Rodzina Brochwiczów/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. Sielanka Marysia.

Dzień miał się ku końcowi. Była to pora, w któréj mieszkanie Siecińskich, napełnione głosami dzieci i krzątaniem się ubogich ludzi około potrzeb życia codziennego, stawało się cichém i prawie pustém. W porze téj Katarzyna, powróciwszy ze swych obowiązkowych na miasto wycieczek, wychodziła z małą siostrą na krótką przechadzkę; Stefan przebywał w sklepie; młodsi bracia, zamknięci w ustronnéj izbie, przygotowywali się do jutrzejszych lekcyi; Anna pozostawała samą. Szare światło chmurnego popołudnia, półzmrokiem okrywając wysokie ściany skromnéj bawialni, zasłaniało nagość ich i szpecące je plamy wilgoci, ale w zamian rzucało na nie tu i ówdzie smugi cieniów, które napełniały kąty izby i obejmowały ubogie sprzęty smutną pomroką.
Anna wyszła z kuchenki, gdzie ukończyła porządkowanie naczyń kuchennych i przygotowywanie wieczornego posiłku rodziny; zdjęła z komody spory koszyk, napełniony białém płótnem, i usiadła z nim przy oknie. Było tam jeszcze dość światła, aby módz szyć przez pół godziny, lub dłużéj i to téż siostra Stefana, nie chcąc, lub nie mogąc poświęcić spoczynkowi tego krótkiego nawet przeciągu czasu, pilnie zajęła się szyciem. Kształtna kibić jéj, objęta gładkim wełnianym stanikiem, i schylona nad robotą, uplotem ciemnych włosów zwieńczona głowa, rysowały się na tle szyb czystych, lecz grubych i od starości zamroczonych, wdzięcznemi i smutnemi trochę zarysy. Widać tu było młodość, pełną energii i powabów, w zupełności rozdzieloną ze wszystkiém, co stanowi rozkoszne ozdoby i uroki życia. Jakże daleko od niéj były miejsca zabawy, wesela, bezchmurnych radości i miękkich spoczynków! Otaczał ją smutny zmrok murów wilgotnych i szyb mętnych; cisza, która na chwilę tylko zastąpiła gwar codziennych zachodów, nie przynosiła jéj uchu żadnego ze swobodnych i miłych odgłosów świata, ani echa dalekiéj choćby pieśni, ani szmeru liścia, lub świergotu ptaszka, którego po pracy dziennéj słucha najuboższy nawet rolnik w chacie swéj, stojącéj pod niebem odkrytém, śród pól szerokich, owianych falami czystego powietrza i szelestami wiatru, przelatującego nad zielonym sadem. Tu było miasto, i uboga do tego dzielnica miasta; tu za oknami leżał pas ulicy wązkiéj brudnéj, nierównemi kamieniami zabrukowanéj, brzydkiém śmieciem przysypanéj, wysokie, chropowate, popękane od starości mury, stały pomiędzy niebem a oczyma ludzkiemi; oko i ucho nic więcéj spotkać nie mogło, prócz niczém nieosłonionéj brutalnéj prozy: tu czoło młodéj dziewczyny, tak pysznie zwieńczone bogactwem warkoczy, pochylało się nizko nad żmudną, mechaniczną robotą, piękne oczy jéj wpatrywały się w rzędy drobnych ściegów, z pod ręki jéj występujących na płótno; serce jéj...
Co działo się z sercem i w sercu Anny, w czasie, gdy przez długie szeregi dni, tygodni i miesięcy, zewnętrzne życie jéj płynęło jednostajnym torem, ujęte w karby codziennych potrzeb i obowiązków, nakształt strumienia, płynącego pomiędzy ściskającemi go skalistemi ścianami? Czy wtedy, gdy czynna ciągle, nieustannie popychana wymaganiami bytu licznéj rodziny, chodziła ona o wczesnym poranku na rynek miasta, wracała ztamtąd do domu, dźwigając kosz ciężki, napełniony kupionemi przedmiotami; trzy razy na dzień przygotowywała posiłek rodzinny, troskliwém okiem przeglądała odzież sióstr i braci, naprawiała ją, lub sporządzała na nowo zręcznemi i oszczędnemi rękoma; gdy w pewnych godzinach zastępowała brata w sklepie, ważąc i sprzedając towary, a w innych jeszcze, w późnych przedpółnocnych godzinach, wstępowała na poddasze, gdzie przebywał najstarszy brat, opiekun i dobroczyńca rodziny, aby dopomódz mu do załatwiania rachunków, lub choćby do przebycia któréj z tych chwil ciężkich, w których troska i zmęczenie spędzały mu sen z powieki; czy wtedy, gdy czyniła to wszystko z dobrą wolą i wesołą twarzą, w sercu jéj nie ozwały się nigdy, wychodzące z karbów codziennych, uczucia, wrażenia i pragnienia? czy do głowy jéj nie zawitały nigdy obrazy, wzbudzające tęsknotę, przysłaniające choćby na chwilę jaskrawy blask kuchennego ogniska, szare ściany sklepu, jednostajną powierzchnią pilnie zszywanego płótna? Na pytania te odpowiedziéć mógłby ten tylko, kto zajrzał w święte i głębokie misterye rozkwitłéj młodości, połączonéj z twardym, nękającym bytem ubóztwa, znoszonego z cichą odwagą. Teraz twarz Anny, schylona nad robotą, biała śród skąpego światła, tworzącego dla niéj tło szare i smutne, posiadała wyraz ciszy i spokoju. Ręka jéj, zgrubiała nieco od trzyletniéj pracy, z wyraźnemi znakami igły i twardych naczyń kuchennych, podnosiła się szybko i błyskała stalą igły, w takt niby podnoszącéj się zdrowym i szerokim oddechem młodéj piersi; po kilku minutach pracy, na świeże usta, okrążone dotąd wyrazem zamyślenia, wybiegła cicha nuta jakiéjś dawno słyszanéj pieśni, téj pieśni może, którą w szczęśliwych latach dzieciństwa słyszała wypływającą z piersi, lub z pod palców swéj matki, lub którą przyniosło jéj oddalone echo przeszłości, przybywające ku niéj z zielonych pól rodzinnych, nad któremi leciały dźwięki skowronkowych śpiewów i fujarek pastuszych. Dawna piosnka jednak, piosnka swobodnych dni dziecięcych, i bezchmurnych, krótkich dni piérwszéj młodości, krótko bawiła na ustach dziewczyny; głos jéj nieśmiały, odwykły jakby od śpiewów wesołych, obił się o stare mury mieszkania, o grube szyby, zapłakane mętnym deszczem wiosennym, drżał chwilę na wiśniowych wargach i umilkł, pochłonięty cichém westchnieniem. Igła wypadła z palców Anny, głowa jéj podniosła się, oczy utkwiły w kapryśnych wzorach obłoków, szarym pasom rozdzielających dwa przeciwległe rzędy bezkształtnych dachów i okopconych brzydkich kominów. Czy o przeszłości myślała, lub o przyszłości? O jednéj może i o drugiéj zarazem. Była taką, jaką nigdy ani na mgnienie oka nie widział jéj nikt z otaczających. Była smutną. A jednak w oczach jéj, szeroko teraz otwartych, jaśniało zarazem światło tajemnéj jakiéjś nadziei, gorąca iskra marzenia, czy żądzy, ogniem wybuchającéj z młodego serca, rozpalała szafirowe źrenice, ciemne rzęsy zadrżały, dotknięte wilgocią łzy, spuszczającéj się z za powieki; zarazem wstrząsnęła z lekka głową, powiodła dłoń po czole, szybkim ruchem pochwyciła igłę i znowu szyć zaczęła. Szyła tylko prędzéj i pochylała głowę niżéj, niż wprzódy. Pierś jéj wszakże szerzéj i głębiéj oddychała. Była to snadż dla niéj jedna z chwil ciężkich i rozkosznych razem, w których nie naglona koniecznością do rachowania dziennych zarobków, rachowała się ona z samą sobą, z tém, co w niéj było. Wtedy w piersi i głowie swéj, obok miłości dla rodziny, obok myśli o niéj, obok siły i męztwa, znajdowała inne jeszcze uczucia, które rozkazywały jéj zamarzyć chwilę, zapragnąć, zatęsknić, tak, jak marzy, pragnie i tęskni każdy, w czyjéj piersi uderza serce ludzkie — młode, gorące i zdrowe.
Wśród ciszy, panującéj w mieszkaniu, ozwało się lekkie skrzypnięcie drzwi, prowadzących z podwórza do kuchni. Ten jednak, kto wschodził, musiał mieć krok, wahający się przez nieśmiałość, lub wzruszenie, musiał zatrzymać się przy drzwiach dla nabrania śmiałości, lub oddechu, bo, prócz skrzypnięcia drzwi, przez parę sekund nic więcéj słychać nie było. Anna podniosła głowę z wyrazem oczekiwania.
— Czy to ty, Kasiu? — zapytała.
Odpowiedzi nie było żadnéj, ale w kuchence ozwały się kroki męzkie, i we drzwiach bawialni stanął Maryan Brochwicz.
Po policzkach Anny przemknął szybki rumieniec, ale usta jéj roztworzyły się swobodnym, uprzejmym uśmiechem. Zgarnęła z kolan kilka drobnych kawałków płótna, które zszywać zaczęła, i składając jedną ręką, drugą wyciągnęła do gościa.
— Nie spodziewałam się widziéć dziś pana — rzekła.
— Tak — odpowiedział Maryan, zatrzymując przez chwilę w dłoni swéj podaną rękę — przychodzę w istocie niespodzianie, i winienem nawet przeprosić panią za tę extraordynaryjną wizytę, ale... niepodobna mi było czekać niedzielnego wieczoru.
Anna uśmiechnęła się wesoło.
— O mój Boże! — rzekła — nie żyjemy przecie pod ustawami ściśle określonéj klauzury. Za chwilę zresztą zmrok zupełny zapadnie, i zabierałam się już do składania roboty.
— Dlatego zapewne, aby zaraz rozpocząć inną...
— Niezawodnie — żartobliwie odparła Anna, — za kilka minut trzeba mi będzie zapalić lampę...
Daremnie jednak, zamieniając żartobliwe wyrazy, uśmiechali się oboje z pozorną swobodą i wesołością. Twarz Maryana była bladą i poważną; po uśmiechniętém licu Anny przesuwał się ten niewysłowiony wyraz nieśmiałości i zamyślenia, z jakim ludzie, odzwyczajeni od radości życia, spotykają miłą dla siebie chwilę. Piérwszy to raz znajdowali się sam-na-sam; Maryan od dawna dniami i nocami widywał przed sobą te jasne szafirowe źrenice, które teraz, nieśmiałe trochę i zamyślone, płonęły śród zmroku iskrą gorącą; twarz jego, o miękkich, ale pięknych rysach, o czole kobieco białém, lecz szlachetném, stała może przed wzrokiem Anny, gdy, przed kilku minutami, podniosłszy głowę z nad roboty, spójrzała na szary pas obłoków, westchnęła i zamarzyła... Maryan postawił krzesło przy tém samém oknie, przy którém siedziała Anna, i siadając, powolném spójrzeniem powiódł dokoła cichéj, w szarém świetle wieczoru tonącéj izby.
— Jak tu dziś cicho i samotnie... — wymówił.
— Przywykłeś pan słyszéć u nas gwar dzieci i widziéć całą naszę rodzinę, zebraną razem...
— Przywykłem widziéć panią śród jéj rodziny, jak dobrą i czynną wieszczkę, czuwającą nad spokojem i dostatkiem domowego ogniska. Przebyliście państwo wszyscy smutne koleje, ale nieszczęście nie może iść w parze z tymi, z którymi pani jesteś...
Anna pochyliła nieco głowę i słuchała w milczeniu słów, których zapewne nikomu innemu wymówić-by nie pozwoliła. On przesuwał wciąż spójrzenia po szaréj głębi izby i, opierając czoło na dłoni, z łagodném i marzącém zamyśleniem mówił daléj:
— Tak niedaleką jest jeszcze ta chwila, w któréj po raz piérwszy przestąpiłem próg tego mieszkania, a ileż mam już w niém wspomnień drogich, niezapomnianych nigdy... Pamiętam, kiedym piérwszy raz tu przyszedł, stałaś pani na progu tego pokoju zajęta gospodarską czynnością...
Wspomnienie to przywołało uśmiech na usta Anny.
— Zmieszałeś się pan wtedy mocno na widok naszéj kuchni — rzekła z cichą wesołością — pamiętam, że nie chciałeś pan wejść wprzódy, nim najuroczyściéj nie zapewniłam pana, że innéj drogi do mieszkania naszego niéma.
— Jakże dobrze znajomą stała mi się wkrótce ta droga! Od tego czasu dopiéro uczułem, że Niedziela jest istotnie uroczystém świętem. W dnie powszednie otaczała mię nudna i smutna powszedniość życia. Odtąd przez siedm długich dni oczekiwałem zwykle z najżywszą niecierpliwością tych kilku krótkich godzin, w których znaléźć miałem to, czego daremnie szukałem gdzieindziéj...
Umilkł na chwilę, potém dokończył ciszéj:
— W których znajdowałem zachwycenie serca, mogącego nakoniec uwielbiać i... kochać!
Po raz to piérwszy w życiu Anna słyszała słowo to, dochodzące ku niéj z ust innych, niż z ust jéj sióstr i braci.
— Wdzięczną byłam panu zawsze za przyjaźń, okazywaną bratu memu — wymówiła z wolna — wśród mozolnéj pracy swéj, któréj oddaje się bez wytchnienia, Stefan tak mało ma radości serca...
Wyrazy te, któremi odbijała niejako od siebie wyraz przez Maryana wymówiony, nie były podyktowane przez obłudną skromność, ale przez istotne i głębokie zmieszanie duszy dziewiczéj, a także przez zrosłe z nią przyzwyczajenie myślenia o innych.
Ale Maryan mówił daléj:
— Dla brata pani mam prawdziwy szacunek, łączą mię z nim także dawne, w dziecięcych jeszcze latach zawiązane, stosunki; nie o nim przecież myślałem w téj chwili, gdym mówił, że odkąd wstąpiłem w te progi, poznałem co to uwielbiać i... kochać!... Mówiąc to, pani... Anno! myślałem o tobie...
Uczyniła nagłe poruszenie, jakby chciała zerwać się, powstać, odejść... Oczy jéj jaśniały śród zmroku iskrami i łzami, twarz płonęła rumieńcem zawstydzenia, wzruszenia. Ale w jedném oka mgnieniu, obie ręce jéj znalazły się uwięzione silnym uściskiem w białych gorących dłoniach Maryana.
— Nie odchodź pani! nie uciekaj! dziś muszę powiedziéć ci wszystko, i zapytać cię o słowo, rozwiązujące zagadkę szczęścia, lub nieszczęścia mojéj przyszłości! Kocham cię, Anno... więcéj niż kocham... czuję wobec ciebie uwielbienie głębokie... cześć, która obudziła się we mnie, odkąd zacząłem patrzéć w twą czystą, a tak silną duszę! Czyliż słów, które wymawiam teraz ustami, nie odgadłaś w oczach moich wtedy, gdy, przychodząc tu, stęsknionym wzrokiem szukałem twojego spójrzenia? Czy nigdy nic nie powiedział ci uścisk mojéj ręki wtedy, gdy, podając ci ją z obojętném na pozór powitaniem, nie mogłem poskromić drżenia, wstrząsającego całą istotę moję? Czy nie odgadłaś nigdy uczuć moich wtedy, gdy śród zgromadzonéj rodziny twéj szukałem zawsze miejsca najbliższego ciebie, gdyśmy oboje, obcy sobie jednak na pozór, zapominali o upływie długich kwadransów wśród ponętnéj rozmowy, z któréj uczyliśmy się wzajem poznawać siebie? powiedz! powiedz!... umiész kochać tak gorąco, tak niezmordowanie czuwać nad ukochanemi przez cię istotami... niepodobna, abyś nie miała jasnowidzenia serca, przenikającego inne serce, które zresztą nie chciało osłaniać przed tobą swéj głębi... Anno, czy nie odgadłaś?... czy nie widziałaś?...
Siedziała wciąż nieruchoma, z jedną dłonią, uwięzioną w dłoni młodego mężczyzny, z drugą przysłaniającą zrumienione czoło i oczy, któremi teraz ze zwykłym spokojem spójrzéć na świat nie mogła. Ale natarczywe pytanie Maryana na drżąco usta jéj wywołały ledwie dosłyszalną odpowiedź:
— Odgadłam... widziałam...
Wyraz niewymownéj radości rozlał się po twarzy młodego człowieka.
— Odgadłaś!.. widziałaś!.. a więc musiałaś téż przewidziéć chwilę, w któréj z nadzieją i trwogą przyjdę do ciebie i powiem ci: Anno! dobry i przeczysty aniele mój! bądź moją! bądź moją na zawsze! żoną, towarzyszką moją! szczęściem mojém na szczęśliwéj, jasnéj, łatwéj i wzniosłéj drodze, którą, wśród różnych poziomych, ciernistych pospolitych dróg życia, wybrałem dla siebie i dla ciebie!
W gorących słowach Maryana zabłąkał się snadź fałsz jakiś i ochłodził wzruszenie młodéj dziewczyny. Odjęła z wolna rękę od oczu i, nie śmiąć jeszcze, nie mogąc spójrzéć w rozpłomienioną twarz młodego mężczyzny, wyrzekła z cicha:
— Jest że na ziemi droga wzniosła, która-by zarazem nie była ciernistą?...
Pytanie to przykro uderzyło Maryana.
— Nie odpowiadasz mi, Anno — rzekł z żalem, z gwałtowną niemal natarczywością; — pozwalasz mi mówić do siebie, a więc... słowa moje nie budzą snadź w tobie gniewu, ni urazy, a jednak nie odpowiadasz mi... powiedz... zadaję ci pytanie to z czcią i miłością... zadając ci pytanie to, składam w ręku twoich najlepsze, jedyne nadzieje moje... powiédz... czy chcesz zostać żoną moją?... Pozwól, abym dziś jeszcze poprosił brata twego o oddanie mi skarbu, którym on sam cieszył się dotąd... Rodzice moi dobrzy są i kochają mię nad wszystko... jacyż zresztą rodzice nie byli-by dumni i szczęśliwi pozyskaniem córki takiéj, jak ty, Anno... przeszkód nie spotkamy żadnych... jeżeli tylko serce twoje przemawia do ciebie za mojém błaganiem, jeżeli tylko zechcesz, za miesiąc będziemy już połączeni na zawsze.
Umilkł, pochylił głowę i rozpalonemi ustami przylgnął do jéj ręki. Ale ręka ta nie drżała już teraz, oczy Anny nie przysłaniały się powiekami, i głowa jéj nie schylała się na piersi, w poddaniu niezwyciężonemu wzruszeniu. Siedziała blada, ze spójrzeniem wzniesioném wysoko, jakby nieustannie i całą siłą woli swéj przywoływała ku sobie myśl jakąś, obraz jakiś, o którym czuła, że zapomniéć nie była powinna. Usta jéj otworzyły się i wymówiła cichym, lecz pewnym głosem:
— Nie mogę...
— Nie możesz, pani?
— Nie mogę teraz jeszcze opuszczać braci i sióstr, oni mię potrzebują...
Maryan usunął się lekko.
