Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom II/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
WPADŁ W ZASADZKĘ.

— Jutro zapłacę! jutro się odegram! — wołał Gontran w chwili przybycia do zamku Presles.
Aby z taką przemawiać zupełną pawnością, musiał on mieć słuszne powody, musiał mieć podstawę jakąś do tej ufności. I miał ją: Gontran powziął plan pewien, zamierzył zgwałcić szczęście, skoro to szczęście obchodziło się z nim jak z wrogiem i upornie odmawiało mu swych względów.
Nic prostszego zresztą nad środki jakich zamierzył użyć do przeprowadzenia swego planu.
Przypatrzmyż się, jak przystąpił do wykonania.
Gontran, jak wiemy, oddawna już stracił do ostatniego grosza osobisty swój majątek; co miesiąc tylko dostawał od ojca pięćset franków na kieszonkowe wydatki.
Te dwadzieścia pięć luidorów, zawsze już naprzód wybieranych i traconych, była to po prostu kropelka tylko rzucana w otchłań morską, wydatków szalonych wybryków tego marnotrawnego syna.
Mimo to, Gontran zawsze domagał się tej ma utkiej pensyjki jak najskrupulatniej.
Tegoż wieczora prosił on o przyspieszenie jej nieco generała, który jak najchętniej podał mu rulonik złota.
— Mój ojcze, — przemówił młody człowiek, — wołałbym przekaz na twego bankiera... jutro właśnie mam zapłacić w Tulonie pięćset franków i mógłbym przekaz ten posłać zaraz pocztą.
Pan de Presles wyjął ze swego biurka blankiet gotowy na dom Rieux Chotel et Comp., gdzie miał złożone znaczne kapitały.
Na blankiecie tym w dwu pustych miejscach wypisał sumę pięciuset franków, naprzód w cyfrach, potem literami; następnie położył swój podpis ręką drżącą i niepewną, z trudem mu już bowiem przychodziło pisanie i tak wypełniony przekaz podał Gontranowi.
Młody człowiek miał tym sposobem już w ręku pierwsze narzędzie, potrzebne mu do wykonania zamierzonego planu.
Uzbrojony tym skrawkiem papieru, opatrzonym u wierzchu nagłówkiem firmy Rieux, Chotel et Comp., u spodu zaś podpisem hrabiego Presles, zamknął się w swoim pokoju; przysposobił sobie atrament, pióro, zaopatrzył w scyzoryk i narzędzie ze słoniowej kości do gładzenia zeskrobanego papieru i rozpoczął z przerażającą jak na pierwszą próbę zręcznością, operacyę fałszerza z rzemiosła.
Przed upływem godziny, ukończył swe zadanie.
Liczby i litery przekazu nie wykazywały już sumy pięciuset franków, ale sumę piędziesięciu tysięcy franków.
Zmiana miejsca przecinku, dodanie dwóch zer, podskrobanie wyrazu pięćset i zrobienie z niego pięćdziesiąt tysięcy, wystarczyły aby stokroć pomnożyć pozorną wartość przekazu.
Badanie baczne a przedewszystkiem nieufne, mogłoby jedynie tylko wykazać fałsz.
Bez wątpienia kasyer banku nie wypłaciłby przekazu bez poprzedzenia tej czynności takiem właśnie zbadaniem dokładnem, tu zwłaszcza, gdzie chodziło o sumę tak znaczną; ale Gontran liczył na to, że przekaz ten nie dojdzie nigdy do biura panów Rieux, Chotel i Spółka.
Ukończywszy smutne to zajęcie, wicehrabia de Presles rozpoczął natychmiast inne, niemniej niebezpieczne i niemniej występne.
Artysta lubi otaczać się przedmiotami sztuki i rzadkościami, myśliwiec ma upodobanie w poglądaniu na Lefoszówki i odtylcówki, sportsmen zbiera kolekcje uzdeczek, szpicrut i ostróg....
Jak sportsmen, jak myśliwiec, jak artysta, tak i gracz ceni źródło swych rozkoszy gorączkowych; w samotności nawet sprawia mu to przyjemność bawić się kartami....
