał, — ty, którego tak często nazywałem moim synem, zostaniesz nim obecnie ściślejszemi węzłami niż węzły serca, które cię już łączyły z nami. Oddaję ci rękę Blanki.
— A! panie hrabio, — wymówił młodzieniec z trudnością, radość bowiem i wdzięczność tłumiły mu głos — a! mój ojcze, przysięgam ci, że ją uczynię szczęśliwą....
— Gdybym o tem powątpiewał, nie oddawałbym ci jej, — odpowiedział pan de Presles z uśmiechem. — Kocham cię i szanuję, Raulu i uznaję za godnego mojej Blanki; pewien jestem, że zdolnym jesteś ocenić skarb ten, któremu równego nie ma ten świat.
Następnie zwrócił się generał do obojga młodych:
— Jesteście więc narzeczonemi teraz, moje dzieci i połączenie wasze jest blizkie. Powiedzcie sobie, że się kochacie... pozwalam na to.... Bądźcie szczęśliwi... szczęście tak jest rzadkie na tym świecie...
Już narzeczeni, których, jak się zdało, nic w świecie nie mogłoby rozłączyć, cofnęli się do jednego narożnika biblioteki i ujęci za ręce z oczyma zatopionemi w sobie, utonęli całkowicie w czystem a nieopisanem szczęściu.
Przez chwilę pan de Presles objął spojrzeniem tę zachwycającą grupę, a łzy błyszczały w jego oczach rozrzewnionych; następnie, zwracając się do Marcelego de Labardès, mówił dalej:
— Pan mnie rozumiesz, nieprawdaż, mój przyjacielu? Dość już długo opóźniałem związek tych dwojga dzieci tak pięknych i tak dobrych. W położeniu niepewnem, w którem mnie postawiono, muszę, jeśli nie chcę ściągnąć na siebie zarzutu niewybaczalnej nieopatrzności, spieszyć się skorzystać z praw moich, póki te prawa istnieją jeszcze.... Kto wie, co mi zachowuje przyszłość i kto wie czy ta przyszłość nie pocznie się już od jutra?
— Rozumiem cię, generale, — odpowiedział Marceli — i uznaję, aczkolwiek nie podzielam twych obaw. Dziś przynajmniej odniosłeś świetne zwycięztwo!
— Nie mów tego, mój przyjacielu, — odparł pan Presles, wstrząsając głową; — stary żołnierz jak ja zna się na bitwach i nie daje się bynajmniej unieść złudzeniom, co do wyniku walki. Nie, ja nie odniosłem wcale zwycięztwa.... Nie jestem pokonanym, oto wszystko.... i to już dużo co prawda, ale to nie dosyć. Walka rozpocznie się na nowo niezadługo, a jaki będzie jej koniec? Bóg to sam wie tylko. Przyszłość mnie przeraża; ale jeśli ona zagrażać będzie mnie samemu tylko, poddam się jej bez skargi i szemrania. Oto dla czego tak pragnę połączenia Blanki z Raulem i dla czego pragnąłbym, aby ich małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku.
— Czynisz mnie pan nad wyraz szczęśliwym, hrabio, przyspieszając szczęście tego, który jest dla mnie niemal synem.
— Wtedy dopiero będę miał kilka godzin spokoju, czuję to dobrze, — mówił dalej generał, — skoro będę wiedział, że to małżeństwo uzyskało podwójną a nierozerwalną sankcyę prawa i kościoła.
Starzec przerwał sobie po to, by otworzyć jedną z szuflad ogromnego kwadratowego stołu, który zajmował środek biblioteki.
Wyjął z niej jakieś papiery.
— Masz tu pan, — rzekł, podając te papiery Marcelemu, — metrykę Blanki, tu akt zejścia biednej jej matki.... Zajmij się pan ogłoszeniem wymagalnych zapowiedzi i niechaj one ogłoszone zostaną od jutra zaraz; zajmij się pan również kościołem i postaraj o dyspensę.
— Będzie to zrobione, panie hrabio....