— Pani! — rzekł z bólem i urazą, — Anno! ja mówię ci o sobie!!. o nas... a ty myślisz o innych...
Wyraz cierpienia wybił się na bladą w téj chwili twarz Anny.
— Panie Maryanie — rzekła z bólem w głosie, — teraźniejszość nie należy do mnie... Przyrzekłam bratu, że pozostanę przy nim, dopóki pomocy mojéj potrzebować on będzie... wiem, że odejście moje zostawiło-by tu pustkę i wyrządziło szkody, nienagrodzone może... odejść nie powinnam i... nie chcę...
Maryan uśmiechnął się gorzko.
— O! — rzekł — poznaję tu spartańskie zasady Stefana... poświęcenie, zaparcie się... Wielki Boże! na toż tylko żyjemy wszyscy, abyśmy męczennikami być mieli...
Pochylił się znowu ku Annie i z namiętnym wyrzutem dodał:
— Możesz-że pani wyrzekać się prawa do wszystkiego, co daje radość i szczęście życia? czyliż nie będzie to samobójstwem? mówisz, że potrzebną jesteś swojéj rodzinie! Anno! najdroższa moja! a ja czy nic w twych oczach nie znaczę? Czy mnie do szczęścia i spokoju, kto wie? do cnoty i zacności życia, nie jesteś potrzebną także? A jeśli i w twojém sercu uczucie dla mnie zapaliło się choćby drobną iskierką, posiadasz-że prawo tłumić ją i gasić w imię wyexaltowanéj i zbytecznéj przyjaźni rodzinnéj... pomyśl... powiedz...
Anna siedziała wciąż blada i nieruchoma. Oddech jéj nawet stał się zaledwie widzialnym, a ręka sztywnie i martwo leżała w gorącéj dłoni Maryana. Zdawało-by się, że wzruszenie, którego doznała, uczucia szczęścia i bólu, które nagle i jednocześnie zbiegły się w jéj piersi, zwolniły ruch krwi w jéj żyłach, przytłumiły bicie serca, całą istotę jéj wtrąciły w boleśne naprężenie. Tylko oczy jéj jaśniały wśród zmroku blaskiem smutnym i gorącym, a na wzniesioém czole osiadła myśl poważna, niemal surowa.
— Wyrzec się na zawsze radości i szczęścia życia nie mogę... gasić i zabijać uczucia, zrodzonego w méj piersi, nie mam prawa... nie mogę...
— A więc! — z błyskiem radości w oczach zawołał Maryan i chciał rękę jéj ponieść znowu do ust, ale ona łagodnym giestem usunęła ją z jego dłoni.
— Ale teraźniejszość, — powtórzyła — nie należy do mnie. Byliśmy bardzo nieszczęśliwi — ciągnęła daléj z cicha i powoli, ale pewnym głosem — cios po ciosie uderzał w rodzinę naszę, a z każdego z nich wytryskało nowe światło, które uczyło nas życia, prawd jego, cierpień, szlachetnych nadziei i ciężkich trudów! Ja i Stefan byliśmy najstarsi, jeżeli nie latami, to charakterem i zrozumieniem położenia naszego... ja i on powiedzieliśmy sobie, że uratujemy resztę rodzeństwa naszego od mąk nędzy i niebezpieczeństwa ciemnoty... rozpoczęliśmy w tym celu wspólną, trudną, lecz konieczną, pracę... Beze mnie, jak bez niego, zadanie rozpoczęte dopiéro, nie było-by skończoném nigdy. Panie Maryanie! nie jest to już tylko przyjaźń rodzinna, ale jest to interes rodziny, który spoczywa na wytrwaniu naszém i męztwie, na woli naszéj i zapobiegliwości... Czy jest to tylko i wyłącznie interes jednéj, naszéj rodziny? Nie wiem; sądzę jednak, że wszystko wiąże się w tym świecie związkami nierozerwalnemi, że jeden człowiek, czy jedna rodzina, wywierają i na ogół wpływy nie obliczone... A więc jest to jeszcze coś więcéj, niż przyjaźń i interes, jest to obowiązek... Mogęż odbiedz do szczęścia mego teraz, gdy nic jeszcze skończoném, nic upewnioném nie jest? Gdy byt materyalny braci i sióstr moich chwieje się śród niepewności różnych, a moralne wzrastanie ich zaledwie się rozpoczyna... Kto mię tu zastąpi? czy płatna ręka jaka zdoła uczynić dla nich to, co czyni kochająca dłoń najstarszéj siostry? czy obce usta jakie będą mocne przynosić zachętę i pociechę, przynoszone im przez usta istoty, która wspólnie z nimi cierpiała, płakała, walczyła i spodziewała się... Nie, nie! ja odejść ich teraz nie mogę... potém... kiedyś... po latach kilku, gdy jedni z nich dorośli będą, drudzy uspokojeni, odzyskam prawo rozrządzania sama sobą... Wtedy, jeżeli szczęście, które dziś obok siebie ujrzałam, pozostanie przy mnie przyjmę je z radością... z wdzięcznością...
Maryan słuchał słów tych z zachwyceniem, i zarazem z szyderstwem, z rozkochaniem i bólem. Mówiąc je, Anna była piękniejszą niż kiedy. Odzyskała już zwyczajny swój zewnętrzny spokój, a tylko na świadectwo jakby ciężkiéj walki, którą staczała ze sobą, i jednostajnie silnych uczuć, które w dwie przeciwne strony rozrywały jéj serce, głos jéj drżał od chwili do chwili, blade wprzódy policzki zapłonęły purpurą, a pierś podniosła się kilku krótkiemi, bo szybko stłumionemi, westchnieniami zapału i żalu.
— A więc czekać! — po chwili ciężkiego milczenia zawołał młody człowiek, i gwałtownym giestem odrzucił złote kędziory włosów, opadające w nieładzie wzruszenia na schmurzone czoło; — czekać i cierpiéć! wieczna piosnka ludzi, którym się zdaje, że los tak jest cierpliwym, jak oni, a życie tak długie, jak chcą tego nieubłagane ich zasady! O Anno! Anno! jakaś ty zimna, obojętna, w dziewiczym spokoju swym, nieświadomym, gorączek i niecierpliwości serc męzkich i młodych! jakaś ty surowa dla mnie i dla siebie! Mam czekać! w tęsknocie i niepokojach tracić najpiękniejsze dni swéj młodości?... Mam czekać i patrzéć, jak ty więdniesz, pogrążona w mroku ubóztwa, uciśniona ciężarem prac grubych i poziomych! O nie! życie takie niegodném jest ciebie... nie mogę znieść dłużéj, aby śliczna głowa twa trudziła się nędzą groszowych rachunków... aby drogie ręce twe kłuła igła i poniewierały obrzydłe naczynia kuchenne... Anno!...
Chciał mówić daléj, ale przerwało mu żywe poruszenie Anny.
— Maryanie! — zawołała po raz piérwszy, wśród nagłego wzburzenia uczuć, nazywając go po imieniu — nie rozumiem cię! Wstrętną ci jest i bolesną, myśl o mojéj pracy... pragniesz co prędzéj oderwać mię od niéj... A sam czyliż, z pełném zapału i męztwa postanowieniem, nie podjąłeś trudów nauki, całkiem ci nowéj i bardzo trudnéj? czy nie zamierzyłeś ponosić trudów tych długo jeszcze, nim uznasz się dość silnym i umiejętnym do podjęcia zadania, wkładanego na ciebie przez uczucia rodzinne i obywatelskie obowiązki? czy nie pracujesz, słowem, i nie myślisz o długiéj, trudnéj pracy przyszłości?...
Mówiła to z uniesieniem, z zachwyceniem nieledwie, lecz, nagle spostrzegając jakby zbyteczną może śmiałość swéj mowy, dodała ciszéj i z wejrzeniem pełném daremnie tłumionéj tkliwości:
— Panie Maryanie! Stefan powiedział mi o panu wszystko... wszystko...
W téj chiwili z wyrazu twarzy jéj i z dźwięku jéj głosu odgadnąć można było, że to „wszystko” o czém dowiedziała się z ust brata, szerokie, bardzo szerokie miejsce zajmowało w myślach jéj i uczuciach, i wiele, bardzo wiele przyczyniło się do tego, iż, przed kwadransem oczyma wyobraźni, widziała na tle szyb mętnych i mrocznych obraz Maryana, a gdy wszedł, powitała go rumieńcem, pozwoliła mu mówić o miłości i wspólnéj przyszłości, i przyszłości téj zapragnęła sama. Ale słowa jéj, tryskające z duszy pełnéj zapału, szacunku, zachwycenia nieledwie, wywołały tą razą na usta Maryana uśmiech wpół smutny, wpół szyderski.
— Było to dawno... — wymówił z wolna — bardzo dawno... gdym tworzył szalone postanowienia te i roił fałszywe obrazy życia, o których mówił ci brat twój, Anno! Odtąd myślałem wiele, spójrzałem w siebie z rozwagą i, bez uprzedzeń, bez przesądów, starałem się rozwiązać zagadkę życia. Rozwiązania tego nie znalazłem ani w suchéj treści ksiąg, któremi otoczyłem się z razu, ani w brutalnéj surowości zasad, które z razu przyjąłem był za swoje...
Umilkł na chwilę, nie dlatego przecież, aby wahał się z dokończeniem swéj myśli; walka wszelka skończoną w nim była, a wczoraj jeszcze istniejące tajemne zawstydzenie znikło bez śladu. Ale Anna podniosła głowę i utopiła w nim wzrok zdziwiony.
— W czém że więc rozwiązanie to znalazłeś?
— W swobodnym polocie ducha, Anno! w niekrępowaném niczém zadowoleniu serca, w poezyi, ciszy, miłości... w szczęściu.
Pochyliła głowę i znowu dłonią zasłoniła czoło i oczy. Można-by rzec, że wzrok jéj uderzony został światłem rążącém i przykrém, a na głowę spadł niewidzialny ciężar i w dół ją pochylił. Maryan ruch młodéj dziewczyny przypisał zapewne miłemu wrażeniu, słowami jego sprawionemu, bo, pochylony nieco nad nią, ujmując znowu w dłoń swą rękę jéj, któréj mu nieruchoma i zamyślona nie wzbraniała, mówił daléj głosem coraz cichszym i miększym, z twarzą okrywającą się coraz gorętszym i rzewniejszym wyrazem marzenia:
— Nie o takiém życiu marzę dziś, Anno, nie takiego życia pragnę dla ciebie i siebie, jakie dać-by nam mogły twarde trudy i znoje, szalone wysilenia, dokonywane dla celów poziomych i błahych. Posłuchaj! wysnułem w myśli swéj poemat cały i składam go u stóp twych, dobry i piękny mój aniele! Nie wśród świata gwarnego, nie wśród pospolitego motłochu, nie w trudach poziomych, ani w gorączkowéj gonitwie za ziemskiemi dobrami i zaszczytami żyć będziemy, jeśli podać mi zechcesz drogą rękę swą na wspólne życie i szczęście. Anno! jesteś tak młodą i piękną, i dobrą, że dusza twa koniecznie poetyczną być musi! Wszak kochasz ciszę, naturę i poezyą? W codziennym świecie, pośród zachodów i hałasów powszedniości, znaléźć ich nie można; ale są jeszcze na ziemi ustronia ciche i piękne, błogosławione przystanie dla dusz wyższych, dla serc, które, rozkochane w sobie, nie chcą, aby je widział kto, oprócz Boga, odwracają się od wszystkiego, co nie jest nimi... Jedna z ustroni takich stanie się domem naszym, Anno, całym światem naszym... W ciche państwo samotnéj natury, wniesiemy uroki cywilizacyi, opuszczając wszystko, co brzydkiém w niéj jest i prozaiczném. W koło ścian naszych kwitnąć będą wonne róże i jaśminy, i swobodne wiatry niebios szumiéć w gęstwinie drzew zielonych; co wiosna chóry słowików zlecą do przybytku ludzkiego szczęścia, aby mu śpiewać pieśni miłosne; co jesień echa pól nieść nam będą odgłosy smętnych śpiewów żniwiarzy. W utworach poetów, w arcydziełach ludzkiéj myśli, nie srogiéj i ciernistéj, lecz pouczającéj i wznoszącéj, w dźwiękach i kształtach kilku wybornych dzieł malarskich i snycerskich, które uniesiemy ze sobą w ustroń swoję, duchy nasze odżywiać będą palącą się w nich iskrę zachwycenia i umiłowania piękna. Być może, iż obok szczęścia własnego ujrzymy kiedy niedolę czyją i nędzę, wtedy wesprzemy ją chętnie, żądni, aby błogosławieństwo ust nakarmionych i przyodzianéj przez nas ręki dobrą wróżbą spłynęło na nasze głowy... być może, iż wśród złotego pasma naszego życia zaplącze się nić jakaś ciemna i zawikłana, wtedy popracujemy trochę, aby ją rozwikłać, i zniesiemy chwilę cierpienia, aby na nowo używać lat rozkoszy... Tak, Anno, jeżeli tylko podzielisz me uczucia i pragnienia, życie nam zejdzie na łonie natury, miłości i piękna, bez trosk poziomych i trudów daremnych, cicho, niewinnie, prosto i szczęśliwie!...
Przestał mówić i głębokie milczenie zapanowało w izbie, którą już teraz napełnił całkiem szary zmrok wieczoru. Anna siedziała wciąż nieruchoma i milcząca, z pochyloną nieco głową i dłonią przy oczach. Czy myślała lub marzyła? czy dłoń jéj, pokrywająca źrenice, zakryła palący się w nich ogień radości, lub łzę wielkiego bólu?.. Obraz, wysnuty przez rozmarzoną wyobraźnią młodego człowieka, tak sprzeczny był z tém, co ją otaczało oddawna! Można by rzec, że promienistość zjawiła się tu obok głębokich mroków, kwiaty rozwinęły wonne swe kielichy wobec spróchniałych ścian, poplamionych nieczystemi odbryzgami ulicznego błota, że powiew pól szerokich zawiał śród miejskiéj zaduchy, ton pieśni pastuszéj zmieszał się z hałasem kupczącego rynku, słowik zaśpiewał nad dachami, okrytemi duszącą kurzawą bruków... Czy obraz ten, odmalowany przed nią gorącemi słowy, czy ta nić złocista, wysnuta rozkochanemi młodzieńczemi usty, zabłysła przed wzrokiem dziewczyny ubogiéj, oddawna żyjącéj w miejskim zgiełku i zmroku, znużonéj pracą powszednią i nieustanną, światłem tych uroków życia, za któremi tęskni każde serce młode? czy może, pomimo wdzięku ich i świetności, było w nich coś, co napełniało ją żalem i zdumieniem, smutném rozczarowaniem i gorzkiém uczuciem zawodu? Było tam może i jedno, i drugie. Była może w piersi jéj i żądza, i walka, w sercu iskra marzenia, a w głowie myśl nagany. Milczała długo. Po kilku dopiéro minutach, pierś jéj podniosła się wysoko, po zbladłych policzkach popłynęły dwie łzy grube i upadły pomiędzy fałdy wełnianéj sukni. Powoli ręka jéj osunęła się z czoła i oczu. Można-by w ruchu tym wyczytać uczucie głębokiego zniechęcenia. Zarazem z wolna i przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, panie Maryanie — rzekła — ja w pięknéj ustroni téj żyć z panem nie będę... ja takiego życia przyjąć, ani wieść nie mogę...
— Anno! — zawołał Maryan — co mówisz? jest-że podobném, aby...
Przerwała mu giestem łagodnym, lecz stanowczym.
— Nie mogę — powtórzyła — nie powinnam... Nie mogła-bym nigdy spokojnie i szczęśliwie przeżyć godziny jednéj, wiedząc, że za ścianami raju mego oni cierpią i pracują beze mnie...
Oni! znowu oni! więc bracia i siostry...
— I wszyscy ludzie biedni, mężni, walczący o jutro... — dokończyła cicho.
— Ludzie! i zawsze ludzie! Anno moja! czyliż serce, oddane tobie w zupełności, nie wystarczy ci? Dlaczegóż o innych zapomniéć nie możesz?
— Kocham ich... zjednoczyłam się z nimi w pracy i cierpieniach...
Młody człowiek gwałtownie załamał ręce i przycisnął je do rozgorzałego czoła.
— Nie zrozumiałaś mnie, Anno! — szepnął rozpacznie — o! jakżem się zawiódł!...
— Zawiedliśmy się oboje... — cicho wymówiła dziewczyna.
— Pocóż śniłem tak pięknie, tak czarownie marzyłem, skoro głos serca mego w kobiecéj nawet, w dziewiczéj piersi echa znaléźć nie może? skoro poezya czczém już tylko na świecie jest słowem, a miłość... o! gdzież znajdę miłość bez warunków, bez słabych wahań się i chłodnych obliczeń, jeśli jéj w tobie nawet, Anno, nie znalazłem?
Mówił to z bólem, z goryczą, z obrazą i nieledwie rozpaczą; błękitne oczy jego wezbrały łzami, zakrył twarz chustką i siedział nieruchomy. Płakał, Anna patrzała na niego z razu ze zdziwieniem. Snadź młody człowiek, który siedział teraz przed nią, rozmarzony i rozkwilony, inaczéj wcale przedstawiał się dotąd myśli jéj i wyobraźni. Patrzała i myślała. Powiodła dłonią po czole, jakby pragnęła rozwidnić i wzmocnić myśl swą ku odgadnięciu i zrozumieniu nowego dla niéj zjawiska. Zrozumiała je nakoniec i w znękanéj postawie, w schylonéj głowie Marysia, utkwiła wzrok, pełny smutnéj litości. Po chwili wyciągnęła rękę i ruchem litującéj się przyjaźni złożyła miękką dłoń swą na ręku płaczącego mężczyzny.
— Panie Maryanie — rzekła — przebacz mi i nie smuć się tak bardzo. Omyliliśmy się oboje; dobrze więc, żeśmy omyłkę naszę dość wcześnie spostrzegli. Myślałeś pan, iż jestem naiwną, poetyczną dziewczyną, zdolną długie lata jeszcze śnić o kwiatach i gwiazdach, kochać bezwarunkowo i ślepo poddawać się żądaniom serca. Omyliłeś się pan. Jestem kobietą, wyuczoną życia w twardéj szkole nieszczęścia i pracy. Nie mogę złamać przyrzeczenia, danego bratu, choćby on sam uwalniał mnie od niego, ani opuścić przed czasem domu, w którym siostra mała, bracia niedorośli, interesa i przyszłość rodziny mojéj, potrzebują współudziału głowy méj, rąk i serca. Przybywając tu, ubodzy i bez zasobów wszelkich, stworzyliśmy stowarzyszenie wspólnéj pomocy. Jestem jednym z członków stowarzyszenia tego i wycofać się z niego nie mogę bez bólu serca i wyrzutów sumienia. Za lat kilka, prędzéj może, będę wolną... ale i wtedy jeszcze nie zgodziła-bym się żyć z dala od świata ciężkich wprawdzie trudów, ale téż i wzniosłych radości. Przywykłam już do niego, i pomimo gwaru i ścisku, który go napełnia, mimo brzydkich żywiołów, jakie go szpecą, dojrzałam w nim poezyą, która mnie zachwyca i któréj nie wyrzeknę się nigdy dla poezyi róż i strumieni... Zdaje mi się zresztą, że jestem za młoda jeszcze, aby miéć prawo spoczywać, że za mało uczyniłam dla innych, aby módz bez samolubstwa żyć tylko dla siebie. Taką jestem, panie Maryanie, i wyznaję to panu szczerze... nie ukrywałam się zresztą nigdy z pojęciami swemi o życiu i szczęściu, a jeżeli omyliłeś się pan... przebacz.. nie moja w tém wina...