Gontran miał przeto u siebie karty.
Wyjął jedną świeżą paczkę, rozrzucił ją przed sobą na stole i spędził część nocy na poddawaniu ich operacyi nakłuwaniu.
Po ukończeniu długich tych preliminaryów, zabrał się do ogólnej repetycyi wszystkich partyj, które miał nazajutrz rozegrać, ćwicząc się w grze, która miała dlań walkę zamienić w szereg tryumfów.
Zadowolniony ze swej zręczności i pewien z góry zwycięztwa, młody człowiek rzucił się wreszcie na łóżko w chęci przespania się przez kilka godzin, ale powiedzieć to możem na jego pochwałę, że zupełnem było dlań niepodobieństwem zasnąć i aż do chwili, gdy pierwszy brzask dnia rozjaśnił widnokrąg i oświecił pokój bladem, niepewnem światłem nie zdołał zamknąć oka ani na chwilę.
Zkądże pochodziła ta bezsenność?...
Czyżby wyrzut sumienia przed spełnieniem czynu już go prześladował?... Nie sądzimy; ale pocieszającem jest módz skonstatować ten sam fakt, że ostatni potomek bohaterskiego rodu nie wstępował przynajmniej na drogę zbrodni bez mimowolnej trwogi, niepokoju i wzruszenia.
Na nieszczęście ani to wzruszenie, ani ten niepokój nie dochodziły do powstrzymania Gontrana na progu hańby, postanowienie jego byłe niecofnionem. Zresztą sytuacja, w którą wpędziła go własna nieostrożność, wydawała mu się całkowicie bez wyjścia.
Przez to wyjście tedy chciał się z niej wymknąć.


∗             ∗

Natychmiast po śniadaniu, spożytem w gronie rodziny, Gontran dosiadł konia i puścił się w drogę do Tulonu. Około drugie wchodził do »Hotelu Marynarki« do apartamentu barona Polart.
Ten ostatni wybiegł naprzeciw niego, z ręką wynaciągniętą i uśmiechem na ustach.
Gontran odpowiedział najserdeczniejszem uściśnieniem ręki i najmilszym uśmiechem.
Obaj ci ludzie wyglądali na dwóch przyjaciół, serdecznie do siebie przywiązanych i niezmiernie zadowolnionych ze spotkania się.
— Panie baronie, — spytał Gontran — czy byłeś pan wczoraj wieczorem w Klubie?
— Spędziłem w nim coś ze dwie czy trzy godziny, — odpowiedział pan Polart.
— Grałeś pan?...
— Alboż można żyć bez gry, bodaj dzień jeden? — wyśpiewał baron, parodjując w ten sposób wierszyk ze znanej operetki.
— Czy służyło panu lepiej szczęście niż poprzednich wieczorów? — spytał Gontran.
— Tak i nie.
— Jak to?
— Chcę powiedzieć, że rezultat nie był ani dobrym ani złym, ale najkompletniej nijakim.... To traciłem, to wygrywałem, w końcu gry jednak okazało się, żem ani wygrał ani przegrał. Nic dla mnie nie ma nudniejszego nad to statut quo i spodziewam się, że dziś fortuna oświadczy się za mną lub przeciw mnie, zamiast wahać się między jednym a drugim z nas jak kokietka, która wszystkim przyrzeka swe względy a nie obdarza niemi nikogo....
— Porównanie wyborne, genialne! — ozwał się Gontran ze śmiechem.
— Przynajmniej jest słusznem! Skoro podoba się panu rozpocząć, wicehrabio, rozkazy.
— Jak skoro pan zechcesz, pierwej, proszę, zregulujmy nasze rachunki.
— Nic nie nagli.
— Przebacz pan, ale długimdnia poprzedniego zaciągnięte, muszą być spłaconemi przed rozpoczęciem nowej partyi.
— A więc uiść się pan z swego długu, wicehrabio i nie mówmy już o tem.