— Zechcesz pan również, nieprawda? podjąć się widzenia z moim notaryuszem i pomówienia z nim o intercyzie. Zechcesz ułożyć, jak uznasz za właściwe kwestyę materyalną ze strony przybranego twego syna.... Co do Blanki, rzecz to całkiem prosta. Posiada ona w tej chwili na czysto pięćkroć sto tysięcy franków, będących przypadającą na nią częścią macierzystej sukcesyi.... ja zaś prócz tego, zapewniam jej na moim majątku milion.... Kaź pan według tych danych zredagować intercyzę.
— Pozwól, panie hrabio, abym i ja powiedział z kolei co zamierzam zrobić dla Raula.
— A to po co?
— Ależ zdaje mi się,...
Generał przerwał Marcelemu, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Powtarzam ci, — rzekł. — po co?... Wiem, co wart jesteś... znam szlachetność twego serca. Z góry przystąję i uznaję wszystko, co rozporządzisz pod tym względem. A teraz, mój przyjacielu, jedź.... Rad jestem z twej obecności, ale spieszno mi wiedzieć, że się już zajmujesz urzeczywistnieniem moich życzeń.... Starość jest niecierpliwą.. — dodał generał z uśmiechem, — niecierpliwą, jak wiek dziecinny... a wiesz przecie, że mnie posądzają o zdziecinnienie.... Zobaczymy się jutro, nieprawdaż? — Tak, panie hrabio.
— A więc do jutra, mój przyjacielu.
Ostatnie słowa zawierały formalne pożegnanie.
Marceli tak je też zrozumiał a jednak nie ruszył się, by odejść.
Zachowanie jego okazywało dziwny ambaras, niezdecydowanie niewytłómaczone niemal w jego wieku i pozycyi.
— Panie hrabio... — wymówił z wahaniem, — zanim opuszczę zamek... chciałbym,...
— Co takiego?
— Pomówić z panem.
— Któż panu broni?... alboż nie jestem zawsze gotów cię słuchać? Ale zkądże to wzruszenie?... zkąd ton niepokój?... Boże mój, przerażasz mnie pan!...
— Nie, panie hrabio, ale powstrzymuje mnie pewna obawa... waham się mimowolnie... czuję się pomięszanym....
— Obawa....
— Tak.
— Jakaż to?
— Obawa, że mogę niedyskrecyą słów moich odnowić rany, źle zabliźnione może, bolesnych dla pana wspomnień... — wyszeptał. — Wieloma ranami krwawi się i moje serce, wiele mam w życiu wspomnień opłakanych.
— Wytłómacz się, kochany panie, co chcesz powiedzieć?
— Chciałbym przypomnieć panu datę, wymienioną przez niego przed kilku godzinami zaledwie....
— Datę? — powtórzył generał i zadrżał.
— Datę nocy 10 go maja 1830 roku...
Pan de Presles rzucił się w fotelu, jakby go niespodziewane jakieś dotknęło wrażenie; twarz jego w tej chwili wyrażała nieopisaną męczarnię.
Natychmiast jednak wszakże odzyskał panowanie nad sobą i nadludzkim niemal wysiłkiem przybrawszy pozór spokoju, odpowiedział:
— Rzeczywiście, przypominam sobie, żem wspomniał tę datę, była to data nocy pełnej zgrozy, ohydy i rozpaczy.
— Dla pana, panie hrabio?
— Dla mnie, jak dla tych wszystkich, co patrzyli na spełnienie się najpotworniejszej, najniesłychańszej ze wszystkich zbrodni.
— Zbrodnia więc miała świadków? — zawołał Marceli osłupiały.
— Alboż pan nie wiesz, że w noc 10-go maja 1830 roku, willa hrabiego Salbert, gdzie zebrał się cały kwiat arystokracyi prowansalskiej, napadniętą została przez bandę szatanów, zbiegłych z galer tulońskich, którzy pozostawili po za sobą pożogę, opustoszenie, mordy?... Alboż pan nie wiesz, że nazajutrz przeszło dwadzieścia rodzin przywdziało żałobę?