Umilkła, odetchnęła głęboko, jakby pragnęła z piersi swéj zrzucić ciężar bolący i dodała ciszéj:
— Ja także omyliłam się...
Maryan odsłonił twarz, na któréj łzy oschły w ogniu wstydu i gniewu, jakim zapłonęły policzki. Nagle jednak, porwany znowu rzewném, namiętném uniesieniem, pochwycił ręce Anny i pochylił się nad niemi.
— Nie kochasz mnie więc, Anno? Myliły mnie więc oczy twe, patrzące na mnie inaczéj, niż na innych ludzi? Myliły mnie twe rumieńce, które spostrzegałem na licu twém, gdym zbliżał się do ciebie? Nie kochasz mnie więc, Anno?
Patrzał w jéj twarz spragnionemi oczyma i z wytężeniem czekał odpowiedzi. Anna milczała. Źrenice jéj okryte były powiekami, twarz zesztywniała śród walki tajemnéj.
— Powiedz, Anno, powiedz raz jeszcze... stanowczo... czy nie chcesz żyć ze mną... czy nie chcesz dzielić pięknych marzeń mych i dni szczęśliwych?
Blade usta Anny poruszyły się z trudnością.
— Nie mogę... — wyrzekła cicho, lecz z mocą.
— A więc odmawiasz mi... Anno! powtórz raz jeszcze, bo nie chcę wierzyć tobie, ani sobie! Odmawiasz mi?...
— Odmawiam!
Maryan powstał wyprostowany, sztywny, roznamiętniony żalem i obrazą.
— Tak — rzekł, podnosząc głowę — omyliłem się ciężko, okrutnie... Wyobrażałem sobie anioła, pełnego nadludzkiéj dobroci i przeczystéj poezyi, zapominając, że owiało go suche tchnienie cyfry, że skrzydła jego przylgnąć już mogły do ziemi... Omyliłem się, myśląc, że są jeszcze na ziemi istoty rachować niezdolne i że jedną z istot tych ty jesteś, pani!...
Usta jego i ręce drżały, gdy mówił te słowa, w głosie przebrzmiewały ostre dźwięki szyderstwa i srodze zranionéj miłości własnéj.
W kilka minut potém Anna była znów samą. Drzwi kuchenki zamknęły się za wychodzącym młodym człowiekiem, i po chwili otworzyły się znowu, zarazem zabrzmiał w kuchence srebrny śmiéch dziecinny i poważniejszy, ale swobodny i wesoły, głos kobiécy. Katarzyna wracała z małą siostrą z przechadzki.
— Anusiu! gdzie Anusia? — zaszczebiotała mała dzieweczka.
— Aniu moja! gdzie jesteś? — zawołała młoda panna.
Zdziwiły się obie, że piérwszy raz, odkąd zamieszkały w tych ścianach, nie spotkała ich w progu pogodna twarz „najstarszéj siostry”, że o zmroku nie było jeszcze światła w ich mieszkaniu.
W bawialnéj izbie panowała cisza zupełna, przerywana tylko dochodzącemi od czasu do czasu z głębi mieszkania głosami chłopców, którzy snadź przed chwilą dopiéro uczyć się przestali.
— Czyż-by Anusia wyszła dokąd?... w téj porze nie wychodzi ona nigdy — wymówiła Katarzyna, rozglądając się w zmroku.
Nagle spostrzegła siedzącą przy oknie i nieruchomo na tle szyb rysującą się postać siostry.
— A! — zawołała — jesteś tu! czemu-żeś taka milcząca? Chciałaś nas przestraszyć nieobecnością niby swoją, a potém rozśmieszyć! O! ty figlarko nasza!
Zdjęła okrycie i kapelusz, przysunęła krzesło ku miejscu, na którém siedziała Anna i zarzuciła ramię na jéj szyję.
— No, dość już tego, Anusiu! — mówiła, śmiejąc się i pieszcząc dłonią jedwabiste warkocze siostry — przestraszysz mnie naprawdę, jeśli dłużéj tak milczeć będziesz! Słuchaj! gdybyś wiedziała, jaką dziś miałam biédę z tą małą Klemensią... Musisz dać jéj dziś dobre napomnienie, bo ona ciebie najchętniéj słucha...
— Nie słuchaj jéj, Anusiu! — zaszczebiotała dziewczynka, siadając na ziemi u nóg Anny i drobnemi ramionami oplatając jéj kolana — Kasia skarżyć mnie będzie przed tobą o to, że zatrzymywałam się przed sklepami, gdzie są takie śliczne lalki i inne zabawki...
— A bo téż pannie Klementynie pora-by już przestać bawić się lalkami! — wymówił za Anną młodzieńczy głos Edmunda.
Wysmukły chłopak ze śmiejącą się twarzą wyszedł z sąsiedniéj izby, stanął za krzesłem siostry, i poufałym giestem składając rękę na jéj ramieniu, drugą żartobliwie groził tulącéj się do kolan Anny małéj siostrzyczce. Młodszy brat przybył téż zaraz za starszym.
— Cóż znowu? — zawołał — otoczyliście tak Anusię, że dla mnie już niéma miejsca koło niéj. Usuń się trochę, Klemensiu, to i ja się tu zmieszczę pomiędzy tobą a ścianą...
Ukląkł w istocie pomiędzy małą siostrą i ścianą, i ramieniem opasał kibić Anny.
— Cożeś ty taka milcząca, Anusiu? pochwal-że mnie, proszę! Namęczyłam się dziś z łaciną, aż mi włosy na głowie zabolały.
— A ja się tam nigdy z tém nie męczę! — wesoło zawołał Edmund — lubię języki umarłe...
— A ja wolę żyjące! — zaśmiała się Klemensia — Anusiu, nauczyłam się dziś od Kasi jednego bardzo pięknego francuzkiego słowu, które od rana już mam ci powiedziéć: Anusiu! je t’aime!
— Królewno nasza! — zawołał Edmund, zwracając się do Katarzyny — od jakich-że romantycznych wyrazów rozpoczynasz francuzką edukacyą téj małéj?
Katarzyna, weselsza dnia tego, niż zwykle, żartobliwie pytać braci zaczęła o łacińskie i greckie wyrazy, które Klemensia znowu powtarzała i przekręcała, śmiejąc się głośnym, dziecięcym śmiechem. Wesoła pogadanka toczyła się pomiędzy zebraném w wolnéj od pracy chwili rodzeństwem, ale śród tych głosów dziecięcych i młodzieńczych, nie było tą razą jednego głosu, którego jednak nigdy dotąd nie zabrakło w smutnym, czy wesołym chórze rodzinnych zwierzań się i rozmów. Zapalona świéca, postawiona przez młodych chłopców w sąsiednim pokoju, rzucała przez drzwi otwarte smugę żółtego światła na podłogę izby i półświatłem oblewała ściśle zwarte kółko osób, zgromadzonych przy oknie, ciemném teraz zupełnie. Niepewne błyski żółtego promyka ślizgały się po kruczych włosach Katarzyny, i czarnym stanikiem objętéj smukłéj jéj kibici, prostym promieniem padały na iskrzącą się śmiechem twarzyczkę Klemensi, i migotały w metalowych guzikach szkolnych mundurów dwóch dorastających studentów...
Wśród grona tego, opleciona ramionami sióstr i braci, otoczona ich głowami, ściągająca ku sobie wszystkie ich spójrzenia i głosy, Anna siedziała nieruchoma, z głową pochyloną na dłoń, którą przykrywała oczy. Nie wyrzekła dotąd ani jednego słowa, nie uczyniła żadnego poruszenia. Można-by rzec, że nie słyszała i nie widziała nic z tego co się wkoło niéj działo; zmysły jéj i uczucia, pogrążone były w przepaścistych toniach rozmyślań, lub skamieniałe w objęciu nieprzezwyciężonego bólu.
— Musi być dziś bardzo zmęczoną — wskazując spójrzeniem Annę, szepnęła Katarzyna starszemu z braci.
— Może chora? — z nagłą trwogą odszepnął Edmund.
W téj saméj chwili skrzypnęły drzwi od podwórza, męzkie kroki dały się słyszeć w kuchence, do izby wszedł Stefan.
— Cóż wy dziś tu tak w ciemności siedzicie? — rzekł, zatrzymując się w progu — czy Anny niéma w domu?
— Anusi jest dziś coś nadzwyczajnego — szepnął Edmund, zbliżając się do wchodzącego brata.
— Obawiam się, czy nie jest słabą — również z cicha dodała Katarzyna — nie przywitała się z nami, gdyśmy z miasta wróciły, nie mówi nic do nas... Jeszczem jéj nigdy taką nie widziała...
— A mnie się już jeść chce bardzo! — zawołała Klemensia.
— To prawda — potwierdził brat najmłodszy — wszakże w téj porze jadamy zwykle, a dziś niéma jeszcze nawet ognia w kuchni...
Stefan słuchał słów rodzeństwa, potém zbliżył się ku oknu i stanął przed Anną. Czoło jego chmurne było, surowe, ale po ustach przewijał się wyraz głębokiego żalu, nieskończonéj miłości. Domyślał się snadź wszystkiego, co przed godziną zaszło w téj izbie. Przez chwilę w smutném zamyśleniu patrzał na pochyloną i nieruchomą głowę siostry, potém z wolna i łagodnie ujął rękę jéj, zwisającą bezwładnie pomiędzy fałdami sukni i cicho wymówił:
— Anno!
Głos jego posiadał snadź nad młodą dziewczyną moc potężną; przywykła słuchać go we wszystkich niepewnościach i boleściach życia, przywykła całą siłą piersi swéj snuć z nim razem trudny duet — pracy, cierpienia i obowiązku. Głos ten wniknął i teraz we wzburzoną toń jéj uczuć i przywołał ją ku zewnętrznemu światu. Odjęła rękę od oczu i wzrok mętny jeszcze utkwiła w twarzy brata.
— To ty, Stefanie! — wymówiła z cicha.
Obejrzała się dokoła, a widząc zmrok, panujący w mieszkaniu, pogrążone w ciemnościach ognisko kuchenne i zgromadzone koło niéj pełne troski i obawy twarze rodzeństwa, wstała szybko z siedzenia i zawołała:
— Przepraszam was, o! przepraszam!
W głosie jéj była w istocie pełna żalu i pokory prośba o przebaczenie. Żałowała chwili, spędzonéj śród jéj saméj tylko dotyczących myśli i smutków, korzyła się przed tymi, o których przez chwilę, myśląc o saméj sobie, zapomniała...
Obu dłońmi powiodła po czole, uśmiéchnęła się do Katarzyny, pocałowała małą Klemensię, i szybkim krokiem przystąpiła do stołu, na którym stała lampa. Kilka minut zaledwie upłynęło, a bawialna izba oświetloną była białym płomieniem lampy, z pod małéj płyty kuchennéj buchał jaskrawy blask ognia, przy oknie, zasłoniętém płócienną roletą, szumiał gotujący się samowar.
— Nasza siostra obudziła się! — wesoło zawołał jeden z młodszych braci.
— O czém śniłaś, Anusiu, gdyś tak długo drzemała tam przy oknie? — zapytał brat drugi.
Anna wniosła do bawialni kilka talerzy i koszyk z bułkami. Twarz jéj była bladą, ale ożywiał ją uśmiech przyjazny, na dnie źrenic płonęły smutne iskry, ale powierzchnia ich odzyskała zwykłą swą przezroczystość. Postawiła talerze na stole, umieściła pośrodku koszyk, i odwracając się do brata, który zadał jéj żartobliwe pytanie, rzekła:

— Śniło mi się, że byłam daleko od was i miałam piękny domek, pełen kwiatów, obrazów, książek i śpiewających słowików... ale z daleka zobaczyłam, że wy płaczecie po siostrze waszéj, że wam źle bez niéj... Nie chciałam więc słuchać słowików, ani cieszyć się kwiatami i — wróciłam do was!...
∗             ∗

Maryan Brochwicz długo gorączkowym krokiem przebiegał najsamotniejsze ulice miasta. Gniewny, rozbolały, okrutnie zawiedziony w nadziejach serca, zraniony w miłości własnéj, wątpiący o wszystkiém, a najbardziéj o sobie, wrócił nakoniec po dwóch godzinach błądzenia śród ciemności do domu, i lokaja, który mu drzwi otworzył, zapytał o swego ojca.
— Pan jest w gabinecie swoim, z nieznajomymi jakimiś ludźmi.
Maryan ani przez jednę minutę nie zatrzymał się w ładnym swym saloniku. Rzucił tylko na ręce lokaja ciepły paltot, i szybkim krokiem, jakby lękając się samemu sobie czas do namysłu zostawić, przebył kilka pokojów, dzielących kawalerski apartament jego od sypialni i gabinetu ojca. Drzwi od gabinetu szczelnie były zamknięte, z-za nich dawały się słyszeć z ożywieniem rozmawiające, ale grube i nieznane mu głosy. Maryan zasztukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał z wnętrza pokoju głos pana Jana, niezwykłém mu zniecierpliwieniem brzmiący.
— To ja, mój ojcze!
— A, to ty, Marysiu! wejdź, proszę!
W gabinecie przed biurem, zapełnioném papierami, siedział Jan Brochwicz, a naprzeciw niego stało dwóch ludzi, z których ubrania na-pół chłopskiego jeszcze, na-pół już pańskiego, barczystych postaci i ogorzałych twarzy, poznać można było zamożnych i pracowitych zagrodowych szlachciców. Ludzie ci uśmiechali się rubasznie, lecz życzliwie, a w grubych rękach trzymali szare, baraniém futrem obszyte, czapki. Jeden z nich z wyraźną przyjemnością zerkał z pod rudéj rzęsy na złożony we czworo i w głębi czapki umieszczony arkusz stemplowanego papieru, drugi zasuwał takiż arkusz w zanadrze surduta, który krojem swym i barwą przypominał jeszcze siermięgę. Mieli się snadź ku odejściu, a odchodzili widocznie zadowoleni. Jan Brochwicz za to nie wydawał się wcale zadowolonym. Z przymuszoną wesołością i serdecznością, ale z chmurą na czole i niepokojem w oczach, pożegnał szlachciców, a gdy odeszli, osunął się na fotel, stojący przed biurem, westchnął i przesunął dłoń po twarzy giestem zmęczenia, stroskania i znudzenia.
Maryan obojętnie patrzał na obcych ludzi, którzy z nizkiemi ukłonami rozminęli się z nim w progu, ukłonił się im wprawdzie machinalnie i z przyzwyczajenia, ale można-by mniemać, że wcale ich nawet nie widział. Zatopiony w myślach, z gorącemi rumieńcami na policzkach, ze zmarszczoném czołem i zaciśniętemi usty, usiadł naprzeciw ojca i podparł skroń dłonią. Pan Jan milczał także, nie patrząc na syna. Po chwili dopiéro oderwał wzrok od ziemi i, przenosząc go na twarz Maryana, rzekł ze smutkiem i goryczą w głosie:
— Zaciągnąłem nowy dług, Marysiu. Ludzie, którzy wyszli ztąd przed chwilą, są od dziś naszymi wierzycielami...
Maryś nie zmienił wyrazu twarzy i uczynił tylko ręką giest taki, jakby wiadomość, zawarta w słowach ojca, była mu najzupełniéj obojętną. Spójrzenie pana Jana rozwidniło się czułością.
— Wiem, wiem — rzekł pośpiesznie — że nie będziesz mi czynił wyrzutów żadnych, że udajesz obojętność dla złego stanu interesów naszych, aby nie zmartwić mnie i nie urazić. Jesteś dobrym synem, Marysiu, jesteś poczciwym i nad wiek swój statecznym młodzieńcem! tém więcéj boli mnie to, że w skutek okoliczności, w skutek szczególniéj mojéj własnéj nieradności, przyszłość twoja, przyszłość wszystkich dzieci moich, staje się coraz bardziéj groźną i zagadkową. Źle z nami, Marysiu, bardzo źle z nami! Dochodów ubywa, długów przybywa. Jedno za drugiém musi iść naturalnie. Wkrótce może nie będę mógł udzielać braciom twoim tak starannego wychowania, jakie ty otrzymałeś; trzeba będzie chyba wyprawić ich z domu i kierować na profesyonistów jakich, albo rzemieślników...
— Uczyń tak, mój ojcze — powoli i przytłumionym głosem wymówił Maryan — przebacz mi, ojcze, że śmiem dawać ci radę, ale oddawna myślałem, że najlepiéj-by było, abyś uczynił z braćmi moimi tak, jak przed chwilą powiedziałeś... Świat przewrócił się do góry nogami, mój ojcze; dawne cnoty ustępują przed nowemi, do których zawczasu gotować się trzeba... Co do mnie...
Uśmiechnął się dziwnie i umilkł na chwilę.
— Co do mnie... — mówił daléj ze wzrokiem utkwionym w ziemię... — niepewności moje i wahania dziś się skończyły. Jestem takim, jakim jestem i innym być już nie mogę... Pragnę zabezpieczyć exystencyą moję od wszelkich burz, zmian i niepokojów, które zmęczyły mnie już... których nie chcę miéć na méj przyszłości... Dlatego postanowiłem ożenić się, osiąść w Brochowie i rozpocząć takie życie, jakie ty, mój ojcze, wiodłeś zawsze. Byt spokojny i dostatni powinien mi wystarczyć, skoro za czémś więcéj ubiegać się było-by dla mnie próżném, bo do doścignienia niepodobném marzeniem...
Przeciągnął dłoń po oczach, które nagle nabiegły wilgocią, szybko jednak podniósł głowę i dokończył :
— Przyszedłem dziś do ciebie, mój ojcze, z prośbą, abyś w mojém imieniu prosił jutro panią Natalską o rękę jéj córki... Wprawdzie dotąd jeszcze nie mówiłem nic o tém z panną Teofilą, zdaje mi się przecież, że taki już jest zwyczaj, aby rodzice porozumiewali się w tym względzie ze sobą w zastępstwie swych dzieci... Wszystko mi zresztą jedno...
W głosie młodego człowieka, gdy mówił te słowa, brzmiała cała przepaść zwątpienia, upokorzenia i zniechęcenia, w oczach jego palił się gniew głuchy, a pierś drżała nieposkromionym bólem. Ale podniesione czoło jego i wyraz ust, zaciśniętych, pobladłych, świadczyły, że mówił z namysłem i silnie powziętém, wyraźnie w myśli swojéj sformułowaném, postanowieniem. Jan Brochwicz spostrzegł wprawdzie, że, jak na młodego człowieka, mającego jutro oświadczyć się o rękę młodéj i ślicznéj panny, Maryś dziwnie trochę wyglądał; ale, uradowany, że najmilsze mu nadzieje spełnić się nakoniec miały, wzruszenie syna, niepokojące rozognienie twarzy jego, drżenie głosu i zagadkowość uśmiechu, przypisał uroczystości chwili, żalowi po młodzieńczéj, tak zwanéj złotéj swobodzie, ostatniemu, może wahaniu się serca, które dotąd uczuć swych pewném nie było. Przyszła mu téż na pamięć owa scena zalotności, odegrana kilka tygodni temu przez Maryana i Teofilę, w salonie pani Natalskiéj, a którą on poczytał za scenę wybuchającéj, pomimo woli dwojga młodych ludzi, wzajemnéj ich miłości. Przypomniał sobie zresztą nie jednę scenę podobną, w któréj młoda ta para przedstawiała śród licznych zebrań widok dwóch gwiazd jednostajnéj wielkości i świetności, przyciąganych ku sobie migotliwą grą światowych blasków i zabaw...