Gontran, nie bez gwałtownego bicia serca, wyjął ze swego pugilaresu przekaz przygotowany a raczej sfałszowany poprzedniego dnia wieczorem i położył go na stoliku.
— Oto, — przemówił, — przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, podpisany przez hrabiego Presles, mego ojca i płatny na okaziciela w banku panów Rieux, Chotel i Spółka, będących depozytaryuszami kapitału trzech czy czterechkroć stutysięcy franków, będących jego własnością. W takiem więc położeniu, przekaz ten równa się siłą wartością banknotom.
— Tak też i ja powiedział pan Polart. — Jeśli się nie mylę, winien mi pan jesteś dwanaście tysięcy franków?
— Tak właśnie.
— Czy żądasz pan, abym nadwyżkę tego przekazu zwrócił panu zaraz w złocie, pozostające trzydzieści ośm tysięcy franków?
— To najzupełniej bezpotrzebne, przekaz sam może pokrywać stawki do wysokości sumy, którą reprezentuje, a w chwili ukończenia gry, rozrachujemy się.
— Przewybornie, panie wicehrabio. Oto stolik, a oto tu nowe karty, jestem na pańskie rozkazy.
Gontran i pan de Polart usiedli naprzeciw siebie. Rozdarto u kart opaskę, stawkę oznaczono na dwadzieścia pięć luidorów, miody człowiek przegrał pierwszą partyę.
W chwili rozpoczęcia drugiej, zatrzymał się i rzekł:
— Przyjechałam tu konno i pędziłem ogromnie szybko. Czy mógłbym nadużyć pańskiej uprzejmości, panie baronie i prosić go o polecenie podania mi szklanki wody?...
Paryżanin powstał natychmiast i zwrócił się ku sznurowi dzwonka.
Gontran skorzystał z tej chwili, by talię kart, która leżała na stole, zastąpić paczką znaczonych kart, które miał w rękawie.
Garson hotelowy otrzymał polecenie przyniesienia soków i limonady. Wicehrabia zaspokoił pragnie i rozpoczęto nową partyę.
Rezultat tej partyi nie mógł być wątpliwym. Pan Polart przegrywał z zadziwiającą szybkością.
Nie zadziwim bynajmniej chyba czytelnika skoro powiemy mu, że w przeciągu dwóch godzin blisko szczęście, które sprzyjało Gontranowi, nie odwróciło się od niego ani na chwilę: podwajał wciąż stawki, tak że niebawem w zupełności odegrał wczoraj stracone dwanaście tysięcy franków.
— Obecnie nic mi pan już winien nie jesteś, panie wicehrabio, — ozwał się baron Polart, — czy zechcesz pan grać dalej?
— Z pewnością.... Jeśli pan się zgodzisz, popróbuję skorzystać ze szczęścia, które mi spada tak niespodziewanie.
— Skorzystaj pan, przysięgam, że to najgorętsze moje pragnienie i dowiodę tego panu zaraz, proponując mu uproszczenie całej sprawy. Zamiast stawiać po tysiąc franków, stawmy odrazu po dziesięć tysięcy.... Czy to się zgadza z pańską wolą?...
— Ja się zgodzę na wszystko co pan zaproponujesz, — odpowiedział Gontran, którego niespodziewana ta propozycya przejęła niewymowną radością, bo baron dawał mu, jakby z umysłu, broń przeciw sobie w rękę i młody człowiek z góry już obliczał olbrzymie sumy, które mu dziś uda się wygrać.
— A więc to już umówione, — wymówił baron Polart, — proszę pana tylko o pięć minut antraktu.
Mówiąc to baron podniósł się.
I po raz drugi od przybycia Gontrana podszedł do dzwonka i za sznur pociągnął.
Apartament barona w «Hotelu Marynarki« składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Sceny gry, które opisywaliśmy, oczywiście odbywały się w salonie.
W tej chwili we drzwiach stanął hotelowy lokaj.
— Czekaj, — zawołał nań baron.