— Ale, — spytał Marceli i jeszcze więcej się zawahał, — czyliż innego rodzaju zbrodni, zbrodni innej natury nie przyniosła z sobą ta noc okropna?
— Nie rozumiem pana, — odparł generał, przesuwając rękę po czole a jakiś rodzaj obłędu patrzał mu z oczu.
— Mówiłeś pan o kobiecie... o kobiecie, którą miano już za umarłą... powiedziałeś pan; Znaleziono ją żywą... żywą ale zhańbioną.
Pan de Presles, z twarzą zmienioną, pobladłą śmiertelnie, podniósł się nawpół z fotelu.
— To prawda... tak, to prawda, — mruknął, — mówiłem to... tak, to mówiłem....
— I pan wiesz co to była za kobieta... ta nieszczęśliwa kobieta... ta ofiara nędznika?...
— Cóż to pana obchodzi? — spytał pan Presles, utkwiwszy w Marcelim wzrok przenikliwy i podejrzliwy zarazem. Tak, — podjął z ożywieniem, — cóż to pana obchodzi i dla czego mnie pytasz o to?...
Marceli uzbroił się w odwagę i odpowiedział:
— Ponieważ, jeśli pan znasz ofiarę, ja znam winowajcę.
Oczy generała zaiskrzyły się.
Nagła zmiana w jego rysach nadała odraza twarzy wyraz okropnej groźby.
— A więc, — zawołał, — ten nikczemnik, ten łajdak podły, ten niegodziwy bandyta wyznał przed panem swą zbrodnię?
— Tak, panie hrabio, a równocześnie odsłonił przedemną wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie męki, co od dnia tego rozdzierały jego duszę i z życia czyniły dlań jedno tortur pasmo.
— A więc cierpi! A! Bóg jest sprawiedliwymi... Oby cierpiał tysiąc razy więcej jeszcze!...
— Wypowiadasz nadzwyczaj okrutne życzenie, panie hrabio i żałować go będziesz niezawodnie.
— Nigdy!...
— Pozwól pan, bym ci nie wierzył. Bóg sam nakazuje przebaczenie... a zresztą najgorętszem pragnieniem winowajcy, marzeniem jego, ostatnią jego nadzieją jest możność naprawienia zbrodni.
— Naprawienia!... A jakże to?...
— Daniem swego nazwiska tej, którą shańbił.
— Swego nazwiska! — powtórzył pan Presles z raniącą ironią pogardy. — Nazwiska nikczemnika takiego jak on!...
— Jakkolwiekbądź wielką była jego zbrodnia, nazwisko winowajcy otacza po dziś dzień szacunek ogólny.... Żadna kobieta nie potrzebowałaby się wstydzić, że je nosi.
— A więc to był szlachcie ten nocny opryszek, ten bandyta gorszy niż galernicy, którzy mu ten czyn ułatwili!
— Tak, panie hrabio, to był szlachcic.
— I chciałby dziś dać zadośćuczynienie, obciąłby zbrodnię swą naprawić?...
— To jedyne jego życia dążenie.
— Zatem, — odpowiedział generał z dziką jakąś radością, — zatem powiedz mu pan, że już za późno.
— Za późno!... — zawołał Marceli. — Dla czego za późno? Czy ta kobieta wyszła za mąż?...
— Nie, nie wyszła za mąż, — odrzekł pan Presles powoli, — ale umarła!...
Marceli poczuł, że mu coś pękło w sercu.
— Umarła! — wyszeptał, — umarła! umarła nie dowiedziawszy się, jakiemi krwawemi łzami kat opłakiwał swą ofiarę!... umarła nie przebaczywszy!... A! panie hrabio, miałeś słuszność, że winowajca przeklętym jest od Boga!
Wyrzekłszy to pan de Labardès, całą siłą woli postarał się zatrzeć zbyt widoczne ślady wzruszenia, mogącego dać miarę, do jakiego stopnia ta boleść jego była osobistą.
Wymówił jeszcze kilka banalnych frazesów dotyczących bliskiego małżeństwa Raul a i Blanki, pożegnał się z generałem i wyszedł, aby się zająć spełnieniem powierzonej mu przez generała misyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.