— A więc — rzekł pan Jan z radością — stanie się nakoniec to, czego od tak dawna i tak gorąco pragnąłem...
Wyciągnął dłoń otwartą, i z uczuciem ojcowskiém, połączoném z poufałością przyjaciela, ściskając rękę syna, wymówił ze łzami rozrzewnienia w oczach:
— Winszuję ci, Marysiu, i... dziękuję!
Maryan wstał w milczeniu, dotknął ustami ręki ojca i wyszedł z gabinetu. Po chwili znajdował się w saloniku swym, sam jeden, otoczony marzącém światłem lampy, całym wytworem i komfortem ładnego swego mieszkania. Dokonał już więc stanowczego wyboru, zadowolnił pracującą w nim głuchą chęć odwetu nad kobietą, która go odepchnęła. Wrażenia doznane znużyły go głęboko, czuł się wyczerpanym fizycznie i moralnie, położył się na długiéj, elastyczéj sofie, przymknął oczy i, jak dziecko, zmordowane długim płaczem, oddychał z wolna i głęboko. Spoczywał. Po chwili uczuł dobroczynny wpływ ciepłéj, a zarazem świeżéj atmosfery pokoju i miękką pieszczotę jedwabnych poduszek. Stawało mu się lepiéj, ciszéj i spokojniéj, niż bywało oddawna, i tylko czuł jakby kamień jakiś ciężki, który zapadał mu w pierś głęboko i pozostał na dnie jéj, tłoczący, choć nieruchomy. Miał-że podnieść się kiedy z łożyska swego głaz ten wewnętrzny, ze wstydu, żalu, z nienasyconych pragnień szlachetnych i umilkłych do czasu wyrzutów sumienia utworzony? miałże się on podnieść kiedyś, aby z zatamowanego na czas jakiś źródła, jak z otwierającego się krateru, wybuchnęły palące ognie bezsilnéj rozpaczy i popłynęła niszcząca lawa gorzkiego zwątpienia? Było to dla Marysia zagadnieniem przyszłości. Teraz nad domami miasta zajaśniało słońce, płynęło zwolna po wiosennym lazurze, aż wzniosło się do tego punktu firmamentu, z którego dobrze wychowani ludzie wyczytują godzinę stosowną do oddawania wizyt. Teraz pan Jan Brochwicz w czarném ubraniu, z twarzą rozpromienioną i zarazem uroczystą, w jasnych rękawiczkach i z kapeluszem w ręku, wchodził do salonu pani Natalskiéj.
Pani Natalska, ubrana jak zwykle ze smakiem i powagą, siedziała na kanapie z książką w ręce, a oczyma utkwionemi w piękna Tośkę, która, w spacerowym stroju stojąc na środku salonu, kończyła nakładać rękawiczki. Obie panie postąpiły naprzeciw wchodzącego pana Jana z giestem i wyrazami uprzejmego powitania.
— Czy nie przeszkadzam paniom? — zatrzymując się w pobliżu drzwi, z galanteryą zapytał Brochwicz — widziałem przed bramą stojący powóz...
— To tylko córka moja ze swoją miss wybiera się na przejażdżkę — grzecznie odparła gospodyni domu, giestem zapraszając gościa do zbliżenia się ku kanapie.
Teofila z niejakiém wahaniem rozwiązywała wstążki od kapelusza i pytająco patrzała na matkę.
— Jedź sobie, moje dziecko! — rzekła pani Natalska — słońce tak pięknie świeci, a ty je tak lubisz... my z szanownym sąsiadem i kochanym kuzynem zostaniemy sami i pogawędzimy o starych dziejach...
Teofila z wdziękiem skłoniła się gościowi, i lekkim, pełnym powabu krokiem wyszła z salonu. Pan Jan ścigał ją wzrokiem aż do drzwi.
— Śliczna istota! — wymówił w zamyśleniu i, zwracając się do gospodyni domu, dodał:
— Jeżeli szanowna kuzyna pozwoli, pomówimy ze sobą tą razą, zamiast o dawnych dziejach, o nowych, a raczéj o tych, które jeszcze przyjść mają...
— Tylko że dla nas, kochany panie Janie — ze smętnym uśmiechem przerwała piękna pani Jadwiga — przeszłość więcéj bodaj ma uroku, niż przyszłość...
— Niezawodnie — odparł pan Jan — to téż, szanowna pani, ośmielę się mówić dziś z nią o przyszłości naszych dzieci...
W czarnych, ognistych jeszcze oczach poważnéj damy błysnął niepokój. Zwróciła się jednak ku gościowi z grzecznością i powagą i odparła:
— Słucham cię, drogi kuzynie.
Pan Jan, w krótkich, lecz pełnych rozrzewnienia wyrazach, oświadczył się w imieniu syna swego o rękę Teofili. W słowach jego przebijało się gorące przywiązanie do Maryana, a także serdeczna życzliwość względem pięknéj panny, któréj wejścia do rodziny swéj szczerze pragnął. Dla pani Natalskiéj oświadczenie się to niespodzianką nie było. Spełniało téż snadź tajemne jéj nadzieje, z czém zresztą nie ukrywała się zbytecznie, i podając rękę panu Janowi, odpowiedziała, iż sama osobiście nic przeciw związkowi temu nie ma, owszem, szczerze go dla córki swéj życzy, a tylko prosi pana Jana o parę dni zwłoki, w celu wybadania usposobień w tym względzie swéj córki. Przymuszać jéj bowiem do zawarcia małżeństwa, któremu sprzeciwiało-by się jéj serce, za nic nie mogła-by i nie chciała; sądzi jednak, spodziewa się, ma powody przypuszczać, że Teofila nie jest panu Maryanowi nieprzychylną.
Pan Jan, wysłuchawszy odpowiedzi téj, która także nie była dla niego niespodzianką, niemniéj jednak utwierdziła go mocniéj jeszcze w miłych nadziejach, ucałował ręce pięknéj sąsiadki, a zabierając się do odejścia, rzekł z powagą i wzruszeniem:
— Ja i pani, i wszyscy równi nam wiekiem i położeniem, przebyliśmy od lat kilku smutne koleje, ciężkie zmiany i niebezpieczeństwa. Cierpieliśmy i cierpimy jeszcze wiele. Poznaliśmy nieznane nam wprzódy obawy i troski, nauczyliśmy się drżéć o byt nasz dzisiejszy i spokój naszéj starości. Ale mamy dzieci... jest to pociecha nasza i nadzieja. Jeżeli popełniliśmy błędy jakie, oni naprawić je powinni. Jeżeli nie zdołaliśmy pogodzić się z nowemi dla nas okolicznościami, oni się z nimi pogodzą. We wszystkich smutnych przejściach i niepewnościach, jakich doświadczałem ostatniemi czasy, a doświadczałem ich niemało, wzmacniała mię, pocieszała i na duchu podnosiła myśl, że może dzieci nasze...
— Szczęśliwsze od nas będą — uroczyście dokończyła pani Natalska, i raz jeszcze podając rękę panu Janowi, ze smutnym uśmiechem dodała: — i cóżbyśmy poczęli w tych strasznych dla nas czasach, gdyby nam i téj pociechy zabrakło? Tak, kochany sąsiedzie, ja także we wszystkich boleściach, walkach i trwogach życia mego, za jedyną dźwignią, wsparcie i zachętę miałam tę myśl, że może dzieci moje...
Nie dokończyła, bo oczy jéj napełniły się łzami. Odwróciła twarz, aby je ukryć, i tylko pełném przyjaźni skinieniem głowy pożegnała odchodzącego gościa.
W pół godziny po odejściu pana Jana, Tośka wróciła z przejażdżki... Znalazła matkę wzruszoną jeszcze i zamyśloną, a gdy zbliżyła się do niéj ze zwykłą pieszczotą, pani Natalska przyciągnęła ją ku sobie, spojrzała w jéj twarz czułym i badawczym wzrokiem i, głaszcząc dłonią białe jéj czoło, rzekła:
— Mam dziś dla ciebie, Tośko moja, ważną wiadomość... Pan Maryan Brochwicz przez usta ojca swego oświadczył się o twoję rękę...
Niepiérwszy to już raz w swém życiu, piękna, majętna i utalentowana panna otrzymywała podobne oświadczenia. Dotąd jednak odpowiadała na nie zwykle żartobliwym uśmiechem, lub zimną i stanowczą odmową. Tym razem twarz jéj nabiegła szkarłatem, i w mgnieniu oka znów pobladła. Widocznie uczuła się wzruszoną. W oczach matki zajaśniało żywe zadowolenie.
— Nie chcę krępować woli twéj, droga moja, ani rozkazywać twemu sercu — rzekła z czułością i powagą; — nie mogę jednak zamilczéć, że oświadczenie, które dziś otrzymałaś, posiada w mych oczach daleko większą wagę, niż wszystkie uprzednie. Dotąd konkurenci twoi byli po większéj części albo ludźmi niepewnego charakteru i z nieustaloną jeszcze opinią, albo téż zbyt wyraźnymi spekulantami, starającymi się więcéj o mniemany posag twój, niźli o ciebie samę. Z panem Maryanem rzecz się ma całkiem inaczéj. Jest to młody człowiek, bardzo starannie wychowany, syn rodziców zacnych i od dawna z domem naszym sprzyjaźnionych, najlepszych zasad, konduity wzorowéj i niepospolitéj wśród młodzieży dzisiejszéj stateczności obyczajów i postępowania. Śmiało powiedziéć mogę, że ze wszystkich partyi, jakie ci się dotąd zdarzały, jest to piérwsza, którą zupełnie na seryo wziąć należy. Lata biegną, najdroższa moja... dwa miesiące temu zączęłaś rok dwudziesty drugi. Nie będąc ubogą, nie jesteś téż dość majętną, abyś zbyt liczny szereg starających się ściągać ku sobie mogła... Wdzięki częstokroć szybko mijają. Są to wszystko przyczyny, dla których proszę cię, abyś poważnie, bardzo poważnie zastanowiła się nad uczynioną ci propozycyą. Co do mnie, w ofiarowanym ci związku widzę wyraźnie szczęście twe i bolała-bym bardzo, jeśli-byś go odrzucić musiała...
Teofila w milczeniu i ze spuszczonemi oczyma wysłuchała słów matki, potém powolnym ruchem uwolniła się z jéj objęcia i, głęboko zamyślona, sztywniejsza nieco, niż zwykłe, powstała.
— Pozwól mi, mamo, przez dziś pomyśléć i zastanowić się — rzekła cichym głosem — nie spodziewałam się, aby to już tak prędko nastąpić miało, i nie wiem dobrze, co mam uczynić...
Teraz łzy nabiegły do jéj oczu, przycisnęła do ust obie ręce matki i szybko odeszła. Pani Natalska przesunęła téż chustkę po oczach.
— Myśl o rozstaniu się ze mną sprawiła jéj boleść — szepnęła — ale spodziewam się... mam nadzieję, że uczucie dla tego młodego człowieka przezwycięży wszystkie inne względy... zresztą Brochów siąsiaduje z Natalinem, więc nie rozłączały-byśmy się prawie... Ostatni ten wzgląd był jednym z powodów, dla których pani Natalska pragnęła żywo małżeństwa Teofili z Maryanem. Serce jej ściskało się jednak na myśl, że, bądź co bądź, ukochane dziecię odejdzie od jéj boku, rozdzieli uczucia swe pomiędzy nią a kimś drugim jeszcze. Z zapomnieniem przecież o sobie, z zaparciem się namiętnie kochającéj matki, złożyła dłonie i, wznosząc w górę piękne oczy, które tyle łez z powodu nieszczęśliwego małżeńskiego związku wylały, wymówiła gorącym, błagalnym szeptem: — O mój Boże! oddal od niéj cierpienia i walki, które ja przebyłam... niech będzie szczęśliwą, niech tylko będzie szczęśliwą!...
Gdy tak działo się w salonie, w głębi mieszkania, w ustronnym i samotnym pokoju, z łokciami opartemi o stół i twarzą ukrytą w dłoniach, siedziała Teofila. Myślała głęboko nad zdarzeniem, przyniesioném jéj przez dzień dzisiejszy, zdarzeniem, które nie było dla niéj wprawdzie niespodzianką zupełną, ale o którém myśl starała się zawsze oddalać od siebie, i zatapiać w mgle oddalonéj jeszcze przyszłości.
Ile razy postępowanie z nią Maryana, przyjaźń zachodząca pomiędzy jéj i jego rodzicami, wszelkie zresztą zdające się ich łączyć względy wieku, urodzenia, wychowania, majątku, czyniły w jéj oczach prawdopodobném, a może już i niedalekiém oświadczenie się o nią, młodego Brochwicza, odwracała oczy od tego przewidywanego wypadku i, dla uspokojenia ogarniających ją niepokojów, mówiła sobie:
— Jak przyjdzie... pomyślę o tém! Teraz przewidywanie stało się rzeczywistością, trzeba było o niej myśleć, stanowczo już wybierać pomiędzy tak lub nie, mającém wyrokować o całém jéj życiu. To téż z rozwagą i wprawą kobiety, młodéj wprawdzie, nienaiwnéj przecież wcale, ani dziecinnéj, lecz przeciwnie do gruntu znającéj wszelkie właściwości, ustawy i obyczaje téj sfery światowéj, w któréj wzrosła i żyła, Teofila zastanawiała się nad położeniem, stworzoném dla niéj przez dzień dzisiejszy. Zgadzała się w zupełności ze zdaniem matki, że ze wszystkich propozycyi małżeńskich, jakie jéj dotąd czyniono, propozycya Maryana Brochwicza była piérwszą, którą zupełnie na seryo brać należało. Pomimo piękności, świetnych salonowych powabów i sporego posagu, nie miała dotąd ani jednego konkurenta, który-by pod jakimkolwiek względem mógł znieść porównanie z dorodnym, oświeconym, świetnie przedstawiającym się w salonach i wzorowo prowadzącym się synem Jana Brochwicza. Było to zresztą bardzo naturalnym wynikiem ciasnoty i wyosobnienia tego towarzyskiego koła, w którém upływało jéj życie i w którém wyłącznie wybierać i wybieraną być mogła. Z tém wszystkiém przeszłość ta źle wróżyła o przyszłości... kto wié? czy kiedykolwiek spotka sposobność zawarcia związku tak stosownego, tak dla większéj części jéj rówieśnic ponętnego, tak spokojną, bezpieczną, świetną nawet poniekąd przyszłość zaręczającego? W ten sposób myślała Teofila Natalska, światowa panna, przywykła do ważenia różnych wag, miar i barw konwenansów, wypieszczone dziecko matki, kochającéj ją z namiętném wylaniem, pozwalającéj jéj z zupełną swobodą rozglądać się w pewnéj sferze świata, pojęć i uczuć. Ale po-za tą sferą były inne jeszcze, o których ukrywaniu przed córką pani Natalska nie myślała nigdy, bo nie przypuszczała wcale, aby widoki ich lub wpływy dosięgnąć jéj kiedy mogły. Salon ze wszystkiemi właściwościami swojemi był dla niéj saméj jedynym światem, który znała i dokładnie zbadała; nigdy jéj więc na myśl nie przyszło, aby która z córek jéj mogła okiem, uchem lub sercem dojrzéć, dosłyszéć lub odczuć cokolwiek, co po-za obręb żywiołu tego wychodziło. A jednak rzecz ta, całkiem nieprzewidywana, stała się; oko, ucho, serce i myśl Teofili wybiegły po-za granicę zjawisk, na które dozwolonem jéj było patrzéć bez przeszkody, których wyrozumiewać i badać nikt jéj nie wzbraniał, i wstąpiły w sferę nieznaną sobie, wpółpromienistą, współciemną, przedewszystkiém zaś niezrozumiałą dla niéj.
Wstrząśniona do głębi ważnością chwili, a jednak usiłująca z zimną krwią rozważać swe położenie, Teofila zapytywała siebie: coby miała do zarzucenia młodemu człowiekowi, który ofiarował się jéj na dozgonnego towarzysza życia? Nie mogła uczynić mu żadnego zarzutu, który-by mógł rozsądnie figurować pomiędzy powodami odmówienia mu ręki. A jednak były w nim rzeczy, które jéj się nie podobały. Nie lubiła téj ustawicznéj wesołości, jaką okazywał w salonach, pustych i pozbawionych wszelkiego znaczenia rozmów, które często prowadził, grzecznych słówek, które rad był przy każdéj sposobności wymawiać, wytwornego nawet stroju, którym się odznaczał, miękkości jego układu, kobiecéj białości jego twarzy. Nie lubiła w nim słowem wszystkiego tego, czém przecież bawiła się, gdy była z nim razem, co stanowiło ogólnie w jéj sferze cenione i za dodatnie poczytywane przymioty młodych mężczyzn, co zresztą w wielkiéj części i w wysokim stopniu posiadała sama; światowości, zalotności i miękkości. Nie zdając sobie saméj jasnego rachunku z własnych uczuć, tak natura ich była dla niéj ciemną, nieznaną, pragnęła czegoś innego, niż to, co dostrzedz mogła w ładnym, grzecznym, wykwintnym i salonowo oświeconym Marysiu, pragnęła czegoś więcéj, dojrzała już nawet w życiu swém coś więcéj, i dlatego, że dojrzała, pragnąć zaczęła.
Podniosła głowę i zapytała siebie głośno prawie.
— Bo i cóż nakoniec on uczynił, aby przed całym światem za tak wzorowego uchodzić? jaką jest jego tak bardzo wielka zasługa i wartość?
Tak myślała o człowieku, którego konwenans wskazywał jéj jako bardzo odpowiedniego dla niéj męża, który jednak przedstawiał najwyższą sumę przymiotów, jaką wśród otaczających ją mężczyzn znaleźć mogła... Wśród otaczających ją!... nie byłoż innych na świecie? Pamiętała, o! pamiętała o tém dobrze, że byli inni.., jednego z tych innych, oddalonych, wykluczonych i wykluczających się z jéj świata, znała... pamiętała... Jakże wyraźnie stanęła teraz przed nią postać jego, prosta, niewytworna, okryta ubraniem z taniego i niepokaźnego materyału, a jednak dziwnie dla niéj pociągająca, szlachetna! postać całkiem nowa pośród znanych jéj dotąd postaci i samą tą nowością może zajmująca, siłą jakąś, niewidzianą przez nią u innych, nacechowana, siłą męzką, która wywierała na nią urok taki, że wobec niéj ona, świetna zawsze, królująca, tryumfująca i radośna, uczuwała się nieśmiałą, rozrzewnioną, i w tajemnéj głębi serca wieczném a łatwém tryumfowaniem swém upokorzoną...