Służący stanął u drzwi wyprostowany, kiedy tymczasem pan Polart zbliżył się do stołu, u którego siedział Gontran, wziął ze stołu przekaz i ku prawdziwemu osłupieniu młodego człowieka zamknął go w swem biurku, którego klucz następnie schował do kieszeni.
Zrobiwszy to, baron zwrócił się do lokaja:
— Mój kochany, — spytał go, — wszakże znasz miasto doskonale, nieprawdaż?...
— Oczywiście, panie, jak najdokładniej, — odpowiedział lokaj.
— W takim razie musisz wiedzieć, który z komisarzy policyjnych mieszka najbliżej nas i wiesz gdzie mieszka?...
— O dwieście kroków od hotelu conajwyżej, na rogu pierwszej tej ulicy na prawo.
— To dobrze, nie opuszczajże przedpokoju, może będę miał jakie dla ciebie rozkazy. A propos, jakże ci na imię?...
— Jan, panie.
— Idżźe i bądź tak, abyś usłyszał skoro cię zawołam, mój kochany Janie....
Lokaj wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Gontranowi wydawało się, że śni chyba, pewien rodzaj nieokreślonego jakiegoś przerażenia obezwładnił go całkowicie. Nie rozumiał nic z tego co się działo, czuł wszakże, że mu zagraża nieunikniona jakaś a straszna katastrofa.
Pan Polart, którego twarz była najspokojniejszą w świecie, wziął kałamarz, pióro i zeszyt papieru listowego, postawił to wszystko na stole obok kart i siadł napowrót naprzeciw Gontrana, który poglądał nań z miną osłupiałą:
Baron uśmiechał się uprzejmym, dobrodusznym uśmiechem, wzrok jego łagodny i przyjazny, grube, czerwone, rozchylone wargi, wszystko to wyrażało życzliwość bezgraniczną, — Panie wicehrabio, — ozwał się, maczając pióro w atramencie i podając je Gontranowi, ku któremu w tej samej chwili podsuwał zeszycik papieru, — mam nadzieję, że nie nadużyję bynajmniej pańskiej uprzejmości, prosząc go, abyś zechciał wziąść to pióro i pisać....
— Pisać?... — powtórzył młody człowiek, coraz mniej rozumiejąc o co chodzi.
— Ależ mój Boże, tak.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Do pana?... Po co pisać do pana?... Cóż ja mam do powiedzenia panu? To żart jakiś chyba....
— Ależ nie, panie wicehrabio, ani odrobinkę! Przeciwnie, proszę pana jak najpoważniej w świecie, abyś zechciał napisać do mnie list kilkuwierszowy....
— Ależ raz jeszcze pytam, co ja mógłbym pisać do pana?....
— Będę miał przyjemność podyktować to panu, a zapewniam, że ten akt grzeczności, o który proszę pana, nie będzie długim bynajmniej....
— To szaleniec! — pomyślał Gontran.
Potem dodał głośno:
— A więc, panie baronie, skoro zdajesz się tak wielką przywiązywać wagę do tego listu, czemuż miałbym odmawiać spełnienia pańskiego życzenia.... Dyktujże pan, ja będę pisał.
Pan de Polart skłonił się i odpowiedział ponownie z uśmiechem:
— A! panie wicehrabio, spodziewałem się po panu tej uprzejmości i nie wiem doprawdy, jakim sposobem mam wyrazić panu moją wdzięczność... a więc dyktuję....

Tulon, lipiec 1847.

»Panie baronie....« Pióro Gontrana biegło po papierze. Młodemu człowiekowi spieszno było wyjść z tej dziwacznej i niezrozumiałej sytuacyi, która ciążyła nad nim i dławiła go swą tajemniczością.
— Panie baronie... — powtórzył napisawszy ostatnią literę podyktowanych wyrazów.
Paryżanin dyktował dalej niezmiernie szybko i tak swobodnym, lekkim tonem, jakby chodziło o rzeczy najkompletniej obojętne, zarówno dla tego co dyktował jak dla tego, który miał pisać.
»Błagam pana na kolanach, byś mnie nie gubił... zdany jestem na twoją łaskę. Wzywam litości. Gotów jestem uczynić wszystko, bez wyjątku, czego pan zażądasz odemnie, aby okupić mój występek. Nie bądź pan nieubłaganym. Jeśli wydaję się panu niegodnym współczucia i litości, pomyśl o mojej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku. W jej to imieniu raczej niż w mojem wlasnem błagam Pana. Oczekują pańskiej odpowiedzi, jak skazany na śmierć wyczekuje rezultatu swego podania o łaskę... a w istocie jestem w położeniu skazanego na śmierć, bo jeśli Pan będziesz nieubłaganym, za godzinę czeka mnie kula.

»Wicehrabia Gontran de Presles.«

Gontran słuchał z przerażeniem, które łatwiej zrozumieć jak opisać. Czuł on, jak pot kroplisty ściekał mu z włosów na czoło i skronie w miarę jak baron dyktował dalej.
Kiedy dyktando to zostało ukończone, twarz młodego człowieka zmienioną była do niepoznania, a wzrok jego miał ten wyraz bezmyślny i niepewny jak wzrok obłąkanych.
Widocznem było, że Gontran walczył przeciw uczuciu rzeczywistości, że usiłował wmówić w siebie, iż jest igraszką jakiegoś snu przykrego. Paryżanin pospieszył zburzyć tę illuzyę.
— I cóż, panie wicehrabio, — spytał swym spokojnym, grzecznym tonem, — pan nie piszesz?...
Gontran drgnął, a oczy jego utkwiły się nieruchome w oczach barona Polart, który uśmiechał się dobrodusznie, a po chwilce milczenia ciągnął dalej:
— Możeś pan nie dosłyszał.... Jakkolwiek to może panu nie być przyjemnym, gotów jestem rozpocząć ponownie....
Wicehrabia wciąż milczał.
Baron wstrząsnął zlekka głową:
— Racz pan, wicehrabio, większą teraz zwrócić uwagę niż pierwszą razą... powtarzam... mówiliśmy więc: »Panie baronie« — to już napisane — «błagam Pana na kolanach, nie gub mnie, zdany jestem na Pańską łaskę.«
Ale Gontran nie dopuścił tego.
Nagle poczęło mu się rozjaśniać wszystko, gniew go ogarniał, palił mózg pod czaszką.
Skoczył z fotelu, na którym dotąd siedział i chwyciwszy za ręce pana Polart, zawołał z tym akcentem wściekłości i groźby w głosie:
— A! nędzniku!... znieważasz mnie!...
Twarz barona nie utraciła nic z swej zwykłej dobroduszności, wyrazy, rzucone mu w twarz przez Gontrana, nie zdołały zagładzić spokojnego uśmiechu, co mu okrążał usta.
— Cicho! panie wicehrabio, — szepnął, — sza! mów pan ciszej... możnaby posłyszeć pana, a toby w istocie mogło być wielce nieprzyjemną dla panu rzeczą.... Bądźże pan tyle uprzejmym i puść mi ręce... jestem bezporównania silniejszym od pana a nie chciałbym panu uczynić co złego, uwalniając się z jego uścisku....
Niezmącona zimna krew przeciwnika, zdwajała jeszcze wściekłość Gontrana.
— Panie, — zawołał głosem zdławionym i drżącym, — czy pan wiesz, że ja cię zabiję!
— Słowo daję, panie wicehrabio, — odparł Paryżanin tonem zlekka drwiącym, — żem dotąd tego nie wiedział....
— A więc oznajmiam to panu.
— Pozwól mi pan przyznać się, żem bynajmniej o tem nie przekonany.
— A więc przypuszczasz pan, że cię nie za biję?
— Oczywiście, że tak, mój Boże.
— A któżby mi przeszkodzi!?...
— Tysiące najmocniej uzasadnionych przyczyn, między innemi ta jedna, która panu jest równie dobrze jak mnie znaną.
— Jakaż to?...
— Obecność po za temi drzwiami służącego... dzielnego chłopca, który to wie tak dobrze, gdzie mieszka komisarz policyi.