Pokój, w którym siedziała teraz, był tym samym, w którym przed kilku tygodniami pożegnała go po raz ostatni. Wodziła wkoło siebie zamyślonemi oczyma, i w jednéj minucie tysiąc razy zobaczyła portret jego, odmalowany przed nią wzrokiem jéj wyobraźni. Stał tu, siedział tam, zbliżał się, odchodził, patrzał na nią... Ukryła znowu twarz w dłoniach, ale nie myślała już ani o Maryanie, ani o prawdopodobném blizkiém swém zamążpójściu. Cofnęła się myślą o lat kilka i ujrzała się młodziuchną siedmnastoletnią dzieweczką, po raz piérwszy w roli dorosłéj już panny przybywającą z rodzicami do miasta. Wtedy zobaczyła go po raz piérwszy. Przynosił ojcu jéj, a raczéj jéj matce (bo ona-to zajmowała się sprawami rodziny) mnóztwo brzydkich stemplowanych papierów, nad których przepisywaniem spędził kilka dni i nocy. Opowiedziano jéj jego historyą. Historye podobne były podówczas zbyt częste, aby mogła nigdy nie słyszeć o nich, ale przedstawiciela jednéj z nich widziała po raz piérwszy. Patrzała na niego z ciekawością, zajął ją. Wróciła nazajutrz do wiejskiego domu swego nieokreślenie wzruszona, z obrazem młodego wyrobnika w pamięci! Potém zapomniała o nim, aż po upływie lat kilku usłyszała dalszy ciąg jego historyi. Był on zawsze w tém mieście, do którego przybywała, ale wkoło niego zgromadziła się teraz sieroca rodzina, a on zastępował jéj ojca. Z obrazu rodziny Siecińskich, odmalowanego jéj ustami starego prawnika i przyjaciela domu jéj matki, tchnęło ku niéj coś niewysłowienie pięknego, coś niezrozumiale, ale ponętnie niepospolitego. Przez ciekawość, przez pustotę, przez niejasny dla niéj saméj, ale wznowiony czar piérwszego wzruszenia serca, zapragnęła poznać go z blizka. Z całą przebiegłością kobiety, wprawnéj w światowe kunszta, i z całym uporem dziecka rozpieszczonego, którego woli stawało się zadość zawsze, szukała dróg, które-by mogły zbliżyć ją ku niemu. Nad zdobyciem sobie drogi takiéj popracowała chwilę tylko. Przyszedł... o! jakże pamiętała tę chwilę, gdy po raz piérwszy usiedli oboje przy tym samym stole, przy którym siedziała ona teraz! Mogłaż się mylić, gdy zdawało się jéj, że go olśniła blaskiem swéj piękności, że czar jéj spójrzenia szybkim rumieńcem powlókł na chwilę surowe czoło pracownika?.... Czy i on także pamiętał może o piérwszém spotkaniu? Czy to niewytłómaczone drżenie serca, z którém go witała, oblokło ją tak wzruszającą ponętą, że i jego także serce, ściśnięte żelazną obręczą trudnych wymagań bytu, zadrżało tajemnie? A jednak, po kilkunastu spotkaniach, po kilku błyskawicznie szybkich chwilach, w których oczy ich spotkały się ze sobą, lica zapłonęły, usta zadrżały i nie dokończyły zaczętego wyrazu, on piérwszy przyszedł ku niéj ze słowem pożegnania... Nie była jednak, na wzór innych rówieśnic swych, wychowaną w klauzuralnéj nieświadomości tajemnic serca; kierująca ją więcéj namiętna niż surowa ręka matki, nie wyanieliła jéj tak, aby uczucia ludzkie przedstawiały dla niéj zagadki, na których znaczeniu co chwila mylić-by się mogła... poznała więc, że słowo pożegnania, które wymawiał z obojętną twarzą, zadawało mu ból przeszywający, że walczył i, dobrowolnie rozstając się z nią, zwyciężał coś w sobie... Ona także zadrżała wtedy do głębi, po raz piérwszy w życiu uczuwaném cierpieniem, i powiedziała sobie, że to coś, co pracowało w jéj piersi niewymownym żalem i tęsknotą, zwyciężyć w sobie musi, bo nie prowadzi jéj ono do niczego... Odtąd nie widziała go, nie dojrzała go nawet z daleka ani razu. Cóż dziwnego? na całéj kuli ziemskiéj jedynym punktem, na którym spotykała się z ludźmi, był salon. On na tym punkciku, błyszczącym lecz drobnym, nie znajdował się nigdy. A jednak nie zapomniała o nim! nie! nie! nie zapomniała o nim! ani jeden z rysów jego twarzy, ani jedno z poruszeń, właściwych postaci jego lub fizyognomii, nie zamgliły się w jéj pamięci. Widywała go nieraz w snach niespokojnych i budziła się z sercem wezbraném, z piersią przytłoczoną ciężarem tęsknoty, i przez cały dzień już po śnie tym, nie żądanym, lecz wracającym uparcie, wśród ożywionych gwarów czuła się niepojętém rozmarzeniem senną i, śmiejąc się, bawiąc gości, swobodnym głosem, z niezmąconą twarzą igrając pustemi, błyszczącemi słowy, mocowała się z sobą, aby tłumić wilgoć łez, które z dna piersi jéj podnosiły się do oczu! Widywała go w każdéj samotnéj godzinie, gdy z głową, opartą na ramieniu matki, lub bezczynnie złożoną na miękkiéj poduszce sofy, szklistemi oczyma wpatrywała się w zmrok pustego salonu, oczekującego na wieczornych gości!
I teraz także, gdy usłyszała imię człowieka, który żądał jéj ręki, zobaczyła przed sobą obraz jego, i uczuła, wyraźniéj, niż kiedy, uczuła, że wraz z ręką swą nie może już oddać serca...
Podniosła twarz, po któréj kilka łez płynęło, i obie ręce przycisnęła do piersi, wezbranéj wysoko żalem, tęsknotą, buntem przeciwko tym przeszkodom i różnicom, które, jak się jéj zdawało, dzieliły ją z nim nieodzownie.
— Czyliż nie można zwyciężyć przeszkód tych i zatrzéć różnic?
Pytanie to zakipiało w jéj myśli płomienistém kołem pragnienia i nadziei. Ze splecionemi i złożonemi na stole dłońmi, z kibicią wyprostowaną i oczyma szklisto utkwionemi w jeden punkt przestrzeni, Teofila siedziała przez czas jakiś, nieruchoma jak posąg...
Gdy powstała, na twarzy jéj malował się wyraz niezwykłéj jéj wcale powagi i silnie powziętego postanowienia.
Powolnym krokiem, z głębokiém zamyśleniem w pięknych oczach, weszła do salonu, w którym znalazła matkę swą samę jednę, siedzącą na uprzedniém miejscu z książką w ręku, któréj jednak, niespokojna wzruszona, nie czytała. Ujrzawszy wchodzącą córkę, spójrzała na nią badawczo i wymówiła z pieszczotą w głosie:
— Jakaś ty zamyślona, Tośko moja! pójdź do mnie, pomówimy...
— Pomówimy... — powtórzyła piękna panna, i osunąwszy się na nizki taburet, stojący u stóp matki, ramionami oplotła jéj kolana i śliczną twarz swą podniosła ku jéj twarzy.
— Matko moja najlepsza! kocham cię nad wszystko! — wymówiła głosem, w którego zniżonych tonach dźwięczała czułość głęboka, połączona z taką samą powagą, jakiéj wyraz tkwił w zamyślonych, ku matczynéj twarzy wzniesionych, jéj oczach.
— Wiem o tém, dziecko jedyne! wiem o tém! — gorącym szeptem odparła matka, i długi, cichy pocałunek złożyła na czole dziewczyny.
— Za nic, za nic w świecie nie chciała-bym, abyś cierpiała przeze mnie, ty, matko moja, która, odkąd zapamiętać mogę, czyniłaś mi z życia niebo spokoju, wesołości, pieszczoty...
— Dlaczego ty to wszystko mówisz, dziecko?
— Bo dziś dla mnie dzień ważny, mamo! dziś muszę wiele myśléć i dobrze o wszystkiém pamiętać... Nie jestem już dzieckiem. Wiem, mamo, że nie byłaś i nie możesz być szczęśliwą inaczéj, jak szczęściem naszém... mojém... Nie chciała-bym za nic uczynić dziś nic takiego, nad czém-byś ty późniéj cierpiéć i płakać mogła...
— Możesz-że coś podobnego uczynić? Cierpiéć z twojéj przyczyny mogła-bym wtedy tylko, jeśli-byś ty cierpiała. Ale pocóż miały-byśmy obie tworzyć dziś podobne przypuszczenia, dziś właśnie, kiedy wszystko zdaje mi się przyrzekać przyszłość szczęśliwą...
— Mamo! powiedz mi, wymień mi wszystko, czego pragniesz dla tego, aby przyszłość moja szczęśliwą była?
— Dziwne pytanie, Tośko! czyliż nie wiész o tém? czyż nie mówiłyśmy ze sobą o tém wiele razy?
— Powtórz... powiedz... — z naleganiem szepnęła dziewczyna.
Pani Natalska uśmiechnęła się teraz do córki tak, jak uśmiecha się matka lub piastunka, gdy pieszczone jéj dziecię napiera się powtórzenia nieraz już opowiedzianéj przez nią bajki.
— Pragnę — zaczęła na-pół z uśmiechem, na- pół z rozrzewnieniem — abyś kochaną była i kochała, abyś mogła szanować człowieka, który będzie dozgonnym towarzyszem twoim, i nie miała powodu wstydzić się za niego, aby położenie twoje towarzyskie stało zawsze na równi z tém, na jakiém się urodziłaś i wzrosłaś...
— Mamo, co znaczy w oczach twoich położenie towarzyskie?
Tym razem pani Natalska zaśmiała się prawie głośno.
— Dziecko! pytasz tak, jak gdybyś nie znała ludzi, którzy je posiadają!... majątek, naturalnie, urodzenie...
— A zajęcia?...
— No i zajęcia także! Zlituj się! a toż naturalnie, że wcale nie życzyła-bym sobie, abyś była żoną którego z ludzi, zmuszonych pracować całemi dniami i wyciągać rękę po zarobek...
— A jednak — z zamyśleniem podchwyciła Teofila — pomiędzy ludźmi tymi, mamo, są, tacy, których... kochać i szanować można...
— Zapewne, droga moja, kobiety równego im stanu mogą znajdować z nimi szczęście...
— Czyż różne stany ludzi nie równają się z sobą coraz bardziéj? Czyż zawsze, mamo, trwać będą zapory, dzielące ludzi z podobnymi im ludźmi?
Pani Natalska z zadziwieniem spójrzała na córkę.
— Zkąd ci myśli podobne przychodzić mogą do głowy?
— Słyszałam, mamo... czytałam...
— Słyszałaś i czytałaś rzeczy, których na seryo brać nie należy...Są to błędne teorye dzisiejszych nowatorów, powstałe z dumnych marzeń i nieoparte wcale na praktyce i rzeczywistości. Jesteś zbyt rozsądną i zanadto znasz świat, abyś nie miała wiedziéć sama i abym ci powtarzać to potrzebowała, że najpewniejszą rękojmią szczęścia dla dwojga łączących się ludzi jest podobieństwo wychowania ich, przyzwyczajeń, wspólność warunków towarzyskich, śród których zostają.
Umilkła na chwilę i, przypomniawszy snadź sobie własne swe dzieje, dodała z tłumioném westchnieniem:
— I śród takich warunków wprawdzie mogą zdarzać się niekiedy związki niedobrane i niezupełnie szczęśliwe, ale są to skutki wypadkowéj jakiéjś omyłki, trafem sprowadzonego nieporozumienia. Z tém wszystkiém...
Tu ogniste oko poważnéj damy błysnęło zapałem, a wyniosłe czoło jéj podniosło się z dumą.
— Z tém wszystkiém jednak, niech co chcą mówią i piszą, i jakie chcą prawa stanowią nowatorowie, usiłujący zburzyć budowę, którą stawiały wieki, a na miejscu świętéj nam tradycyi umieścić z pychy i mrzonek wysnute najniepraktyczniejsze teorye; klasa ludzi, do któréj ja i ty, droga moja, należymy, klasa, w któréj ręku od wieków zostaje największe bogactwo kraju, ziemia, która przez wieki dzierżyła najwyższe dostojeństwa i najwznioślejsze pełniła obowiązki, pozostanie zawsze najszlachetniejszą, najoświeceńszą i nieskończenie wyższą w charakterze swym i przyzwyczajeniach od wszystkich innych. Zapewne, francuzkie przysłowie słusznie powiada, że szlachectwo obowiązuje. Nie powinniśmy być dumni, ani pogardzać tymi, którzy niżéj od nas stoją; powinniśmy téż być szlachetni, uprzejmi, oświeceni, aby świecić dobrym przykładem tym, którym wśród społeczeństwa przewodniczymy; ale...
— Ale — podchwyciła szybko Teofila — jeżeliby człowiek, wybrany przeze mnie, będąc równym mi urodzeniem i wychowaniom, był zupełnie... zupełnie ubogim?... co powiedziała-byś o tém, mamo?
Pani Natalska schmurzyła czoło.
— Było-by mi trochę smutno; majątek jest, droga moja, rzeczą bardzo ważną w życiu, i nie należy zbytecznie nim pogardzać...
— Alboż nie posiadam go sama?
— Tak, ale nie jest on znacznym. Czasy są ciężkie dla nas, i pomimo wszelkich usilności, nie potrafiłam zapobiedz ogromnemu zmniejszeniu się naszéj fortuny. Masz dwóch braci, Tosiu moja, i siostrę. Posag twój nie może wynosić więcéj, jak skromną sumę, z któréj zaledwie bez niedostatku wyżyć-by można...
— A gdybym, mamo, wraz z wybranym przeze mnie człowiekiem, zgodziła się poprzestać na tém, co sama posiadam?...
— Zkąd ci te myśli, dziecko? zkąd ci te myśli? — Zwołała pani Natalska, i chciała widać powiedziéć córce coś bardzo poważnego, coś może trochę surowego; ale spostrzegła, że usta jéj drżały, że w oku jéj migotała łza, i na widok ten zapomniała o wszystkiém, co się jéj w mowie córki nie podobało. Przycisnęła ją do swéj piersi i szepnęła nad jéj głową:
— Byle-byś była szczęśliwą, ukochana moja! byle-byś tylko była szczęśliwą!
Teofila wysunęła się powoli z ramion matki, i z uśmiechem tajemnego zadowolenia na ustach, z niezwykłym blaskiem w oczach, pocisnęła sprężynę, stojącego na stole dzwonka.
— Mój Ignacy — rzekła do wchodzącego lokaja — powiedz, aby mi założono konie do koczyka...
— Dokąd chcesz jechać? przed godziną dopiéro wróciłaś z przejażdżki...
Teofila zbliżyła się do matki zamyślona wciąż i rozpromieniona zarazem, poważna i pieszczotliwa.
— Muszę dziś raz jeszcze być na mieście, mamo! — rzekła, całując rękę matki — muszę koniecznie...
— Jedź, jedź, moje dziecię, weź tylko ze sobą, jak zwykle, miss Luizę... rozumiem dzisiejsze wzruszenie twoje... wiem, co dziać się musi w twém sercu, w dniu tak dla ciebie ważnym. Ruch, świeże powietrze, słońce, wzmocnią cię i uspokoją... Może chcesz zrobić jaki sprawunek i potrzebujesz pieniędzy ?...
— Nie, mamo najdroższa! potrzebowałam tylko usłyszéć z ust twoich, że cokolwiek-bym postanowiła, jakikolwiek uczyniła-bym wybór, zgodzisz się na wszystko, byle-byś mnie szczęśliwą widziała..
Rzekłszy to, odeszła, a w kilka minut potém słychać było turkot wyjeżdżającego z bramy powozu.
Za bramą dopiéro, Teofila pochyliła się nieco na przód i rzekła siedzącemu na koźle lokajowi:
— Na ulicę Nadrzeczną, Ignacy. Każesz zatrzymać się przed sklepem pana Siecińskiego.

∗             ∗

Dnia tego w niewielkim sklepie, przy ludnéj i ruchliwéj, lecz wcale niewytwornéj ulicy umieszczonym, panował ruch niezwykły. Tuż przed wązkim chodnikiem, oddzielającym środek ulicy od dwóch wschodków do sklepu prowadzących, stał wielki drabiniasty wóz, słomą napełniony i dwoma końmi zaprzężony. Dwaj ludzie w wyrobniczém ubraniu wyjmowali ze słomy pudła drewniane, mniejsze i większe, gwoździami zabite, powrozami obwiązane, w wielkie czarne cyfry i litery zaopatrzone, i wnosili je do sklepu. Był to transport towarów, koleją żelazną przybyły.
Przybycie to przedstawiało w zawodzie Stefana Siecińskiego fakt bardzo ważny. Dotąd niezamożny i początkujący, zmuszony myśleć nad tém tylko, jakby końce połączyć z końcami i nie wytrącić z równowagi przedsięwzięcia, rozpoczętego w znacznéj części z pomocą kredytu, młody kupiec czerpał materyały sklepowe z większych miejscowych składów i nielicznych fabryk. Manipulacya ta przychodziła mu łatwiéj, ale pozbawiała go większych korzyści, i w szczupłych bardzo granicach zamykała interesa jego handlowe. Teraz, mocą oszczędności, wysileniem pracy i ścisłą rzetelnością, po raz piérwszy od lat trzech pozyskał możność rozpoczęcia interesów na szerszą skalę, przez porozumienie się z domami handlowemi i zakładami fabrycznemi stron oddalonych. Zawiązał kilka cennych stosunków, otrzymał zaszczytne poręczenia do kilku obfitych źródeł handlowych, tam przesłał trochę pieniędzy, tu uzyskał kredyt i osiągnął to, czego oddawna dla skromnego zakładu swego pragnął: możność wzbogacenia go nowemi a pokupnemi materyałami i stopniowego, coraz szerszego rozwoju działania. Z tém wszystkiém były także, obok szans powodzenia, szansy niebezpieczeństwa. Krok, jakkolwiek dokonany z zastanowieniem, po długiém przygotowaniu i rozważném obliczeniu, mógł omylić, pokazać się przedwczesnym względnie do położenia kupca, lub niepożytecznym względnie do potrzeb publiczności. To téż Stefan na-pół tylko z zadowoleniem, a na-pół z zamyśleniem i niepokojem, przyjmował do sklepu zdejmowane z woza pakunki, i wraz ze swym dwunastoletnim pomocnikiem zajmował się odbijaniem gwoździ, rozwiązywaniem sznurów, przybijaniem do jednéj ze ścian sklepu drewnianych półek, na których świéżo przybyłe towary umieszczonemi być miały, w oczekujących teraz na nie i na podłodze ustawionych słojach, workach i beczułkach. Robota szła żwawo i wóz był już do połowy opróżnionym, gdy na bruku nierównym rozgłośnie zaturkotał powóz i, nie mogąc podjechać pod drzwi sklepu, z powodu stojącego tam woza, stanął o kilka kroków za nim. Stefan, oddany cały swéj robocie, nie zwracał uwagi na odgłosy, napełniające ulicę. W téj chwili właśnie przykląkł na jedno kolano przed wielkiém, z desek zbitém, pudłem, i z młotkiem w jednéj ręce, drugą z wolna i ostrożnie podnosił, uwolnioną już w części od sznurów i gwoździ, kruchą łubkową pokrywę pakunku.
— Panie Sieciński — wymówił nad nim z cicha wyrostek sklepowy — jakaś pani przyjechała!