Gontran zmięszany puścił dłonie pana Polart.
Ten ostatni zatarł radośnie ręce i podjął znowu:
I otóż powraca panu rozsądek, panie wicehrabio, jestem tem zachwycony!... Pewien jestem, że za kilka minut porozumiemy się najdoskonalej w świecie.... Już zrozumiałeś pan, że w żaden sposób nie można myśleć o tem, by mnie zabić.... Za chwilę zrozumiesz, że pozostaje ci jedno tylko zrobić: wziąść za pióro i grzeczniutko pisać dyktowany ci przezemnie list, przerwany bezpotrzebnie w chwili podrażnienia. Bądź pan przekonany zresztą, że mu bynajmniej źle nie życzę.... Czyś pan już gotów?
— Do czego?...
— Do pisania.
— Tego listu? nigdy! Chybaś pan oszalał, jeśli możesz czegoś podobnego odemnie żądać!...
— Panie wicehrabio, znam w Paryżu pewnego dramaturga, którego sztuki grywane bywają często i zwielkiem nawet powodzeniem, który ilekroć mówi o swej sztuce, takim popisywać się nawykł aksiomatem; sytuacya zbyt mocno naprężona nuży widza skoro przeciąga się nad miarę.... Jest to niezbitą prawdą i daje się zastosować równie dobrze w życiu jak na scenie.... jesteśmy obecnie w niezmiernie naciągnionem położeniu, wyjdźmyż z niego coprędzej i dołóżmy sił by dojść do rozwiązania. Daję panu pięć minut czasu do namysłu... po jego upływie, zmuszonym będę zabrać się do działania....
— Czy to groźba? — szepnął Gontran.
— Bynajmniej, panie wicehrabio; to prosta, przyjacielska zapowiedź.
— A jeśli nie napiszę, co się stanie?
— Rzecz wielce nieprzyjemna, której z serca pragnąłbym uniknąć, za jakąbądź cenę, — odparł baron głosem smutnym z przejęciem, — alboż nie odgadujesz, panie wicehrabio?
— Ani trochę.
— Zmuszony więc będę z wielką dla mnie przykrością przejść do szczegółów.... Skoro to konieczne jednak, poddaję się.... Jeśli zatem za pięć minut, to jest, w tej chwili już za cztery, nie zdecydujesz się pan wziąść pióra, zawołam Jana. Jan wejdzie, wydam mu pocichu rozkaz, on weźmie nogi za pas i powróci tu za chwil kilka w towarzystwie najbliżej zamieszkałego komisarza policyi, czterech ludzi i kaprala... Czcigodny urzędnik skonstatuje, że karty leżące tu na stole, któremi posługiwałeś się pan z Lakiem szczęściem, są znaczonemi kartami....
— Co pan mówisz, panie! — zawoła Gontran z udanem oburzeniem.
— Najszczerszą prawdę, panie wicehrabio.
— Toż to są własne pańskie karty!...
— O! ani trochę, panie wicehrabio! Moje karty są w tej chwili w pańskiej kieszeni, gdzie je też znajdzie komisarz... zresztą to rzecz mniejszej wagi, sprawa należąca do policyi poprawczej conajwyżej... my mamy coś lepszego... byłem tyle ostrożny, jak pan widziałeś, żem schował pod klucz pewien przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, zawierający dowód fałszerstwa wcale niezgorzej podrobionego....
— Panie! — przerwał znów Gontran.
Ale baron przerwał mu krótko:
— Na co się przyda przeczyć, panie wicehrabio? podskrobanie rzuca się w oczy, ja nie kwestyonuję bynajmniej podpisu ojca pańskiego, ale przekaz był wystawiony najniezawodniej na jakąś małoznaczną sumę, którą pan zmieniłeś na wcale pokaźną cyfrę... Tę to sprawę właśnie byłbym zmuszony przedłożyć urzędnikowi, który bez długich procesów kazałby pana aresztować czterem sprowadzonym pachołkom z kapralem na czele. Tak zaprowadzonoby pana, jak pierwszego lepszego łotra, do miejskiego więzienia... rzecz poszłaby na sądy i odesłanoby pana przód sąd przysięgłych wreszcie, tu ocenionoby sprawę i wielce wątpię nawet, czy przyznanoby panu okoliczności łagodzące... Racz się pan nad tem wszystkiem zastanowić, proszę bardzo. Ciężkie roboty to perspektywa niesłychanie mało ponętna, kiedy się ma jak pan honor nosić nazwisko wice-hrabiego Gontrana de Presles...
Pan Polart umilkł.
Młody człowiek kompletnie zgnębiony, z głową schyloną na piersi, z twarzą, którą okrywała bladość śmiertelna, z drżącemi usty stał nic nie odpowiadając, zaledwie zdolny jeszcze do myślenia.
Tak przeszło chwil kilka; następnie baron wyjmując zegarek, przerwał okropną tę ciszę:
— Panie wicehrabio, pięć minut już upłynęło... Czy powziąłeś pan ostateczną decyzyę?... Mamże podać panu pióro, czy posłać po komisarza policyi?...
Odpowiedź na to podwójne pytanie nie mogła być wątpliwą.
Postawiony między dwu nieszczęściami, równo nieuniknionemi, Gontran musiał wybrać jeśli nie mniej straszliwe, to przynajmniej bardziej oddalone.
Wyciągnął machinalnie rękę, aby ująć pióro, które podawał mu pan Polart.
— A zatem — spytał ten ostatni — napiszesz pan?...
— Tak — wybąknął Gontran głosem zagasłym.
— Przewybornie!... A! mój Boże, czym nie mówił panu przed chwlą! Wiedziałem doskonale, że pan bodziesz tyle rozsądnym... Widzisz panie wicehrabio, uspokój się teraz... ja ci nie życzę źle bynajmniej, bo i cóż mi dyabli po tem!... Od pana zależeć będzie wyłącznie, abym z tego listu nigdy nie zrobił użytku, ani z tego przekazu... upiększonego tak pańskiem staraniem... byłbym niesłychanie zmartwionym, gdybym miał panu kiedykolwiek zrobić jakąś przykrość... Miałeś pan zamiar przypuścić szturm do moich banknotów i moich rulonów złota... nic naturalniejszego nad to... powiedziałbym chętnie, nic chwalebniejszego... Gdyby się to były panu udało, klaskałbym oburącz, bo byłbym znalazł lepszego nad siebie mistrza, co mi się dotąd nigdy nie przytrafiło jeszcze... Nie powiodło się panu i szansa jest po mojej stronie... korzystam z niej i biorę rewanż... To walka... nie trzeba za to mieć do mnie urazy... Skoro minie chwila pierwszego wzruszenia, powiedz mi pan, wicehrabio, a rozpoczniemy bezwłocznie poprzednie dyktando...
Gontran zebrał wszystkie siły, by się otrząsnąć z rozpacznego przestrachu.
Słaby półuśmiech okrążył mu usta.
— Panie baronie — rzekł — jestem na twoje rozkazy... Masz do mnie prawa bezwzględne, których zaprzeczać nie myślę... Możesz ich używać, nadużywać nawet wedle swej fantazji... Rozpoczynaj więc, ja będę posłusznym, skoro występne me szaleństwo oddało mnie jak głupca w twą władzę...
— Mój kochany wicehrabio — odpowiedział pa — ryżanin — bądź przekonanym, że władza moja nie stanie się nigdy tyranią... Dokończmyż, jeśli pozwolisz, tego listu i niechaj już nigdy nie będzie między nami mowy o tym wypadku, który zbytnio bierzesz do serca...
Gontran pochylił głowę i z biernem posłuszeństwem nakreślił owe okropne wiersze, które już poznaliśmy.
Skoro ukończył, pan de Polart złożył list i poprosił wicehrabiego o położenie adresu i zapieczętowanie listu herbownym sygnetem, na którym była tarcza herbowa rodziny Presles.
Gontran nie mógł się temu oprzeć i podał się i tej jego woli istotnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.