Stefan podniósł głowę, spójrzał na drzwi sklepu i pozostał przez chwilę nieruchomy, zdumiony. Zjawisko, które ujrzał, obudziło go nagle z zamyślenia o cyfrach i kombinacyach kupieckich, a przerzuciło w krąg uczuć i myśli całkiem innéj natury.
Parę minut przedtém, z powozu, który zatrzymał się przed brzydkim, żółtym i od starości popękanym murem staréj kamienicy, wysiadła Teofila, blada trochę, ale śmiała, niezwykłą siłą postanowienia ożywiona, natchniona uczuciem jakiémś tajemném, które blask zapału rozniecało w jéj oczach, i tłumioną jakby rzewnością poruszało od chwili do chwili różowe wargi. Zaraz jednak, śród chodnika, na którym postawiła drobne i wytwornie obute swe stopy, uderzył ją widok niespodziany dla niéj i niemiły. Dwaj ludzie, niosący na barkach i ramionach ciężkie podługowate pudło, zagrodzili jéj wejście do sklepu. Cofnęła się o krok jeden, aby nie być zasypaną słomą, ciągnącą się z woza i opadającą z pudła, zgarnęła w dłonie powłóczyste fałdy jedwabnéj swéj sukni, i dumny łuk brwi zsunęła nieco, z wyrazem uczuwanéj przykrości. Gdy jednak tragarze, umieściwszy w sklepie niesiony przedmiot, wrócili do woza, piękna panna, zgarniając wciąż w dłoniach i unosząc z lekka opływające ją zwoje jedwabiów, wstąpiła po wschodkach, usłanych słomą i przysypanych piaskiem, i stanęła w drzwiach sklepu. Gdyby w miejscu, do którego wstępowała, znajdował się poeta jaki, wyrzekł-by niezawodnie, że wraz z pojawieniem się jéj, szara głębia sklepu napłynęła powodzią czarodziejskiego światła, że promień słońca zsunął się w ciemności, anioł zstąpił w głębokości i t.  d. „Oczy bohaterki były piękne, bardzo piękne! — czy nie czujesz pani zapachu fijołków?... Głos bohaterki był także piękny! — czy nie słyszysz pani pieśni słowika”. Tak o istocie do niéj podobnéj śpiewał wielki poeta żartu i boleści — Heine.
Stefan nie był poetą. Był on kupcem. I cóż ztąd? był on także człowiekiem, którego pierś wzdymały dziewicze siły niesteranéj młodości, a nikt odgadnąć i obliczyć nie może, w jak brudnéj prozie kąpią się nieraz myśli śpiewaków poezyi, na jak poetyczne i gorące szczyty podnosić się mogą uczucia wyrobników prozy.
Pozostał przez chwilę w téj samej postawie, w jakiej znalazło go świetne zjawisko, rękę tylko uzbrojoną w młotek opuścił, jak człowiek, którego ze zdumienia i radości odstępują siły... Przybyła tu! a więc nie zapomniała o nim, zapragnęła go zobaczyć... po gwałtowném uderzeniu serca, które zatrzęsło nim od stóp do głowy, falę krwi rzuciło mu do czoła, wzrok przyćmiło i zatamowało oddech, uczuł silniéj i wyraźniéj, niż kiedy, że i on także o niéj nie zapomniał; pragnął ją widzieć wszystkiemi siłami ducha swego i ciała, chociaż pracujące w nim to pragnienie chował, przed sobą samym nieledwie, w tajemnicy. Teraz, gdy, niewzywana i niespodziewana, stanęła przed nim w miejscu, śród którego przyzwyczaił się pracować tylko i rachować, ogarnęła go wdzięczność dla niéj niewysłowiona i radość namiętna, usuwająca wszystko, co nią nie było, z myśli i pamięci... Podniósł się z wolna, upuścił na ziemię żelazne narzędzie pracy, i zbliżył się ku niéj.
— Nie spodziewałem się ujrzéć pani dziś... tutaj... — wymówił głosem, którego drżeń tłumić nie mógł, lub nie chciał.
Teofila nie odpowiedziała. Stała ona u wejścia, przemieniona zda się w posąg niemy i zimny. W pierwszéj sekundzie, gdy tu stanęła, gdy spójrzała na człowieka, ku któremu przybywała z gorącém słowem, z otwartém i zbyt może śmiałém nawet wezwaniem na ustach, rysy twarzy jéj drgnęły także radością, czułością, o któréj ukrywaniu zapominała, zajaśniały piękném światłém wzniosłego uczucia. Ale była to tylko jedna sekunda... Nagle zesztywniała, ochłodła; powolném, zdumioném spójrzeniem obiegła przedmioty, stanowiące tło dla postaci i twarzy młodego kupca. Och! jakież to było tło brzydkie, odtrącające, przestraszające niemal! Tu z-za grubego szkła wielkich słojów przeglądały niepewno barwy bakalii i konserw; tam, w papierze brzydko sinego koloru owinięte, piętrzyły się stosy świéc stearynowych, gdzieindziéj leżały jedne na drugich wielkie kawały czarno i sino centkowatego mydła; tam znowu stały rzędem pękate wory, napełnione zapewne mąką i krupami. Nad kontoarem, ciężko i grubo wyrobionym z prostego drzewa, zwisały szale większe i mniejsze; podłoga przysypana była wiórami i otrębami, wysypanemi z otworzonych już pudeł, zasiana słomą, przyciągniętą z woza wraz z ładunkami, nad któremi teraz unosiła się kurzawa, rozpakowywaniem ich wzniecona. A on, do którego świetna panna przybywała z sercem wezbraném i głową wrzącą śmiałemi postanowieniami, klęczał wśród kurzawy, na grubéj desce podłogi, i z młotem w ręku otwierał pudło, z którego wylatywał ostry i przykry zapach ryb wędzonych. Po szarym surducie jego rysowały się tu i owdzie białe ziarna mąki, którą przed chwilą wydobywał snadź z przywiezionych worów, badając wartość jéj i gatunek. Twarz jego uznojoną była od pochylania się i podnoszenia ciężarów, które dźwigać pomagał; ręce opylone, zaczerwienione od żelaznego młotka, którym uderzał w twarde deski, od grubych powrozów, które rozwiązywał, i upartych gwoździ, z których jeden, oporny i ostry, zarysował mu na ręce głęboką i krwawiącą się szramę.
Jakże inaczéj człowiek, ku któremu przybyła, wyglądał wtedy, gdy widywała go w domu swéj matki! a bardziéj jeszcze, jakże inaczéj wyglądał on w państwie jéj wyobraźni wtedy, gdy, marząc o nim, tęskniąc do niego, stroiła rysy jego w poetyczną bladość wzruszeń miłosnych, a postać jego rzeźbiła w kształty Apollina, o surowém, lecz przeczystém czole! Była to tylko przecież abstrakcya, był to obraz człowieka, oderwany od tła, na którém rozwijało się życie jego. Teraz ujrzała go pośród tła tego, a wszystkie zmysły jéj zbuntowały się przeciw miejscu, do którego weszła; przeciw widokowi, który uderzył jéj oczy, i napełniły ją uczuciem nieprzezwyciężonéj odrazy. W piérwszéj sekundzie chciała wyciągnąć ku niemu rękę, i rozmowę z nim, tak ważną dla niéj, tak rozkosznie śpiewającą w jéj myśli, rozpocząć serdecznym uściskiem dłoni. Ale wzrok jéj upadł na zapylone ręce Stefana, i ręka jéj kurczowo zacisnęła się wkoło jedwabnych fałd sukni, tém już tylko zda się zajęta, aby ochronić je od zetknięcia z podłogą sklepu i okrywającemi ją wstrętnemi przedmiotami. Rysy jéj były sztywne i nic nie mówiące, czoło pochylone, oczy smutne nieco, lecz więcéj jeszcze zimne.
— Czemu przypisać mogę zaszczyt widzenia pani w tém miejscu, które, jak spostrzegam, nie sprawia na pani wcale miłego ważenia?
Słowa te wymówił Stefan, gdy na piérwszy, drżący wykrzyk serca nie otrzymał odpowiedzi żadnej, gdy przez chwilę wpatrzył się w twarz pięknéj kobiety, a z wyrazu, jaki pokrył cudowne jéj rysy, zrozumiał wszystko, co się w niéj działo. Głos jego dźwięczał zimno i grzecznie, a tylko przy ostatnich wyrazach ozwały się w nim, mimowoli dobywające się z piersi wzburzonéj, brzmienia niewysłowienie bolącéj goryczy. Teofila podniosła głowę, jakby ze snu obudzona.
— Przepraszam pana — wyrzekła ze zmieszaniem — przerwałam mu, jak widzę, pilne zajęcia...
Teraz i ona także uśmiechnęła się z nietajoną goryczą.
— Przybyłam, aby chwilę porozmawiać z panem, jako z dobrym i dawnym znajomym; ale jesteś pan tak zajęty, że widzę, iż najlepiéj uczynię, jeśli zaraz odjadę...
W piersi Stefana zawrzała walka gwałtowna. Miał-że w téj chwili, któréj ważności domyślił się, któréj stanowczość zrozumiał, powiedziéć kobiecie téj: „nie odchodź, nie uciekaj! ja ztąd odejdę, opuszczę wszystko, co razi twe oczy, co cię odwraca ode mnie, i pójdę za tobą wszędzie, gdzie mnie powiedziesz, i wyrzeknę się wszystkiego, co nie jest tobą, miłością twoją, cudowną pięknością twoją, niebieskim szafirem twych oczu, łabędzią białością gibkiéj twojéj szyi, królewskim wdziękiem głowy twéj, ozłoconéj jedwabistą koroną warkoczy!” Miał-że jéj to powiedziéć, i za chwilę może ująć ją w ramiona, ukoić tęsknotę piersi, pozbawionéj wszystkich rozkoszy młodości, nasycić pragnienie ust, które, pijąc od tak dawna z gorzkiego kielicha smutków, trudów i wyrzeczeń się, nie dotknęły ni razu upajającéj czary pieszczot i radości życia? Jeżeli teraz, zaraz nie powié jéj tego, odejdzie ona i nigdy nie wróci, i nie zobaczy jéj nigdy, aż chyba kiedyś może przed ołtarzem ślubnym, podającą innemu tę dłoń, na którą patrzał on teraz, płonąc cały żądzą okrycia jéj pocałunkami... Milczał chwilę i tonął oczyma w jéj twarzy, potém giestem wskazując parę prostych siedzeń, w głębi sklepu umieszczonych, wymówił:
— Jeżeli wystarczy pani odwagi do przestąpienia progu tego... proszę!...
Zamiast tedy „pójdę za tobą!” powiedział „pójdź za mną!” Słowa jego, proste na pozór, posiadały tajemne znaczenie, które ona zrozumiała. Szkarłatny rumieniec oblał twarz jéj; nie tego wcale spodziewała się, gdy, pomijając wszystkie względy, dążyła ku niemu.
— Matka moja czeka na mnie z obiadem — rzekła — muszę więc coprędzéj wracać do domu. Jaką mamy śliczną pogodę wiosenną...
Zwracała się teraz ku wyjściu, i wskazywała ręką szlak niezmąconego błękitu, rozpostarty nad szeregami dachów.
— Tak — odparł Stefan — czas jest w istocie piękny, ale możemy jeszcze lada dzień spodziewać się deszczów i słoty...
— Témbardziéj więc korzystać trzeba ze słońca i ciepła.
Uśmiechnęła się grzecznie i chłodno, skłoniła się z wdziękiem, i świetny jéj obraz zniknął z szaréj i grubéj ramy drzwi sklepowych. W téj saméj prawie chwili zaturkotały na ulicy koła, powóz przesunął się szybko przed drzwiami sklepu, i jechał dalej w głąb’ ulic ludnych i osłonecznionych. Teofila siedziała obok milczącéj cudzoziomskiéj towarzyszki swéj, zasunięta pomiędzy poduszki kocza, blada i wyniosła, zamyślona znowu, ale inaczéj już, niż wprzódy. Wkoło ust jéj, zaciśniętych trochę, przewijał się wyraz zimnéj, ale zarazem i bolącéj ironii. Myślała, że rozczarowała się ciężko, albo téż może i omyliła się na saméj sobie. Mogłoż to być naprawdę, aby uczucia jéj i myśli zajmował tak długo człowiek ów z opylonemi rękoma, mąką poplamioném odzieniem, klęczący nie przed ukochaną kobietą, nie przed żadnym cudem natury, lub sztuki, ale przed brzydkiém, drewnianém pudłem, napełnioném przedmiotami, przejmującemi wstrętem zmysł wzroku i powonienia? Otuliła się szczelnie obfitemi fałdami kaszmirowego okrycia i, wstrząsając się lekko, jakby pod wpływem dreszczu, który przebiegł jéj ciało, pomyślała:
— O! jak oni brzydko, strasznie wyglądają u siebie !...
Kogo rozumiała pod wyrazem oni? Tych zapewne, o których przed godziną mówiła swéj matce, że i pomiędzy nimi są tacy, których szanować i kochać można.
W sklepie tymczasem parę godzin jeszcze potém trwały ruch, stukanie, przenoszenie i ustawianie. Stefan chwilę tylko stał w miejscu, na którém pożegnał Teofilę, zamyślony i w ziemię wpatrzony, potém zwrócił się ku tragarzom, którym trzeba było zapłacić za przywiezienie i wniesienie towarów, i ku rozstawionym na podłodze pudłom, słojom i worom. Być może, iż, gdy podjął upuszczony przed kilku minutami młotek, przykląkł nad pakunkiem i zaczął znowu mocować się z twardém drzewem i opornemi gwoździami, ruch ręki jego prędszym był i niecierpliwszym, głowa pochylona niżéj, czoło bledsze, usta ściśnięte w niemém cierpieniu. Robota szła przecież zwykłym robót podobnych trybem i zwykłym trybem, gdy ciemność ogarniać poczęła miasto, lampa zapłonęła u mrocznego sufitu sklepu, a za kontuarem stał kupiec w odzieniu, z plam i pyłu oczyszczoném, niemniéj jednak szarém i grubém, i ważył, mierzył, rachował pomięte wartościowe papierki, i ciężkie miedziane monety, w rachunkowéj księdze kreślił cyfry sprzedanych towarów i otrzymanych za nie pieniędzy. Zwykłym téż trybem, o przedpółnocnéj dość późnéj godzinie, drzwi sklepu zostały zamknięte i zaryglowane, a w górze, po nad trzema piętrami kamienicy, w czteroszybowém oknie poddasza, zajaśniało bladawe i skąpe światło lampy.
Nazajutrz téż w mieszkaniu Siecińskich wszystko postępowało zwyczajnym porządkiem prostego codziennego życia. O wczesnéj porannéj godzinie Anna wyszła na miasto i wróciła z koszykiem, zawieszonym na ramieniu, potém dwaj chłopcy w szkolnych mundurach, z książkami pod pachą, udali się w głąb’ miasta, z nimi razem szła przez parę ulic wysmukła, piękna panna i, trzymając w ręku zwój nut i rysunków, weszła w bramę obszernego i pokaźnego domu. W parę godzin po południu, Anna w bawialnéj izbie nakrywała stół do obiadu; zgłodniali chłopcy, tylko co wróciwszy ze szkoły, gwarzyli przy ogniu palącym się w kuchni; Klemensia, w kącie pokoju siedząc na nizkim stołku, kończyła uczyć się zadanéj przez siostrę lekcyi. Stefan, na chwilę pozostawiwszy w sklepie małego pomocnika swego, wszedł do mieszkania, aby naprędce spożyć obiad z rodziną a widząc, że nie dostaje wśród niéj jednéj jeszcze osoby, zapytał o Katarzynę.
— Kasi tylko co nie widać — rzekła Anna — kilka minut braknie do pory, w któréj przychodzi zwykle.
Wraz ze słowami temi wnosiła do bawialni talerz dymiącéj się zupy, a stawiając go na stole, zwróciła się do brata:
— Jedz ty tymczasem, Stefanie. Wiem, że nie lubisz i nie możesz czekać. Jeszcze-by ci tam w sklepie Wicuś jakiego figla wypłatał. My zaczekamy na Kasię...
Nie skończyła jeszcze ostatnich wyrazów, gdy Katarzyna wbiegła raczéj, niż weszła do kuchni.
— Przynoszę wam dziś z wędrówki mojéj ciekawą nowinę! — zawołała, dziwnie jakoś drżącemi rękoma zdejmując okrycie i kapelusz. — Dowiedziałam się u państwa Wirskich, że pan Maryan Brochwicz oświadczył się o byłą uczennicę naszego Stefana, pannę Teofilę Natalską i został przyjęty... Wczoraj dali sobie słowo, że za miesiąc ma być ślub... wszędzie, gdziem dziś była, o tém tylko mówią!
Anna na dźwięk imienia Maryana zarumieniła się silnie; podniosła na mówiącą siostrę wzrok pełen pytania i zdumienia, przy dalszych jednak wyrazach, szybko zwróciła się ku bratu, mimowolnym ruchem splotła przed sobą ręce i wpatrzyła się w blednącą twarz Stefana z boleścią, trwogą, niespokojném oczekiwaniem.
— A więc o niéj to on mi mówił! — zawołał Stefan przytłumionym głosem — lecz nagle nierad snadź z wykrzykniku, jaki wydał, zwrócił się twarzą ku oknu i stał tam przez chwilę w zupełném milczeniu. Z piersi Anny nie wydarł się żaden okrzyk, z twarzy jéj, od dni dwóch pobladłéj i zmienionéj, zniknął szybko, słowami siostry wywołany, rumieniec. Najmłodsza siostra i dwaj zgłodniali chłopcy, nierozumiejący wcale znaczenia słów Katarzyny, ani wrażeń przez nie sprawionych, dopominali się o obiad. Cicha, milcząca, lecz jak zwykle pilna i usłużna, z pochyloném czołem, lecz krokiem pośpiesznym, pośpieszniejszym jeszcze niż zawsze, Anna przeszła do kuchni, stanęła przed ogniskiem i z ciężkiego miedzianego rondla przelała do fajansowéj wazy gotową już potrawę. W czasie czynności téj dwie wielkie łzy popłynęły po jéj twarzy, lecz wnet zniknęły, spiesznie otarte ręką, gorącą od zetknięcia się z rozpaloném naczyniem. Gdy weszła napowrót do bawialni, młodsze rodzeństwo, gwarząc i śmiejąc się, siedziało już przy stole; Stefan stał jak wprzódy z twarzą zwróconą ku oknu; Katarzyna, w dziwném jakiémś rozdrażnieniu, szybkiemi krokami chodziła po pokoju, i z wyraźną obawą spójrzała na wracającą z kuchni siostrę. Wyjątkowy stosunek Anny i Maryana nie umknął snadź całkiem jéj uwadze; wiedziała coś o nim, jakkolwiek nie otrzymała żadnego zwierzenia; czuła- się rozgniewaną i obrażoną nagłą dezercyą młodego człowieka, lękała się, aby nie zadała ona ukochanéj siostrze jéj zbyt bolesnego ciosu. Milczenie i cierpliwość nie leżały w charakterze jéj gwałtownym i do wybuchów skłonnym. Kiedy Anna rozlewała zupę na talerze, zdając się być całkiem w czynności téj pogrążoną, Katarzyna, z rumieńcami na policzkach i błyszczącemi oczyma, skrzyżowała ręce na piersi i wymówiła z goryczą i uniesieniem:
— Tak! tak, żenią się oni i wychodzą za mąż, a za każdym razem cały piękny świat zachwyca się piękną i wybornie dobraną parą! Dobranemi w istocie bywają te pary! Pan młody posiada kilkaset morgów gruntu urodzajnego w długi, a panna młoda paręset tysięcy złotych, któremi długi te wypleni, aby oczyścić rolę dla nowéj siejby...
— Kasiu! — cicho lecz z mocą przerwała Anna, — nie mów tak! o, proszę cię, nie mów o nikim z taką niechęcią i goryczą...
— Wiem, wiem, Anusiu, że stworzona jesteś na to tylko, aby przebaczać i błogosławić, ale ja, ja jestem inną i nie mogę patrzéć obojętnie na…
Była-by wymówiła słowo, którego Anna lękała się, które uprzedzić chciała proszącym giestem i spójrzeniem, wskazującém młodsze rodzeństwo; ale ozwał się za nią głos, brzmiący męzkim, poważnym smutkiem:
— Anna dobrze czyni, Kasiu, nie złorzecząc i nie potępiając nikogo... Na jakichkolwiek drogach szukają dla siebie szczęścia ci, których dłoń ściskaliśmy z przyjaźnią — niech będą szczęśliwi... jeśli tylko być mogą...
Słowa te wymówił Stefan i dlatego zapewne aby ukryć przed rodziną wyraz twarzy swéj, nad którym zapanować nie mógł, odwrócił się szybko i chciał opuścić izbę. Ale nawet wśród burzy uczuć nie zapominając o tém, że nagłe odejście jego sprawić może innym smutek i niepokój, rzekł już przy drzwiach:
— Idę do sklepu, moi drodzy... nie czekajcie na mnie z jedzeniem...
— Czy Stefuś nie będzie dziś wcale jadł obiadu? — po wyjściu najstarszego brata zapytał jeden z młodszych chłopców.
— Dla czego Stefuś tak pobladł nagle i takim jakimś poważnym głosem mówił do Kasi? — dokończyła pytania najmłodsza siostra.
Nikt nie odpowiedział, bo nikt w domu prócz Anny nie domyślał się tajemnicy serca Stefana; Anna zaś milczała. Przyniosła ona z kuchni drugą i ostatnią potrawę, a gdy milcząca usiadła nad pustym talerzem, mała Klemensia uczepiła się jéj ramienia.
— Jeżeli nie będziesz jadła, Anusiu, ja także nic do ust nie wezmę — wołało dziecię, które tak, jak i Katarzyna, nie pozbyło się przyrodzonych cech charakteru swego, namiętnych uniesień i kapryśnych zachceń.
— Dziwny dziś dzień jakiś — wyrzekł młodszy z chłopców — Stefuś odszedł bez obiadu, Anusia nic nie jé i myśli, nie wiem już o czém...
— Nasza siostra nie myśli nigdy o niebieskich migdałach — z powagą rzekł starszy — jeżeli smutna jest i zamyślona, musi miéć ważny ku temu powód...
— Jedz! jedz choć trochę, Anusiu! — prosiła Katarzyna, a Anna, spójrzawszy na nią, spostrzegła w oczach jéj kręcącą się łzę żalu i niepokoju.
I przypomniała sobie znowu, że żadna z godzin dnia do niéj nie należy, że każda zmarszczka, która kiedykolwiek zasępi jéj czoło, każda smutna iskra, która zamigoce w jéj oku, odbiją się w otaczających ją twarzach smutkiem i zasępieniem. Przypomniała sobie o tém i położyła potrawę na stojący przed nią talerz; jadła i rozmawiała z braćmi o świeżo zadanych im szkolnych wypracowaniach.
Kiedy ukochany przez wszystkich głos siostry-gospodyni ozwał się znowu za stołem, a uśmiech otaczał blade jéj usta, mała gromadka zawrzała, jak zwykle w téj porze bywało, pogadanką wesołą i swobodną. Potém, umilkły w ścianach skromnéj izby głosy młodzieńcze i dziecięce śmiechy, każdy był znowu przy swém zadaniu; aż przed zmrokiem, w porze, w któréj najczęściéj pozostawała sama, Anna narzuciła na głowę czarną swą chusteczkę, przywdziała ciemne sukienne okrycie, i z koszykiem, napełnionym uszytą bielizną, wyszła do miasta w celu udania się do szwalni, z któréj brała zwykle robotę. Zrana jeszcze miała zamiar pójść tam za dni parę dopiéro. Ale dnia tego nie chciała znać ciszy i zmroku szaréj godziny. Potrzebowała téż może ruchu, powietrza i zajęcia innego, niż machinalne zszywanie płótna. Przechodząc koło sklepu, zatrzymała się chwilę przed otwartemi jego drzwiami. Chciała zobaczyć Stefana. Była mu może potrzebną? W sklepie znajdowała się pani jakaś dostatnio ubrana i, z pomiędzy świeżo przywiezionych wczoraj towarów, wybierała dla siebie różne przedmioty.
— Jak to dobrze, żeś pan w to wszystko sklep swój zaopatrzył. Dotąd, jeśliśmy chcieli miéć cóś więcéj nad cukier, mydło i świece, musieliśmy iść lub posyłać na drugi koniec miasta.
— Potrzebę tę miałem właśnie na względzie, sprowadzając do sklepu mego kosztowny transport nowości — odpowiedział kupiec.
— Wszyscy powiadają — ciągnęła dama — że jesteś pan przedsiębiorczy i rzetelny. Można więc przepowiedziéć z pewnością, że firma pańska będzie kiedyś jedną z najznaczniejszych w naszém mieście.
Stefan skłonił się z podziękowaniem, a wziąwszy z rąk dostatniéj snadź pani kilka wartościowych papierków, owiązał sznurkiem sporządzony dla niéj pakunek i oddał go małemu pomocnikowi swemu, aby zaniósł do jéj mieszkania. Wychodząc, pani rozminęła się w drzwiach sklepu z podżyłym jegomością, który prowadził za sobą dwie małe córeczki, bardzo mile spoglądające na słoje z bakaliami.
— Czém mogę służyć panu? — zabrzmiał w głębi sklepu uprzejmy głos kupca.
Anna odeszła w swoję drogę; przekonała się, że gdy był dzień jeszcze, gdy otaczały i wzywały ich oboje dzienne interesa i obowiązki, brat jéj mógł obejść się bez niéj, jak ona bez niego. Poszła więc, a gdy wróciła, rodzeństwo oczekiwało już w bawialni na wieczorny posiłek. Stefana nie było, ale nieobecność jego nie dziwiła tym razem nikogo. Rzadko jadał on wieczerzę, a zazwyczaj Anna posyłała mu do sklepu przez którego z braci parę szklanek herbaty. Tym razem jednak, gdy Edmund, spełniwszy to polecenie siostry, wrócił do bawialni, Anna spytała go, czy są w sklepie kupujący.
— Niéma nikogo — odparł chłopak — Stefuś siedzi sam jeden i zapisuje coś w księdze rachunkowéj. Ale wiész, Anusiu, Stefuś dziś taki jakiś blady...
— I ja to uważałem — dodał brat młodszy — gdym przed wieczorem zajrzał na chwilę do sklepu, Stefuś sprzedawał jakiemuś panu różne towary, ale tak wyglądał, jakby uszedł dziś przynajmniéj mil dziesięć i był bardzo zmęczony...
Anna w zamyśleniu słuchała tych słów młodych braci, zbliżyła się potém ku nim i, obie dłonie składając na ich ramionach, pochylona nad nimi, rzekła głosem cichym i głębokim:
— Nigdy w całéj przyszłości waszéj nie zapominajcie, ile razy widzieliście twarz waszego brata bladą i zmęczoną... Była ona taką przez miłość dla was. Zaciągacie dług święty, który wtedy tylko spłacicie, gdy przez was także zajaśnieje ona szczęściem i spokojem...
W parę godzin po wieczerzy, w mieszkaniu było już cicho, chłopcy uczyli się, Klemensia spała, Katarzyna tylko siedziała jeszcze w bawialni i pochylona nad stołem wprawnie i z uwagą przepisywała nuty, a Anna, siedząc przy niéj, szyła prędko i w milczeniu. Przez dwie ściany, oddzielające bawialną izbę od sklepu, doszedł ucha dwóch dziewcząt stuk zamykanych i zaryglowywanych drzwi.
Anna powstała, zapaliła świecę i nachylając się nad siostrą, pocałowała ją w czoło.
— Dobranoc ci, Kasiu, będziesz pewnie spała, gdy wrócę. Nie pracuj do późna, bo szkodzi to zawsze twemu zdrowiu.
Katarzyna nie pytała siostry, dokąd idzie. Należało to prawie do zwyczajów rodzinnych, że jeżeli Stefan, po zamknięciu sklepu, nie przychodził sam do mieszkania swéj rodziny, Anna na chwil kilka, a często na dłużéj szła do niego.
I teraz więc, trzymając w ręku zapaloną świecę, któréj płomyk kołysał się od przewiewu wiatru, wnikającego przez drzwi od sieni, w szaréj wełnianéj chustce, zarzuconéj na ramiona, siostra Stefana wstąpiła na wschody z razu dość czyste i szczupłym płomykiem gazu nieco oświetlone, potém ciemniejsze, węższe i brudniejsze, aż powyżéj trzeciego piętra zakończone wązkim kurytarzykiem, zupełnie ciemnym, ze źle przystających do siebie desek, pośród obszernego pustego strychu zbudowanym. W głębi kurytarzyka tego, przez szparę, znajdującą się pomiędzy wykrzywionemi drzwiami a nadpróchniałym progiem, przeciskał się promień światła. Anna zapukała lekko do drzwi i weszła do izby Stefana.
Musiał z niecierpliwością oczekiwać jéj przybycia, bo, gdy weszła, powstał szybko z siedzenia i zanim miała czas słowo przemówić, pochwycił obie jéj ręce.
— Czy ty kochałaś go, Anno? — zapytał z daremnie powściąganą gwałtownością — powiédz mi! czyś ty go kochała?
Anna stała z czołem pochyloném na jego piersi, z rękoma uwięzionemi w jego dłoniach.
— Stefanie! — wymowiła cichym szeptem — jeżeli słyszéć kroki czyjeś z radosném biciem serca i tęsknić za nieobecnym, i wierząc w piękność uczuć i charakteru jego, do wzrostu i udoskonalenia ich tajemne lecz dziwnie drogie przywiązywać nadzieje, nazywa się: kochać... kochałam go!
— Stefan słuchał łzawych słów siostry z brwią zsuniętą i boleścią w oku.
— Tak, domyślałem się tego od dawna, alem nie chciał krępować woli twéj żadném słowem, ani przestrogą. Cóż? — dodał — ofiarował ci chatkę z sercem? a gdy odrzuciłaś ją, przyjął od innéj pałac bez serca...
— Bez serca? — z wolna wymówiła Anna i podniosła na brata wzrok pytający, głęboki. — Ja także domyślałam się tego od dawna. Ta piękna kobieta, która przyjeżdżała tu wczoraj, kochała cię, Stefanie! Patrzałam na nią przez okno, jak wysiadała z powozu. Była silnie wzruszoną... jakieś ważne, wielkie słowo drżało na prześlicznych jéj ustach...
— Nie wymówiła go. Zajęcia śród których mię znalazła, przejęły ją dreszczem wstrętu, zlękła się opylonéj ręki mojéj i uznojonego czoła....
Siedzieli teraz obok siebie na dwóch szczelnie zestawionych stołkach, oddaleni nieco od małéj lampy, któréj słaby tylko odblask padał na ich twarze. Anna opierała wciąż czoło na piersi brata, on otoczył ramieniem jéj kibić i patrzał na nią z głębokiém przywiązaniem i męzkiém współczuciem. Zwierzenia ich wzajemne nie trwały długo. Kilka słów starczyło, by zrozumieli się do głębi, a żadne z nich nie było skore do wzmagania wypowiadaniem żalów swych, żalu i smutku drogiéj sobie istoty. W głowie Anny jednak pracowała snadź myśl jakaś niespokojna, zagadnienie jakieś, gwałtem dopominające się rozwiązania. Chmura zadumy leżała na dziewiczém jéj czole, usta otworzyły się parę razy.
— Stefanie — wymówiła nakoniec z cicha — powiedz mi, czy nie byliśmy w błędzie? czy w jedném z ważnych przecież i wielkich zagadnień życia nie rozminęliśmy się z prawdą i obowiązkiem? Czy dobrze pojęliśmy miłość i jéj granice?
Podniosła na twarz brata niespokojne pytające oczy, a gdy on milczał i pytająco także na nią patrzał, mówiła daléj:
— Czy nie powinniśmy byli cierpliwszymi być, wytrwalszymi? czy ja, zamiast pożegnać go w chwili rozżalenia i zawodu, nie powinnam była pracować nad tém, aby kiedyś pogodzić go z tém, co dla mnie słuszne jest i święte? Czy ty, Stefanie, zamiast rozstawać się z tą kobietą, nie powinieneś był wytrwać przy niéj, walczyć o nią, wpłynąć na nią tak, aby rozumiała życie, jak ty je rozumiész i, wtedy bez przeszkody już stała się twoją? powiedz! powiedz! czy nie zbłądziliśmy przez dumę, lub uniesienie? czy nie uczyniliśmy im krzywdy, opuszczając ich śród drogi, zamiast pracować nad nimi i wywalczać ich sobie?
— Nie, — z powagą i stanowczością w głosie odpowiedział Stefan — myśl i sumienie twoje, Anno, poszukujące prawdy, spokojnemi być mogą. Byliśmy w prawdzie, czyniąc to, cośmy uczynili. Igranie z ogniem bezpieczném dla nikogo nie jest. Uczucie — to ogień. Mogliżeśmy być tak pyszni, tak zarozumiali, aby niezłomnie ufać w to, że, zamiast ugiąć i przekształcić innych, nie ugnie i nie przekształci ono nas samych? że gdy pozwolimy mu rozwinąć w piersi naszéj skrzydła ogniste, nie przepali ono całej siły naszéj, nie złamie w fatalnéj jakiéj chwili szału i zapomnienia zasad, które życiem naszém rządzą, nie zgasi wszystkich uczuć innych, nie zaćmi naszego rozumu?
Po chwili milczenia, mówił ciszéj, lecz z mocą:
— Kochałem tę kobietę... kocham ją może w téj chwili jeszcze; dla czegóż nie miał-bym powiedziéć ci tego wyraźném słowem? Wywierała na mnie wpływ czarodziejski. Zachwycałem się jéj pięknością, jak najcudowniejszą harmonią, odgadywałem w niéj naturę piękną, bogatą, a skrzywioną tylko i niedorosłą. Wkrótce spostrzegłem, że wplątywać się ona zaczęła w myśli moje, we wszystkie chwile dni moich, że trzeba mi jéj było coraz gwałtowniéj, częściéj, nieodzowniéj. Wtedy wśród ciszy nocnéj, w głębokiém skupieniu całego rozumu mego, myślałem długo nad nią i nad sobą, i pojąłem, że rozstać się z nią powinienem. Wtedy pożegnałem ją... Zapewne, mógł-bym włożyć frak czarny, okryć ręce jasnemi rękawiczkami, przedstawić się w salonie jéj matki, widywać ją często i coraz silniéj zadzierzgiwać węzeł, wzajemnym pociągiem naszym zawiązany. Przyjęto-by mię tam może, dzięki nazwisku, które noszę, wspomnieniu zasług mego ojca i panowaniu córki nad sercem i wolą matki. Mógł-bym krok stanowczy trzymać, w zawieszeniu miesiące i lata i oczekiwać, aż wpływ miłości przeistoczy to, co wedle mnie jest złém w niéj i fałszywém, i czynnie wpływowi temu dopomagać. Potém osiągnął-bym może cel zapałów moich i starań cierpliwych, ale któż mi powié, jak strudzonym, zbolałym i zniedołężnionym wyszedł-bym z tych zapasów, z tych długich kłótni pomiędzy sercem i rozumem, z tych mąk sumienia, które wyrzucało-by mi fałszywą nutę, wplecioną w ogólny ton mego życia? Utracił-bym wiele sił i czasu, pominął-bym po drodze wiele powinności...
— Stefanie — szepnęła Anna — poniósł-byś ofiarę, to prawda, ale... zbawił-byś może kobietę, którą kochałeś!...
— Ofiarę! — powtórzył Stefan — tak, ale wtedy, gdy dokonywał-bym ofiary dla jéj zbawienia, a... bądźmy szczerzy względem siebie, Anno, więcéj jeszcze dla własnego szczęścia, co stało-by się z rodziną moją, z interesami teraźniejszości jéj i przyszłości, nad któremi czuwać nie mógł-bym już skutecznie, wydzierając ukochaną moję widmu światowych uprzedzeń i próżności, rękoma, przyodzianemi w rękawy fraka i jasne rękawiczki?... nie Anno! Dokonywanie ofiary wszelkiéj wzniosłą jest i zaszczytną rzeczą, ale, aby do wzniosłości téj i do tych zaszczytów prawo posiadać, potrzeba wprzódy dopełnić obowiązku.
Milczał chwilę, potém mówił daléj:
— Długo, zbyt długo miłość pomiędzy mężczyzną i kobietą, trzymała w świecie, w naszém społeczeństwie szczególniéj, prym w chórze wszystkich innych miłości, prym, zagłuszający wszelkie inne głosy i przez to mącący harmonią uczuć i spraw ludzkich. Długo, zbyt długo miłość ta była siłą ślepą i głuchą, szałem pijanym, sybarytyzmem rozkoszy lub boleści, rozciągającym ciała i duchy ludzkie na łożach róż lub tortur i unicestwiającym je dla wszystkiego, co nią nie było. Oświeceni spotęgowaném światłem rozumu, zahartowani doznanemi nieszczęściami i spoważnieni widokiem ogólnych klęsk i niedoli, pojęliśmy, że nieśmiertelny wielki pierwiastek ten czémś inném być musi, niż konwulsyjném miotaniem się indywidualnych żądz i bólów, niż jadem, rozkładającym zdrowie rodzin i moc społeczeństwa, niż fatalną siłą, miażdżącą w zawrotném swém kole najszlachetniejsze serca i najpotężniejsze umysły. Miłość szalona, bezpamiętna, miotająca człowiekiem, zasadami jego i uczuciami, jak wiatr miota trzciną, niepodobną stała się dla pracownika ciężkich nowych czasów. Nie ma on czasu na upajanie się nią i umyślne jątrzenie ran swoich. Kobieta musi być dla niego towarzyszką i sprzymierzeńcem wiernym, umysłem odźwierciedlającym w sobie jego umysł, dłonią pomocną, otrzymującą i dającą spokój i szczęście. Jeżeli tém być nie może, pozostawia on ją na jéj drodze, ból swój przenosi w milczeniu i idzie daléj tam, dokąd iść powinien.
Długo jeszcze w noc brat i siostra rozmawiali ze sobą, we wzajemnéj przyjaźni i przywiązaniu czerpiąc moc i uspokojenie.
Kiedy Anna weszła do sypialnéj izby, którą dzieliła wraz z dwiema siostrami swemi, Katarzyna zdawała się uśpioną. Nie spała jednak i piérwszy raz może od lat kilku, od czasu, w którym schroniły się pod skromny dach mieszkania tego, aby wieść dnie napełnione trudem, siły fizyczne wyczerpującym, noc nie przyniosła dwóm siostrom snu natychmiastowego. Katarzyna kilka razy siadała wśród ciemności na łóżku swém i nastawiała ucha w stronę posłania siostry. Wydało się jéj parę razy, że zasłyszała płacz cichy; chciała wstać i pójść do Anny, ale w izbie zapanowywała wnet cisza głęboka, przerwana tylko spokojnym oddechem śpiącéj pomiędzy dwiema starszemi siostrami małéj Klemensi. Spoczynek nocny zresztą nie przedłużał się nigdy w mieszkaniu Siecińskich do późnego ranka. O godzinie siódméj sklep powinien już był być otwartym, istniał on bowiem w dzielnicy miasta niezamożnéj, a więc napełnionéj ludnością, o wczesnym poranku żyć i ruszać się zaczynającą. Godziną już przedtém ruch powstawał zazwyczaj w mieszkaniu rodziny kupca. Na dworze dopiéro dniało, a już szarawy świt wiosennego poranku mieszał się z białém światłem lampy, palącéj się na okrągłym, pośrodku bawialnéj izby umieszczonym, stole. Na tymże samym stole stał kipiący samowar, kilka szklanek i parę talerzy ze skromném, lecz posilném jadłem. Przy samowarze stała Anna, z gładko już uczesanemi i wkoło głowy okręconemi warkoczami. Szary świt, wnikający przez przeciwległe okno, padał na czoło jéj blade, lecz gładkie i spokojne, a promień lampy przeglądał się w źrenicach, w których pozostały lekkie ślady łez, śród ciemności nocy wylanych. Przy stole siedzieli młodsi bracia, ubrani już w szkolne mundury, i mały pomocnik Stefana w grubém, lecz ciepłém ubraniu. Stefan przyszedł późniéj nieco, a gdy na dzień dobry podawał rękę każdemu z rodzeństwa, w drzwiach sypialni ukazała się Katarzyna.
— Cóż się stało? — zawołał jeden z młodych chłopców — Kasia już wstała! tak wcześnie!
— Dlaczego nie spałaś dłużéj trochę? — z łagodném napomnieniem rzekła Anna — tak wczesne wstawanie szkodzi twemu zdrowiu, a wychodzisz przecież na lekcye o dziesiątéj zaledwie.
Wysmukła panna, z piękną śniadawą twarzą, i delikatną kibicią, zbliżyła się do stołu i usiadła pomiędzy Anną i Stefanem.
— Wstałam dziś tak wcześnie dlatego, że chciałam znaleźć tu was oboje. Mam wielką prośbę do Anusi, a przewiduję, że potrzeba mi będzie twego wstawienia się do niéj, Stefanie.
— Masz prośbę do mnie, Kasiu! — zawołała Anna — o mój Boże! możesz-że przypuszczać, że jéj nie spełnię?
— Ponieważ mam tu grać podobno rolę pośrednika, niech-że wiem, o co idzie — z uśmiechem rzekł Stefan.
— Zanim powiem, o co właściwie prosić mam Anusię, muszę rzecz moję zacząć od potopu...
— Zlituj się, Kasiu — zawołał ze śmiechem Edmund — opuść parę początkowych rozdziałów, bo nim dojdziesz do końca, będziemy musieli iść do szkoły i nie dowiemy się, o co idzie...
— Niéma téż wcale konieczności, abyście wiedzieli o tém — żartobliwie odparła starsza siostra. — Z tém wszystkiém — dodała poważniéj — nie opuszczając żadnego rozdziału, postaram się być zwięzłą. Odkąd przybyliśmy tu i zaczęliśmy pracować pod jednym dachem, a więc od lat czterech blizko, ty, Stefanie, i ty, Anusiu, nie chcieliście nigdy przyjąć zapracowanych przeze mnie pieniędzy na rzecz wspólnego utrzymania naszego i wspólnych interesów...
— Jeżeli o tém tylko ma być mowa, słyszeliśmy już to nieraz… — uśmiechając się, przerwał Stefan.
— Nie — odpowiedziała Katarzyna — jest to tylko piérwszy rozdział mojéj mowy, która zmierza do czegoś wcale innego. Otóż, moi drodzy, jak sami o tém wiecie najlepiéj, zarobek mój obracałam dotąd na ubranie moje i, co prawda, pozwalałam sobie czasem pewnego w tém zbytku...
— Alboż nie jesteś naszą królewną? — z komiczną emfazą w głosie, przerwał jeden z młodszych braci.
— Pozwalałam sobie nieraz zbytkowych wydatków. Parę lat temu, naprzykład, kupiłam zégarek (tu wydobyła z-za paska dość ładny, na czarnéj tasiemce zawieszony, damski zégarek), zapłaciłam za niego prawie dwieście złotych. Podobnego wydatku nikt z was nie uczynił ani razu, odkąd tu mieszkamy...
— Zégarek był ci potrzebnym, Kasiu, przecież dajesz lekcye i musisz pilnować się godzin... — przerwała Anna.
— Tak, ale mogłam kupić prostszy, tańszy, srebrny, nie złoty...
— Jaką rzepę płaską i wielką, jak naprzykład ta, którą za pięć rubli kupił sobie Stefuś. Ślicznie byś z nią wyglądała, królewno nasza! — zawołał jeden z młodszych braci.
— Jeżeli mi tak ciągle przeszkadzać będziecie, nie skończę nigdy! — z niecierpliwością zwróciła się Katarzyna do młodych chłopców.
— Cyt! — szepnęli pomiędzy sobą studenci — Kasia gotowa rozgniewać się naprawdę, a u niéj o to nietrudno!
— Otóż mogła-bym kupić sobie tańszy zégarek, ale kupiłam złoty i dość drogi, dlatego, że, przyznaję się szczerze, nie straciłam wcale upodobania w ładnych ozdobach stroju...
— Dowodzi to tylko, że byłaś i jesteś zawsze domową naszą artystką — łagodnie wymówił Stefan.
— Z tém wszystkiém — ciągnęła Katarzyna, spójrzeniem dziękując bratu za pobłażliwe słowo — z tém wszystkiém, a raczéj pomimo tego wszystkiego, zostawało mi jeszcze co rok coś z zapracowanych pieniędzy. Zebrała się więc z tego mała sumka, za którą miałam ku przyjemności własnéj, a ozdobie naszego mieszkania, kupić fortepian...
— Czyż-byś, Kasiu, żądała od Anusi, aby ci ona wybrała ten szacowny instrument? Nie spodziewam się tego. Nasza siostra nie zna się, o ile wiem, na takich rzeczach — przerwał Edmund znowu.
— Nie — odparła Katarzyna — gdybym chciała posiadać go, wybór uczyniła-bym sama w piérwszéj lepszéj fabryce, ale w tém rzecz, że nie chcę już go posiadać...
— Co słyszę? — zawołała Anna — toż to było marzenie twoje od czasu jeszcze, gdyśmy mieszkali w Wólce!
— Ustąpiło ono przed inném. Wiem, że ty ze swéj strony, Anusiu, marzysz oddawna o założeniu małéj choć-by szwalni, która-by dała ci pewien dochód i dopomagała Stefanowi do utrzymywania nas wszystkich i powiększania zasobów sklepu. Otóż przystępuję do ostatniego rozdziału mojéj mowy, w któréj zamyka się prośba moja...
— Słuchamy z szeroko otwartemi oczyma! — zawołali obaj studenci.
— Słucham cię, Kasiu! — z powagą odrzekła Anna.
— Katarzyna otoczyła szyję siostry ramieniem i, twarz jéj pieszczotliwie przyciągając ku swéj twarzy, rzekła:
— Weź, Anusiu, pieniądze, które posiadam, kup za nie parę maszyn do szycia, płótna tyle, ile wystarczy i zajmij na szwalnią tę izbę, która znajduje się teraz nienajęta w drugim rogu kamienicy...
Anna pochwyciła rękę siostry.
— Wiem! wiem, Kasiu, dlaczego dziś właśnie przyszło ci to na myśl — szepnęła cicho — chcesz pocieszyć mnie dowodem swéj przyjaźni, chcesz, abym miała nowe zajęcie, śród którego łatwiéj zapomniéćbym mogła o tém... czego się domyśliłaś we mnie! Ale czyż mogę zgodzić się na to, abyś wyrzekała się tego, czego od tak dawna pragnęłaś, coby ci każdą wolną od zajęć chwilę uprzyjemnić mogło?
— Stefanie! — zawołała Katarzyna — teraz na ciebie koléj.
— Tak — rzekł Stefan — koléj na mnie. Historya od potopu opowiedziana, skończyła się bardzo pięknie. Ty, Anusiu, nie masz prawa odrzucać tego, co ofiaruje ci siostra twoja. Jest to zapewne ze strony Kasi ofiara, którą czyni z upodobania swego i dawnego marzenia, ale dlaczegóż mieli-byśmy wzbraniać jéj współuczestniczenia w ofiarach i pociechach, które każde z nas składa wedle sił swoich na wspólny nasz byt rodzinny? Nie zasługuje ona na wyłączenie takie...
— A więc — zawołała Anna — niech tak będzie, jak żądacie! Zapowiadam wam tylko, że szumieć wam będzie w uszach od moich maszyn, a na obiad dostaniecie czasem rosół przydymiony i niedogotowną jarzynę!
Śmiała się, mówiąc to, ale w oczach jéj błyszczały łzy radości i rozrzewnienia, a ramiona owinęły się z czułością bez granic około smukłéj kibici siostry.
Młodsi bracia spoważnieli téż, i ze wzruszeniem, które stłumiło dziecinną ich wesołość, wyciągnęli dłonie do Katarzyny. W téj saméj chwili drzwi od kuchenki skrzypnęły, a Edmund, który naprzeciw nich siedział, zwrócił się do Anny:
— Zobacz, Anusiu — rzekł z cicha — ta biedna Józia przyszła, pewno do ciebie...
W głębi kuchenki stała, w istocie przy drzwiach czternastoletnia dziewczynka w wyszarzanéj sukience czarnéj, z taśmą białą u dołu, w spłowiałéj chusteczce na głowie i ramionach. Dziecię to straciło matkę, ktoś przez litość sporządził jéj ze staréj wynoszonéj sukni żałobne ubranie, ale smutniejszą jeszcze żałobę sieroctwa i niedoli widać było w wynędzniałéj i bladéj jéj twarzy. Zatrzymała się u wejścia w postawie zbiedzonéj i prawie drżącéj, i patrzała na zgromadzone w bawialni osoby nieśmiałemi oczyma. Ujrzawszy ją, Anna, podniosła się szybko z siedzenia, śpiesznie weszła do kuchni i, wziąwszy biedne dziecko za zziębniętą rękę, przyprowadziła je do rodzinnego stołu.
— Stefanie — rzekła, stając przed bratem i nie wypuszczając z dłoni swéj ręki dziewczynki. — Powiedziałam jéj, aby przyszła tu dziś o téj porze, w któréj ty z nami jesteś. Dwa tygodnie temu straciła matkę i ostatni przytułek.... Odtąd tuła się po różnych miejscach, gdzie ludzie przyjmują ją przez miłosierdzie na jeden dzień, lub na noc jednę i wyprawiają potém na ulicę... Czy pozwolisz, aby u nas została już na zawsze? Wziąłeś brata jéj na pomocnika sobie, daj mi ją na pomocnicę...
W czasie, gdy Anna to mówiła, dziewczynka nie spuszczała ze Stefana ładnych swych i pojętnych, lubo zapadłych i spłakanych, oczu. Rozumiała, że cały los jéj, cała ochrona od tułactwa i nędzy, zależy od woli człowieka, z którego rąk nieraz dawniéj otrzymywała w sklepie zwitki papieru, zawierające posiłek dla choréj swéj matki.
— Anusiu — rzekł Stefan prosto i krótko — zdaje się, że i mowy być o tém nie może, abyśmy dziecię to pozostawiać mieli na głód, chłód i niebezpieczeństwa ulic miejskich. Wystarczy nam chleba i dla niéj, wystarczyć powinno i czasu dla dania jéj oświaty i nauki.
— Ja, Anusiu, uczyć ją będę pisać i geografii! — zawołała mała Klemensia, która przed chwilą, z zaspanemi jeszcze trochę oczyma, weszła do bawialni.
— A ja rachunków i czego tam jeszcze trzeba będzie! — dodał młodszy ze studentów.
— A ja szyć, haftować i krajać bieliznę — z uśmiechem rzekła Anna.
— A za to wszystko — zaśmiał się Edmund — Józia dopilnuje, aby rosół nasz przydymionym nie był i pieczeń niedopieczoną, wtedy, gdy nasza siostra zostanie już szwaczką na wielką skalę!
W czasie, gdy rodzeństwo zamieniało wyrazy te, ją mające na celu, Józia nie zdawała się nic widziéć ani słyszéć, prócz najstarszego brata rodziny i słów, które wymówił najpiérwszy. Nie mogła nic wyrzec, bo delikatne blade usta jéj drżały od tłumionego płaczu, ale splotła chude drobne ręce, jak do modlitwy, i wpatrzyła się w twarz Stefana, jak w tęczę. We wzroku jéj, łzami oszklonym, głębokim, dziękczynnym, były dla człowieka, który przyjmował ją pod dach swój, wdzięczność i uwielbienie bez granic....
W samowarze tymczasem ogień zagasł, talerze wypróżniły się, lampa zgaszoną została, bo na dworze był już dzień biały. Stefan zabierał się do odejścia, Anna zdejmowała ze stołu naczynia, a Katarzyna miała już rozpocząć zwyczajną lekcyą z małą siostrą, gdy drzwi do kuchni skrzypnęły znowu i wszedł przez nie listonosz. Klemensia poskoczyła najpiérwsza i, odebrawszy list z rąk pocztowego posłańca, oddała go bratu.
— Z Wólki, od Józefa — rzekł Stefan, rzuciwszy okiem na adres i pieczątkę.
Całe rodzeństwo, które rozpierzchło się już było w różne strony mieszkania, usłyszawszy te słowa, zbiegło się znowu dokoła stołu. Stefan otworzył list, w którym, ręką oddalonego brata skreślone, znajdowały się następujące słowa:
„Donoszę wam dziś o sobie, drodzy moi, wieść bardzo ważną dla mnie, a która, jak jestem pewny tego, i w waszych braterskich sercach wzbudzi zajęcie. Nie chcąc rozwodzić się długo, zamykam ją w jedném słowie: żenię się. Narzeczona moja jest tą panną Karoliną B., córką sąsiadującego z Wólką dzierżawcy, o któréj wspominałem parę razy w listach moich do was. Nie mogłem wam jednak dotąd napisać całéj prawdy. Ja i Karolina od dwóch już lat kochamy się i daliśmy sobie wzajemne słowo. Chowałem to przed wami w tajemnicy, ponieważ obawiałem się, abyście wy, (Kasia i Anusia szczególniéj), nie napędzali mnie do śpieśniejszego spełnienia tego, co było najgorętszém pragnieniem mego własnego serca. My zaś z Karoliną postanowiliśmy czekać póty, dopóki ja nie urządzę gospodarstwa i interesów Wólki tak, aby i na utrzymanie nasze dostatecznie starczyły, i wam dług mój (majątkowy tylko naturalnie), częściami przynajmniéj spłacać mi pozwalały. Wszakże jesteście współdziedzicami folwarku, z którego ja sam jeden prawie korzystałem dotąd, drobne bowiem sumy pieniężne, które przesłałem wam parę razy, nie zaspakajają ani w połowie przypadających wam części małego tego, ale, jak pokazało się, pięknego majątku. Nie żartujcie z Wólki. Grunta to nieobszerne, lecz urodzajne, lasy dobre, łąki zachwycające. Trzeba było tylko temu wszystkiumu odnowienia, wzmocnienia i rozwoju, a wszystko to stać się nie mogło bez kosztu. Koszta te ponosić mogłem, odkąd pozostawiliście mnie jednego na tym kawałku gleby. Będąc sam jeden, cóż wydawać mogłem? prawie nic. Wszystko szło w ziemię, w oborę, w ogrody, i ani-byście poznali teraz tego naszego zaścianku, który zaledwie naszéj Kasi o suchoty, a nas wszystkich o śmierć głodową nie przyprawił. Zasobnie tu teraz, urodzajnie, ludno od pracującéj czeladzi, wesoło od ryku ślicznego bydełka i rżenia licznych koni roboczych, i obszerniéj nawet, ozdobniéj, niż było, bom dwa pokoje do starego domowstwa przybudował i dwa morgi ziemi do dawnego sadu dodał, zasadziwszy je szczepami drzew owocowych, pomiędzy któremi wzrasta jeszcze prześlicznie warzywo. Tak tedy, gdy małe gospodarstwo moje tak świetnie stanęło, że mogę z niego i żonę utrzymać, i wam części wasze powoli spłacać, nic już nie staje na przeszkodzie połączeniu się naszemu z Karoliną. Nie będę wam opisywał powierzchownych wdzięków mojéj narzeczonéj, ani nawet długo rozwodził się o zaletach jéj umysłu i charakteru. Kochamy się i rozumiemy wzajem, upodobania nasze i przyzwyczajenia są jednostajne, trwałość uczuć i zgodę umysłów naszych wypróbowaliśmy w tych latach wzajemnego oczekiwania na siebie, w których, jeśli były niekiedy cierpienia i smutki, nie było nigdy ani rozdzierających burz, ani trujących rozpaczy. Posagu nie wezmę z przyszłą żoną żadnego, bo ojciec jéj, lubo zamożny dzierżawca dość znacznych folwarków, posiada zbyt liczną rodzinę, aby każde z dzieci obdarzyć mógł czémś więcéj, prócz starannego, zacnego wychowania. Prócz tedy skromnéj wyprawy, Karolina nie posiada nic z materyalnych dóbr tego świata, ale przyniesie mi najpewniejsze rękojmie i sposoby tworzenia i nabywania dóbr tych: dzielność charakteru, umysł jasny i pojętny, zamiłowanie w pracy, przyzwyczajenia skromne i porządne. Najwięcéj zresztą powiem wam o niéj, gdy z głębi serca mego, pełnego radości i nadziei, zawołam do was: „jestem szczęśliwy!” Czy będę mówił wam, że czuję, rozumiem i nigdy nie zapominam o tém, iż cały spokój i byt mój dotychczasowy, całe szczęście moje dzisiejsze, wam winien jestem? Gdybyście nie mieli dość odwagi, aby pójść w świat i szukać dróg właściwych sobie, mnie pozostawiając na téj, która mi najwłaściwszą była, czém byli-byśmy wszyscy, czém był-bym teraz ja sam? Zdziczałym parobkiem, lub rozhulanym z rozpaczy jarmarkowiczem, młodym człowiekiem skazanym na dośmiertne bezżeństwo, bratem niemiłym wam może i was nielubiącym. Okropny los! jeżeli minął on mnie i was wszystkich, winniśmy to rozsądkowi, męztwu i szlachetnéj dumie Stefana. Niech młode rodzeństwo nasze wié i pamięta o tém. Wyobrażam sobie, jak kiedyś przy ogniu kominka opowiadać będę własnym dzieciom moim historyą przeludnionego zaścianka i wyszłéj z niego w świat po zarobek i przyszłość gromadki odważnych sierot”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.